Artykuły

Byłam, jestem, będę...

- Często zdarza się, że ludzie przychodzą do teatru i kiedy widzą mnie na scenie, są zaskoczeni. W pewnym momencie przyjaciele stwierdzili, że jestem przede wszystkim dziewczyną od show, panią z "Kocham Cię, Polsko", a dopiero potem aktorką. Dlatego powiedziałam "stop" i odeszłam - mówi warszawska aktorka, KATARZYNA ZIELIŃSKA.

Paradoks. I sprzeczność. Te dwa słowa najlepiej ją opisują. Chociaż Katarzyna Zielińska ukończyła prestiżową krakowską PWST i grała u Krystiana Lupy, kojarzona jest przede wszystkim z rozrywką. W "Bitwie na głosy" ocenia popisy wokalne uczestników, ale mało kto wie, że sama śpiewa w jidysz. Pieniądze zarobione w telewizyjnych show wydaje na kolejne pary butów i... teatr. Gdy nie dostawała satysfakcjonujących propozycji, sama wyprodukowała spektakl muzyczny. "Berlin, czwarta rano" (reż. Łukasz Czuj) stał się hitem warszawskiej Romy. Aktorka zdaje sobie sprawę, że przez ostatnie lata została zaszufladkowana jako showmanka, więc intensywnie stara się nadrobić ten czas - w warszawskim teatrze Kwadrat występuje u boku Pawła Małaszyńskiego i Marty Żmudy Trzebiatowskiej w komedii omyłek "Ślub doskonały" (reż. Marcin Sławiński), zrezygnowała z prowadzenia "Kocham cię, Polsko!". Ale utrata popularności jej nie grozi. Choć mówi o sobie, że jest zamknięta i nieufna, łatwo się z nią rozmawia. Tylko o narzeczonym, Wojciechu Domańskim, absolwencie Harvard College i finansiście, urodzonym w pobliżu jej rodzinnego Starego Sącza, opowiada niezbyt chętnie. Strzegą swojej prywatności.

Pani: Jesteś dziewczyną z gór, ale... nie góralką.

Katarzyna Zielińska: Na kobiety z moich okolic, czyli z Beskidu Sądeckiego, mówi się łaszki. Stary Sącz, w którym się wychowałam, to jeszcze nie prawdziwe góry, choć z niektórych miejsc niedaleko mojego domu widać Tatry Wysokie. Nie mówię gwarą, ale czasem zaciągam w charakterystyczny sposób. Wczoraj podczas próby do "Ślubu doskonałego" Andrzej Nejman śmiał się, że zawsze kiedy chcę postawić na swoim, budzi się we mnie łaszka: gdy emocje biorą górę, używam regionalizmów i zaczynam mieć dziwny akcent. Nagle mówię "czeba", a nie "trzeba" (śmiech).

Łaszki słyną z temperamentu.

- Jesteśmy charakterne. Jeśli mi się coś nie podoba, potrafię tupnąć nogą. Tu, w Warszawie, nie zawsze jest to dobrze widziane, często wręcz mylone z bezczelnością. Ale ja muszę powiedzieć, co mi leży na sercu, bo inaczej wszystko się we mnie gotuje. W moich okolicach, gdy sąsiad pokłóci się z sąsiadem, to czasem nawet rzuci w niego jabłkiem z sadu, ale zaraz się z nim godzi. Lubimy prawdę i mówimy ją prosto w oczy, nawet jeśli jest niewygodna czy bolesna.

Taka szczerość chyba nie ułatwia życia w show-biznesie?

- Miałam przez to pod górkę, niektórzy się na mnie obrażali. Ale po jakimś czasie wracali i dziękowali mi za szczerość. Żałuję, że ja nie zawsze tego doświadczam ze strony innych. Wyrosłam w przekonaniu, że ludzie są dobrzy, i nieraz dostawałam przez to po głowie. W konsekwencji stałam się mniej ufna.

Rodzice wpoili Ci takie przekonanie?

- Byłam dzieckiem wychowywanym pod kloszem. Jerzy Fedorowicz, dyrektor krakowskiego Teatru Ludowego, nazywał mnie "dziewczyną z dobrego domu z fortepianem". Ten fortepian rzeczywiście miałam.

Od małego o nim marzyłam i przed komunią oświadczyłam rodzinie: nie chcę prezentów, tylko pieniądze, żeby móc sobie kupić instrument. Oczywiście nie dostałam ich tyle, żeby tę fantazję zrealizować, ale wyszukałam gdzieś stuletni fortepian, który mój wujek wyremontował i mi podarował. Przez 11 lat uczyłam się grać. Repertuar Chopina miałam w małym palcu. Do dzisiaj, ilekroć łapie mnie chandra, siadam przy klawiszach i gram "Marsz żałobny". To miarowe tempo mnie uspokaja.

Często miewasz momenty zwątpienia?

- Nie zawsze jest kolorowo. Nie jestem tak twarda, jak mogłoby się wydawać. Choć jestem aktorką, często czuję skrępowanie, denerwuję się w towarzystwie, którego nie znam. Nie lubię wtedy okazywać emocji, zakładam bezpieczną maskę. Ale z drugiej strony mam naturę wojowniczki, osoby, która wytycza sobie cele i do nich konsekwentnie, powoli dąży.

Jednak dzieciństwo miałaś sielskie...

- Moja rodzina jest bardzo zżyta, rodzice poświęcali mnie i mojej młodszej siostrze Karolinie dużo uwagi. W każdą niedzielę gdzieś wyjeżdżaliśmy. Wspinaliśmy się na Trzy Korony, zbieraliśmy grzyby czy jagody, a potem rozkładaliśmy się z kocem na polanie i piliśmy herbatę z termosu. Wieczorem zawsze siadaliśmy do wspólnego posiłku, to ogromnie nas zbliżało. Pewnie dlatego dzisiaj, nawet gdy bardzo późno wracam do domu, nie wyobrażam sobie, że moglibyśmy z moim narzeczonym Wojtkiem nie zjeść razem kolacji. To jest taki moment, kiedy po całym dniu na wysokich obrotach można wreszcie zwolnić czy - jak to ładnie kiedyś określiła Małgosia Socha - "ściągnąć wrotki". A wracając do mojego dzieciństwa, byłam ułożoną nastolatką. Do 18. roku życia nie miałam w ustach alkoholu, nawet w sylwestra piłam tylko szampana bezalkoholowego. Wagary, ucieczki z domu nie wchodziły w grę. Nie byłam nudziarą, po prostu nie miałam się przeciwko czemu buntować. Dziś wiem, że świat, który pokazywali mi rodzice, to była wyidealizowana wizja rzeczywistości.

Jeśli pojawia się problem, to dzwonisz do domu?

- Mam potrzebę dzielenia się swoimi przeżyciami i kiedy nie miałam partnera, często dzwoniłam do rodziców. Ale takie zrzucanie na nich problemów nie było dobre, bo oni bardzo się martwią. Teraz, gdy już naprawdę muszę, wypłakuję się mojemu narzeczonemu i on stanowi pierwsze sito (śmiech). Kiedy kilka lat temu oskarżono mnie, że nieuczciwie zdobyłam Telekamerę, czułam się strasznie, ale nie zadzwoniłam do Starego Sącza. Ilona Łepkowska poradziła mi wtedy, żebym się nie przejmowała, bo plotkarskie gazety zaraz znajdą sobie kolejną ofiarę. I tak się stało. Jednak po miesiącu pani w kiosku powiedziała o całej sprawie mojej mamie i wszystko się wydało. Za to ja wyciągnęłam nauczkę - wiem, jaką siłę ma plotka.

Kiedy po raz pierwszy brutalnie zderzyłaś się z rzeczywistością?

- W szkole teatralnej, gdzie panowała niezdrowa rywalizacja, a podstawianie sobie nóg nie było rzadkością. Niektórzy studenci byli zdeterminowani, żeby odnieść sukces za wszelką cenę. U jednej z koleżanek zobaczyłam nawet książki o manipulacji i byłam tym przerażona. Ale nie mogę obwiniać o wszystko innych, problem tkwił również we mnie. Miałam kompleks małego miasteczka. Uważałam, że jestem mniej wartościowa niż koleżanki z większych miast: grubsza, brzydsza, mniej obyta z teatrem. Chciałam nawet zrezygnować, ale tato przekonał mnie, że nie można przez innych ludzi porzucać swoich marzeń. Musiałam jednak znaleźć odskocznię i gdy tylko się dało, uciekałam ze szkoły teatralnej do własnego świata. Znalazłam go na krakowskim Kazimierzu, w mieszkaniu Leopolda Kozłowskiego, klezmera, który uczył mnie jidysz.

Śpiewasz piosenki w tym języku, od wielu lat jesteś gwiazdą licznych festiwali kultury żydowskiej.

- Na pierwszym roku Kozłowski powiedział mi, że jeśli nauczę się dobrze jidysz, będę mogła śpiewać podczas jego koncertów. Udało się, po kilku miesiącach dostałam od niego zaproszenie. Musiałam tylko jeszcze przekonać rektora mojej uczelni, aby dał mi zgodę na publiczne występy, które były zabronione na pierwszym roku studiów. Powiedziałam mu, że jeśli mam wytrwać w szkole do dyplomu, to jest jedyny sposób. Śpiewanie mnie napędzało, dawało siłę. W ten sposób z recitalem piosenek żydowskich zaczęłam jeździć po świecie. W Izraelu byłam z Wisławą Szymborską, która czytała swoje wiersze. Potem razem z nią i jej asystentem Michałem Rusinkiem zwiedziliśmy Tel Awiw. Przez lalka godzin chodziliśmy po małych uliczkach. To była niesamowita podróż. Kultura żydowska do dziś stanowi część mnie, mojej tożsamości.

Poznałaś ją dzięki Sławie Przybylskiej, którą cala Polska pokochała za przebój "Pamiętasz, była jesień". Ona też śpiewała w jidysz.

- Sławę i jej męża Jana Krzyżanowskiego poznałam na Festiwalu Słowa, który organizowali. Mówiło się na nim teksty po polsku, rosyjsku, niemiecku i właśnie w jidysz. Musiałam uczyć się zdań fonetycznie, ale udało się, wygrałam. Chodziłam wtedy do trzeciej klasy liceum i byłam... fanką konkursów. Kiedyś wzięłam nawet udział w turnieju wiedzy pożarniczej. Startowało pięćdziesięciu chłopaków i tylko jedna dziewczyna, oprócz mnie. Zajęłam piąte miejsce i dostałam

magnetofon.

Dlaczego Przybylska zainteresowała się akurat Tobą?

- Do dziś nie wiem, jak to się stało, bo ona nie jest osobą, która łatwo się zaprzyjaźnia. Długo kogoś obserwuje, zanim go wpuści do swojego życia. Sława z Janem zobaczyli mój zapał i zaprosili mnie oraz paru innych nastolatków do swojego domu, gdzie prowadzili warsztaty wokalne. Mieszkali 40 km od Starego Sącza, w Szczawnicy. Jeździłyśmy tam z przyjaciółką i siostrą rowerami, zostawałyśmy na tydzień, czytałyśmy książki, piłyśmy kawę z kardamonem, która wydawała mi się wtedy niesamowicie egzotyczna. Przybylska i Krzyżanowski dużo podróżowali po świecie i chcieli się swoją wiedzą oraz doświadczeniami dzielić.

Myślałaś już wtedy o aktorstwie?

- Nie, dopiero Jan Nowicki, który był jurorem konkursu recytatorskiego w Starym Sączu, powiedział mi, że koniecznie powinnam zdawać do szkoły teatralnej. Na początku pomyślałam, że to wariactwo. Przecież byłam świetna z matematyki, miałam iść na handel zagraniczny. Widziałam siebie w dobrze skrojonym kostiumie, szpilkach, z aktówką w ręku. Aktorstwo? Teatr? Wydawało mi się, że to nie dla mnie. Ale Nowicki przekonał mnie, żebym zdawała jednocześnie i tu, i tu. Miałam przez to mnóstwo pracy i mało czasu na przygotowania. Czekając na egzamin z recytowania wiersza, siedziałam z podręcznikiem do geografii i wkuwałam rodzaje chmur. Dwa zupełnie różne światy. Myślałam, że zwariuję.

Ale do szkoły aktorskiej zdałaś, i to za pierwszym razem.

- Może to zasługa Tomka Kota? Był już wtedy studentem pierwszego roku. Tuż przed egzaminem podszedł i złożył mi dwuznaczną propozycję: "Jeśli chcesz, to pomogę ci się wyluzować". Skorzystałam. Okazało się, że za ścianą trzymał wielki balon, który przebijał, gdy usadził już na nim delikwenta. Sposób okazał się skuteczny, bo sporo osób, które wylądowały pupą na podłodze, zdało. W tym ja.

Szybko zaczęłaś występować w teatrze, już na trzecim roku.

- Bo ja lubię pracować. Cały mój rok dostał propozycję od dyrektora Jerzego Fedorowicza, aby grać w Teatrze Ludowym, i ja z niej skorzystałam. Czułam, że uczelnia to nie wszystko, że trzeba iść dalej, rozwijać się. W szkole każdy wie, że dostanie rolę, bo przecież musi otrzymać ocenę końcową. A w życiu tak nie ma. Chciałam, żeby oceniała mnie prawdziwa widownia. Oczywiście nie wszystkim podobała się moja samodzielność.

Byłaś czarną owcą?

- Ja zawsze chadzam swoimi drogami.

To dlatego po skończeniu szkoły przeniosłaś się do Warszawy?

- Jeszcze podczas studiów uciekałam z zajęć do Warszawy na castingi. Zrywałam się o świcie, jechałam trzy godziny pociągiem, żeby wziąć udział w piętnastominutowym przesłuchaniu, roznosiłam CV po teatrach, a potem wracałam na wieczorny spektakl w Ludowym. Przez półtora roku tak jeździłam i nic. Można się było załamać, ale ja miałam nadzieję, że za którymś razem coś z tego wyjdzie. I wreszcie się udało: dostałam rolę w jednym z warszawskich teatrów. Jednak z Krakowem nie było łatwo mi się rozstać. Przez dwa lata miałam dwa domy, jeździłam w tę i z powrotem. W pewnym momencie nie wiedziałam już, gdzie mam szczoteczkę do zębów. Trzeba się było na coś zdecydować. Z ciężkim sercem zrezygnowałam z Ludowego i przeniosłam się na stałe do stolicy. Ale w Warszawie wcale nie szło mi jak po maśle.

Podobno na castingach wielokrotnie słyszałaś, że masz twarz, którą trudno zapamiętać. Dlatego przeszłaś wizualną metamorfozę?

- Nie czułam się dobrze sama z sobą, ale szala się przechyliła, gdy pewien producent powiedział mi, że powinnam schudnąć. Poczułam straszny wstyd. Pamiętam, jak spacerowałam Marszałkowską, stanęłam przed jakąś wystawą, popatrzyłam na swoje odbicie w witrynie i chciałam się zapaść pod ziemię. Potem całą noc ryczałam w poduszkę. Ale następnego dnia wzięłam się w garść. Znalazłam artykuł, w którym Maryla Rodowicz opowiadała o tym, jak się odchudzała, i postanowiłam odszukać jej trenerkę. Przez kolejne kilka miesięcy wstawałam o 6 rano i ćwiczyłam dwie godziny. Aż w końcu zaczęłam dobrze się czuć w swojej skórze. Jakiś czas byłam jak sroka - przeglądałam się w każdej szybie!

Zaczęłaś dostawać więcej propozycji zawodowych?

- Można eufemistycznie powiedzieć, że świat się nagle przede mną otworzył. To początkowo było miłe, ale przyszedł moment, gdy byłam wręcz zła, bo proszono mnie o kolejny wywiad na temat odchudzania. Irytowało mnie, że wygląd wszystko determinuje. Byłam przecież tym samym człowiekiem co wcześniej, wcale nie lepszym czy gorszym. Postanowiłam jednak wykorzystać tę szansę.

Kiedy sobie uświadomiłaś, że jesteś popularna?

- Popularność wcale nie przyszła do mnie szybko, miałam już trzydzieści lat i niemałe doświadczenie zawodowe! To było tuż po tym, jak zaczęłam grać w "Barwach szczęścia". Przyjechałam do domu na święta i gdy szłam z mamą ulicą, powiedziała mi na ucho, że ludzie się za mną oglądają. Nigdy nie chciałam błyskawicznego sukcesu, wolałam iść małymi, ale stabilnymi kroczkami.

Prowadziłaś show "Kocham Cię, Polsko!", występowałaś w "Tańcu z gwiazdami", "Tańcu na lodzie" - długo by wymieniać kolejne programy. Ludzie nie zapomnieli, że jesteś aktorką?

- Wczoraj po spektaklu podszedł do mnie Czesław Mozil i mówi mi tak: "Kasia, nie miałem pojęcia, że jesteś aktorką. Świetna rola, bardzo mi się podobała, gratuluję". Często zdarza się, że ludzie przychodzą do teatru i kiedy widzą mnie na scenie, są zaskoczeni. W pewnym momencie przyjaciele stwierdzili, że jestem przede wszystkim dziewczyną od show, panią z "Kocham Cię, Polsko", a dopiero potem aktorką. Dlatego powiedziałam "stop" i odeszłam.

Zmieniasz wizerunek?

- Lubię występy na żywo w takich programach, dają mi radość, ale kocham też teatr i pracę aktorską. To dlatego w ubiegłym roku, tuż po udziale w "Tańcu z gwiazdami", wyprodukowałam własny spektakl "Berlin, czwarta rano", który wystawiany jest w Romie. To moja wizytówka. Zamiast chodzić po teatrach i wręczać CV daję bilet na spektakl. I powoli coś zaczyna się dziać, prowadzę różne rozmowy, mam już na ten rok plany filmowe. A jak nie wyjdą, to zawsze zostaje mi produkcja kolejnych przedstawień. To mój plan B.

W kinie długo grałaś epizody. Dopiero w zeszłym roku pojawiły się większe role - w "Och, Karol 2" Piotra Wereśniaka i "Listach do M." Mtji Okorna.

- Nie dostawałam ról, chociaż chodziłam na zdjęcia próbne. Ale uważam, że są jeszcze przede mną. Zresztą u mnie wszystko późno się dzieje, więc być może do kina też musiałam dorosnąć. Dziś przed kamerą jestem odważniejsza niż kilka lat temu. Każda kobieta zaczyna być świadoma swojej wartości na innym etapie życia, ja jestem dopiero teraz. To jest dobry czas, żeby zacząć więcej grać.

Masz narzeczonego, Wojciecha Domańskiego, ale zanim go poznałaś, przez cztery lata byłaś sama.

- Tak, ale nie doskwierała mi samotność. Wręcz przeciwnie, w pewnym momencie nawet ją polubiłam. Nie mogłam się doczekać, kiedy wrócę do domu i coś dobrego sobie ugotuję lub pójdę z książką do kawiarni. I kiedy było mi już tak dobrze, to na mojej drodze stanął Wojtek. Na początku traktowałam go jak kolegę. Miłość przyszła z czasem. Każdej kobiecie polecam moment samotności. Dzięki niemu można się sporo o sobie dowiedzieć, poznać swoją siłę. Wcześniej, gdy byłam w związkach, uważałam, że mam dwie lewe ręce, że nie poradzę sobie z wieloma rzeczami. Tymczasem okazało się, że kobieta wszystko potrafi zrobić, raz lepiej, raz gorzej, ale potrafi.

Jesteś po premierze spektaklu "Ślub doskonały", w którym grasz pannę młodą. Małżeństwo jest ważne dla miłości?

- Tak. Jestem tradycjonalistką mocno stąpającą po ziemi. Oczywiście nie mam rozpisanego planu na życie czy związek, że w tym momencie powinien być ślub, w tamtym dzieci. Jednak rodzina i wszystko, co się z nią wiąże, to dla mnie priorytet.

Katarzyna Zielińska, lat 33, to kobieta spełniona?

- Spełniająca się i zadowolona z tego, co ma. Ostatnio odzyskałam uśmiech. Po tym, jak przeszłam wizualną przemianę, wraz z większym zainteresowaniem przyszła większa krytyka. Przez to zamknęłam się w sobie, uważałam na to, co mówię i robię. Aż ktoś znajomy powiedział mi w zeszłym roku, że kiedy gdzieś idę - na oficjalną galę czy premierę - to wcale się nie uśmiecham. Przejrzałam zdjęcia i zdziwiona stwierdziłam, że to prawda. Miałam ten uśmiech gdzieś w środku, ale nie pokazywałam go na zewnątrz, tak jakbym się bała, że ktoś może mi go ukraść. Pomyślałam: dość tego. Teraz cieszę się z każdego dnia i uśmiecham cały czas. Tak dużo, że ludzie mogą czasem pomyśleć, że jestem wariatką.

Ale taką wariatką mogę być.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji