Artykuły

Między obłędem a redutą

W swoim artykule zamieszczonym w programie do gdańskiej inscenizacji "Dziadów Zbigniew Majchrowski napisał: "Samo sięgnięcie przez teatr po Dziady zawsze oznacza coś więcej ponad zwykłą wolę jeszcze jednej inscenizacji. Inscenizacja Dziadów wyrasta bowiem każdorazowo z aktualnej sytuacji psychicznej i społecznej narodu może nawet bardziej niż z tekstu utworu, daleko bardziej niż w przypadku jakiegokolwiek innego dramatu; wyrasta, ale i na powrót odsyła - do pierwotnego tekstu w jego oryginalnym brzmieniu i do współczesnej rzeczywistości w jej nie uświadamianym dotąd wymiarze. Ta konieczność podwójnego określenia się - wobec Mickiewicza i wobec sobie współczesnych, równocześnie i równolegle - decyduje o maksymalizmie tej próby: współczesne doświadczenie wyrywa z interpretacyjnego stereotypu lektury, z kolei autorytet etyczny, jakim pokolenia obdarzyły ten dramat, przymusza do wyostrzonego widzenia własnej rzeczywistości. Dziady rodzą się więc jeszcze poza sceną i widownią, i poza teatr z reguły wykraczają". To wyjaśnia fenomen teatralnej egzystencji "Dziadów", odsłania pewien mechanizm inscenizacji i odbioru, który sprawia, że nie może być inscenizacji nieznaczącej. Owszem, są lepsze i gorsze wystawienia arcydramatu Mickiewicza, takie, które przechodzą do historii i powodują wielką pielgrzymkę Polaków do teatru, oraz takie, o których po kilku miesiącach się zapomina. Ale zawsze wszystkie są związane z czasem, w którym powstały, wypływają z niego, z aktualnej sytuacji psycho-społeczno-politycznej narodu i powodują rozpoczęcie od nowa wielkiej dyskusji o Mickiewiczu.

Bardzo znamienne jest prześledzenie, o czym się mówi przy okazji kolejnych inscenizacji "Dziadów" i jak się mówi o tym, co zawsze musi zostać na nowo powiedziane przy tej okazji - o wolności, o poświęceniu, o porozumieniu, o historii i micie. Ta wielość problemów, które z "Dziadów" wynikają czy to bezpośrednio, czy tylko poprzez inspirację, w pełni dała o sobie znać w dyskusji po przedstawieniu Macieja Prusa. Dwie sprawy zarysowały się w niej szczególnie i nimi chciałabym się głównie zająć w tym szkicu - sprawa reduty jako formy życia społecznego i problem pokolenia lat pięćdziesiątych. Oba te zagadnienia ściśle się zresztą wiążą ze sobą i wydaje mi się bardzo charakterystyczne, że zostały postawione właśnie przy okazji "Dziadów" w inscenizacji Macieja Prusa.

Zacznę od sporu o pokolenie. Głosy, które w dyskusji padły na ten temat zainteresowały mnie przede wszystkim dlatego, że sama należę do urodzonych w latach pięćdziesiątych. Ale były to głosy, z którymi utożsamić się nie mogłam i długo się zastanawiałam nad tym dlaczego. Dlaczego ja i moi znajomi, którym o tych wątpliwościach mówiłam, nie możemy przyjąć, że to, co się tu mówi, odnosi się także do nas. Między mną a tymi, którzy w imieniu pokolenia się wypowiadali jest zaledwie kilka lat różnicy - ja urodziłam się bliżej roku 1950 - oni bliżej 1960. Ale przecież kilka lat, to jeszcze nie pokolenie, a tak jesteśmy różni, że trzeba się zastanowić nad tym, co się stało w ciągu tych kilku lat, co nam było dane, a im już nie, w czym myśmy uczestniczyli, a oni to znają tylko z przekazów.

Początek lat pięćdziesiątych to okres w naszym kraju wyjątkowo ciężki, to do niego można odnieść słowa pana Żakiewicza, że "wszystko się wtedy skończyło". I te właśnie lata przed rokiem 56, to było nasze najwcześniejsze dzieciństwo, z którego niewiele albo nic się nie pamięta, ale które jakoś tam w nas zostało i na pewno miało wpływ na późniejsze życie. Dodać tu trzeba jeszcze jedną sprawę, niezwykle ważną - tę niesłychaną bliskość wojny, która zakończyła się kilka lat wcześniej, ale obciążone nią były nadal wszystkie dziedziny życia i psychika całego narodu. I chyba tę atmosferę rodzinnych wspomnień i ciągłego strachu, że to się powtórzy, pamiętamy najlepiej. Mówi się, że w naszym pokoleniu odezwały się wszystkie przeżycia, obsesje i nerwice naszych rodziców, że jesteśmy dziećmi wojny, mimo że urodzeni kilka lat po jej zakończeniu. I tak jest chyba rzeczywiście. To było doświadczenie, z którym przyszliśmy na świat.

W roku 56, 57, 59 poszliśmy do szkoły. Było nas dużo, a wszystkiego dla nas było zawsze za mało. Tylko nieliczni znali przedszkole, ale za to nasze pokolenie jest chyba ostatnim, które otrzymało domowe wychowanie i z domu rodzinnego wyniosło pierwszy, podstawowy kanon wartości. To ważne i do tego jeszcze wrócę. Szkół też było za mało i uczyliśmy się na trzecią zmianę. Potem było nas po dziesięciu na jedno miejsce na studia, a i po ich skończeniu nie bardzo wiadomo, co z nami zrobić, bo nadal jest nas za dużo. W szkole otrzymaliśmy staranne wychowanie patriotyczno-socjalistyczno-państwowe. Ale ominęła nas, a przynajmniej miała dość łagodny przebieg choroba rozdwojenia, pewnej schizofrenii zbiorowej, jakiej ulegali, musieli ulec ludzie o kilka lat młodsi, a która, najogólniej mówiąc, polegała na podwójnym obrazie świata - tym wyniesionym z domu, i tym wyniesionym ze szkoły. Wtedy jeszcze oba te obrazy były do siebie zbliżone.

Ci urodzeni bliżej lat sześćdziesiątych zaczynali już jednak zupełnie inaczej, na fali odprężenia i pierwszej powojennej odnowy. To, co było naszym dzieciństwem, znali tylko z przekazów i to bardzo skąpych - temat polskiego "okresu błędów i wypaczeń" na długie lata stał się tematem tabu. W marcu 68 roku oni byli dziećmi, my znów mieliśmy o te kilka lat więcej. Ale byliśmy w tym wieku, kiedy najłatwiej nas było oszukać. W wieku 15, 16 lat nikt z nas nie był w stanie dokonać żadnej analizy politycznej, tym bardziej, że szkoła, do której chodziliśmy, konsekwentnie dbała o to, aby nie przeciążać naszych umysłów myśleniem historycznym, a myślenie polityczne sprowadzić do wymiarów propagandy i wyraźnie ukierunkować. Dlatego Marzec nas zaskoczył i stanęliśmy zupełnie bezradni wobec tego, co się działo. Wiedzieliśmy jedno - nie mają racji, nie mogą jej mieć ci, którzy oskarżają "Dziady".

W tym miejscu zaczyna się pierwsza dla mojego pokolenia przygoda z arcydramatem Mickiewicza. Byliśmy wówczas zbyt młodzi, aby otrzymać w szkole oficjalną wykładnię "Dziadów". Jeśli w ogóle znaliśmy ten dramat, to z własnej indywidualnej lektury i z przekazów. Ale dla wielu z nas "Dziady" były wówczas już mitem, funkcjonowały w naszej świadomości. Myśmy przecież byli wychowani między innymi na Mickiewiczu, na Mickiewiczu takim, jak go odczytali nasi rodzice. I wiedzieliśmy, że jest to racja nie do podważenia.

W 1980 roku "Pamiętnik Teatralny" opublikował fragmenty "Dzienników" Jerzego Zawieyskiego z lat 1962-69, gdzie czytamy takie oto refleksje o przedstawieniu Kazimierza Dejmka: "28 XII 67. Rozmowa z Dejmkiem o Dziadach. [...] Obaj doszliśmy do wniosku, że Dziady zostały wystawione w szczególnym momencie zapotrzebowania społecznego na dramat narodowy i metafizyczny równocześnie. Dziady są przyjmowane przez widzów jako manifestacja polskości. W czasie akcji i po przedstawieniu owacje, trwające bardzo długo. Wzruszenie widzów, ich entuzjazm, to rzeczy wymowne, które powinny budzić nie jedną refleksję u polityków. Zapewne budzą, ale w sensie negatywnym". I dalej, w miesiąc później, już po decyzji wstrzymania przedstawień: "30 I 68. Dziś ostatnie przedstawienie Dziadów [...]. Tłumy nieprzebrane, zwłaszcza duże grupy młodzieży. Salę zapełniło ponad 200 osób powyżej normalnej ilości miejsc. Manifestacje w czasie przedstawienia w różnych miejscach tekstu. Po przedstawieniu długa owacja i okrzyki: Chcemy Dziadów! Precz z cenzurą! Manifestacja przedostała się na ulicę. Studenci nieśli transparent z napisem Żądamy Dziadów Przed pomnikiem Mickiewicza złożyli ten transparent. Zakaz grania Dziadów wyrządził dużo zła. Należało pisać co się chce o przedstawieniu, ale nie uciekać się do środka tak brutalnego. Żer dla Wolnej Europy. Oburzenie moje nie ma granic. Rozegranie taktyczne najfatalniejsze w świecie".

Nie było nas wtedy pod pomnikiem Mickiewicza. Ale wtedy po raz pierwszy, z tych strzępków wiadomości, które do nas docierały, z obserwacji ulic niektórych miast, z tego, co mówiono oficjalnie i nieoficjalnie, zrodziło się to przekonanie o sile "Dziadów", o tym, że są one w każdorazowej inscenizacji coraz to na nowo podejmowanym dialogiem ze współczesnością. Że jest to dramat zawsze aktualny. I po Marcu wszyscy czytali "Dziady". Nawet ci, którzy nigdy niczego nie czytają. Marzec nie był i nie mógł być dla nas szkołą myślenia historycznego. Ale był dla nas bardzo ważnym doświadczeniem. Wskazał nam bowiem dwie konieczności - konieczność zwątpienia i konieczność refleksji historycznej jako jednej z podstawowych refleksji w naszym życiu. Takie "zobaczenie" historii, o jakim tu mówiła pani Anna Janko, dla nas miało miejsce właśnie w Marcu. Dla naszych młodszych kolegów inicjacja w historię nastąpiła dopiero w Grudniu. I to też jest tu bardzo znaczące.

My w pamiętnym Grudniu 1970 roku byliśmy już innymi ludźmi. I tak jak sobie przypominam, o co nam wtedy chodziło najbardziej, to dochodzę do wniosku, że mając świadomość jakiegoś takiego oszukania nas przez Marzec, teraz chcieliśmy przede wszystkim wiedzieć. Mieliśmy już 18, 19, 20 lat. Niektórzy z nas byli uczestnikami, inni tylko widzami, obserwatorami tamtych wydarzeń. Ale to jest w tej chwili mniej istotne Chcieliśmy wiedzieć. I za tę wiedzę zapłaciliśmy cenę bardzo wysoką, cenę totalnego zwątpienia. W ciągu tych kilku dni przestał istnieć cały ład świata, którego nas nauczono, cały porządek rzeczywistości, w którym nas wychowano. Ale nasza chęć, żeby być jak najbliżej i jak najwięcej zobaczyć była podyktowana jeszcze czymś innym - przeczuciem, że znowu możemy być oszukani. I dlatego za jedyną prawdę, jaka była dla nas wówczas do przyjęcia, uznaliśmy to, co sami na własne oczy widzieliśmy. I tę prawdę staraliśmy się przechować. Rzecz charakterystyczna - wtedy rozpoczęło się to, bardzo znamienne dla wielu z nas, gromadzenie wszystkiego, co kiedyś może stać się dokumentem, potwierdzeniem tej jedynej prawdy, którą poznaliśmy. Grudzień 70 roku stał się dla nas najważniejszym i jednocześnie najbardziej tragicznym doświadczeniem historii. Był to także w pewnym sensie moment przełomowy, w dużej mierze warunkujący nasze późniejsze postawy.

W wypowiedzi moich "urodzonych trochę później" kolegów dostrzegam pewną znamienną cechę - szczególnie to widać wyraźnie w tym, co mówi Wojtek Książek - jest to taki jakby żal, że się nie "zdążyło" na te ważne wydarzenia, że się nie ma w swojej biografii takiego właśnie doświadczenia bezpośredniego kontaktu z historią, takiej sytuacji ekstremalnej. Trochę to na pierwszy rzut oka wygląda tak, jak sytuacja młodych bohaterów Konwickiego, np. w "Maturze", którzy za wszelką cenę chcą "zdążyć na swoją barykadę", chcą przeżyć wojenną przygodę zanim wojna się skończy. Ale w rzeczywistości sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana i wiąże się z hasłem rzuconym w dyskusji - róbmy historię. Ale żeby ją robić trzeba wiedzieć jak i trzeba mieć pewne rozpoznanie historii i swojej współczesności. Trzeba stanąć przed koniecznością generalnego wyboru i trzeba takiego wyboru dokonać. Trzeba zadać sobie najbardziej osobiste, bolesne pytania i trzeba na nie odpowiedzieć. Codzienność uchyla często te konieczności, pozwala je ominąć, usunąć w cień. Sytuacja "graniczna", gdy historia wkracza w nasze życie bez względu na to, czy sobie tego życzymy, czy nie - zmusza do podjęcia tego obowiązku i do rozstrzygnięć ostatecznych. Inscenizacja Macieja Prusa to uświadamia i jednocześnie takie rozpoznanie sugeruje. Dlatego jest tak ważna i dlatego do tego typu dyskusji pobudza. Taka właśnie inscenizacja może stać się inicjacją w historię, może być przeżyciem doświadczenia historii trochę innym, niż to, które nam było dane, bardziej łagodnym, ale równie autentycznym.

Dyskusja o przedstawieniu Macieja Prusa została nagrana jeszcze przed kolejnym zakrętem naszych dziejów narodowych. Być może teraz wyglądałaby nieco inaczej. Nie wiem. W Sierpniu, kolejnym miesiącu "polskiego kalendarza" byliśmy razem i myśleliśmy podobnie. Jakby nagle tych kilka lat różnicy zatarło się, przestało istnieć. Czy jednak był to dla nas wszystkich w jednakowym stopniu moment przełomowy? Czy był Sierpień tym dla moich młodszych kolegów, czym dla nas stał się Grudzień? I co zmienił, jeżeli w ogóle coś zmienił w naszym myśleniu o historii? Spróbuję się nad tym zastanowić, choć nie na wszystkie z tych pytań mogę sama odpowiedzieć. Jedno mogę stwierdzić już w tym miejscu - o sobie i moich rówieśnikach. Jakże trudno się nam zdobyć na entuzjazm i jak bardzo tego entuzjazmu nam potrzeba.

Miał to być szkic o "Dziadach", a ściślej mówiąc o przygodach mojego pokolenia z kolejnymi inscenizacjami "Dziadów". I do tego trzeba by tu wrócić. Byłoby dużym uproszczeniem i dawałoby obraz skrajnie zafałszowany, stwierdzenie, że kształtowała nas historia bezpośrednio przez nas doznawana, że żyliśmy tak od Października do Marca, do Grudnia i do Sierpnia, obserwując kolejne przełomy w naszych dziejach powojennych, wstępowaliśmy na coraz to wyższe stopnie inicjacji. To wszystko miało ogromny wpływ na nas i na pewno bylibyśmy innymi ludźmi, gdybyśmy tego nie doświadczyli. Ale byliśmy i jesteśmy kształtowani także przez wiele innych spraw, równie ważnych, jeżeli nawet nie ważniejszych, bo warunkujących takie właśnie a nie inne odczytanie znaków historii. I tutaj znowu da o sobie znać ta różnica kilku lat.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że moje pokolenie uczestniczyło i uczestniczy w czymś, co już nieodwołalnie odchodzi w przeszłość, że na naszych oczach dokonuje się zmiana jednego typu kultury na typ zupełnie inny. Może takie przeświadczenie mają wszystkie kolejne pokolenia i nie jest to nic nowego, może kryje się w tym pewna prawidłowość, której ja i moi rówieśnicy nie dostrzegamy. Ale od kilku lat śledzimy to, co się w kulturze dzieje i właśnie takie wnioski się nam nasuwają.

Przede wszystkim jesteśmy chyba ostatnim u nas pokoleniem wychowywanym całkowicie na książce. Już nasi młodsi bracia i siostry dorastali w świecie telewizji. Różnice między oboma typami wychowania były wielokrotnie analizowane i nie będę do tego w tej chwili szczegółowo wracać, ale na jedną rzecz warto zwrócić uwagę. Chodzi nie tylko o to, że telewizja kształtuje zupełnie inny typ wyobraźni i sposobu widzenia świata niż książka. Sprawą o wiele ważniejszą wydaje się tu nieuchronna w warunkach "wychowania telewizyjnego" unifikacja tegoż obrazu świata. Wszyscy bowiem oglądają to samo i jednocześnie. Przy braku możliwości głębszej refleksji (a telewizja w dużej mierze taką możliwość odbiera), już tylko krok do, bardzo niebezpiecznej, unifikacji sądów, ocen, wartości. Daleka jestem w tej chwili od oskarżania telewizji o cokolwiek i od jakiegokolwiek wartościowania. To po prostu jest co innego - a "inne" nie zawsze musi oznaczać "lepsze" lub "gorsze". Faktem jest, że żaden bohater literacki nie może dziś liczyć na taką popularność jak bohaterowie telewizyjnych seriali. Są to oczywistości, o których już wielokrotnie pisano i mówiono. Jeśli do tego wracam, to dlatego, żeby zwrócić uwagę, że jednak z nami jeszcze było inaczej. Naszą wizję świata kształtowała książka. Te pierwsze doświadczenia lekturowe były bardzo indywidualne i bardzo ważne. Nawet jeśli wszyscy czytaliśmy to samo, to jednak nie czytaliśmy tak samo. Dobór lektury był elementem wychowania domowego, pewnej tradycji rodzinnej, w której określoną literaturę się preferowało i podsuwało nam, dzieciom do czytania, a innej nie. Myślę, że to w dużym stopniu warunkowało nasze późniejsze wybory. Bardzo często zresztą bywało tak, szczególnie w dzieciństwie, że książka, może trochę jeszcze radio, zastępowała nam wszystkie inne formy kontaktu z kulturą. Książka i to wszystko, co skrzętnie było przechowywane i kultywowane jako tradycja rodzinna, "klechda domowa" - wspomnienia, rytuały, pamiątki i rozmowy. Dzisiaj jest tego jakby mniej i jakby inne to było.

Świadomość wyrastania i uczestniczenia w określonym typie kultury objawiła się nam poprzez ludzi, których może trudno byłoby nazwać patronami pokolenia czy nawet autorytetami, ale którzy wywarli na nas ogromny wpływ. I, w sposób paradoksalny, odczuliśmy ten wpływ dopiero, gdy odchodzili. Śmierć Klemensiewicza, Kuryłowicza, Kazimierza Wyki, śmierć Swinarskiego, samobójstwo Stachury i wreszcie śmierć Iwaszkiewicza. Świadomość, że wraz z tymi ludźmi odchodzi w przeszłość ich dzieło, była dla nas jednocześnie świadomością końca pewnego modelu kultury. Najlepiej to było widoczne może w teatrze i najpełniej nam tę zmianę uświadomiło. Wielkim szokiem dla mnie i moich przyjaciół było "Wesele" Grzegorzewskiego, a szczególnie "Noc listopadowa" w reżyserii Macieja Prusa, wystawiona w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Musieliśmy przyznać, że pod każdym względem było to przedstawienie znakomite. A jednak było dla nas nie do przyjęcia. Drażniło i prowokowało do buntu. Wyjaśnienie znaleźliśmy w porównaniu inscenizacji Prusa z inną, wcześniejszą, ale uaktualnioną przez telewizyjną adaptację wersją "Nocy listopadowej" zaprezentowaną przez Andrzeja Wajdę. Otóż to, co pokazał nam Maciej Prus, było dla nas nie do przyjęcia, nie mogliśmy tego zaakceptować, ponieważ przynosiło zupełnie inny sposób patrzenia na polski romantyzm i polską historię niż ten, który znaliśmy dotychczas i który akceptowaliśmy. Z tym wiązał się oczywiście zupełnie nowy rodzaj inscenizacji, inny model teatru. W ostatecznych konsekwencjach inny sposób widzenia rzeczywistości i naszej współczesności. O to chodziło najbardziej. Właśnie na ten obraz nie mogliśmy się zgodzić. Dlaczego? To uświadomiłam sobie dopiero, gdy obejrzałam gdańską inscenizację "Dziadów".

Należę do tego szczęśliwego pokolenia, które odbyło swą wielką pielgrzymkę, aby obejrzeć "Wyzwolenie" Swinarskiego (to samo "Wyzwolenie", które pokazane kilka lat później w telewizji przez wielu zostało odebrane jako niezrozumiały bełkot...). I wydawało mi się wówczas, że nikt po Swinarskim nie odważy się wystawić "Dziadów" dlatego, że on właśnie wyciągnął z dramatu Mickiewicza konsekwencje ostateczne, doszedł do jakiejś prawdy absolutnej, którą co najwyżej można sprofanować, ale dodać do niej nic już nie można. No i okazało się, że moje (i nie tylko moje) rozpoznanie było błędne. Ta inscenizacja zdjęła jakby z naszego teatru poczucie ryzyka, związane z wystawieniem "Dziadów", które to poczucie trwało od czasu pamiętnego przedstawienia Kazimierza Dejmka. Nawiasem mówiąc na bardzo ważną sprawę zwraca uwagę Zbigniew Majchrowski, pisząc: "Równie znacząca, co kolejne inscenizacje, bywa teatralna nieobecność Dziadów. Dziady w teatrze wiodą na przemian żywot pełny - jeżeli są po prostu grane (odprawiane?), bądź utajony - gdy są tylko oczekiwane. Ale samo oczekiwanie na nową premierę również jest częścią dziejów dramatu, staje się - paradoksalnie - fragmentem historii teatru (i chyba nie tylko teatru)". W latach siedemdziesiątych, już po premierze Swinarskiego, mieliśmy kilka inscenizacji, aż do najbardziej chyba znaczącej - Macieja Prusa w Gdańsku.

Starałam się dotrzeć do nich wszystkich, nie zawsze się to udawało - na przykład olsztyńska wersja "Dziadów" miała żywot sceniczny bardzo krótki i to wcale nie ze względów politycznych. Robiły na mnie mniejsze lub większe wrażenie, generalnie jednak potwierdzały moją tezę wcześniejszą, że po Swinarskim już nic nowego powiedzieć nie sposób. Czasem oburzało mnie to, że doszło do sytuacji, w której po "Dziady" może sięgnąć każdy, ale kładłam to na karb wybujałych ambicji niektórych reżyserów i pocieszałam się, że szybko sprowadzą ich na ziemię krytycy i recenzenci. W tym pochodzie Mickiewicza przez polskie sceny lat siedemdziesiątych były jednak dwa przedstawienia, których absolutnie przyjąć nie mogłam i nie mogę. Którym odmawiałam i odmawiam mojej wewnętrznej zgody. Była to inscenizacja Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Małym w roku 1978 i właśnie gdańska inscenizacja Macieja Prusa, chociaż przyczyny, jakie zadecydowały o moim braku zgody są w obu wypadkach nieco różne. Oba te przedstawienia są dla mnie pewnym znakiem czasu, a raczej wypowiedzią o tej współczesności, z której wyrastają. A moje przerażenie wynika z odczytania określonej diagnozy, jaką stawiają naszej rzeczywistości, w której przecież i ja, i moi rówieśnicy też jakoś się znajdują, więc diagnoza ta i nas dotyczy, i naszego miejsca, i naszej roli, i naszych możliwości też wreszcie.

Hanuszkiewicz wystawił w Teatrze Małym tylko III część "Dziadów". Była to jednocześnie druga część jego tryptyku o Mickiewiczu. Pominę tutaj wszystkie błędy inscenizacyjne, aktorską nieudolność i listę chwytów teatralnych zapożyczonych z innych przedstawień i od innych reżyserów. To było bardzo przygnębiające, ale w tej chwili jest mniej ważne. Chodzi raczej o pewną ogólną formułę "Dziadów" tak, jak da się ona tutaj wyczytać. Oto, co pisała o tym przedstawieniu Marta Fik: "No cóż, można robiąc rzecz o spiskowcach położyć nacisk na to, co zwykło się w Dziadach określać jako warstwę realistyczną. Być może wolno nawet aniołom odpiąć skrzydła i wcielić wszystkie razem w pełnego wyrozumiałości opiekuńczego współtowarzysza Konrada, zaś diabłom przydzielić funkcje prowokatorów. Być może wolno imię Boga wymawiać przez b całkiem małe, jak czyni to Konrad Krzysztofa Kolbergera w Wielkiej Improwizacji, która przemienia się w tym przedstawieniu w mało elegancką kłótnię z naczelnikiem więzienia lub niewiele już znaczącym wczorajszym lokalnym satrapą. Być może wolno z pięknych wierszy Nocy cicha, gdy wschodzisz... uczynić po prostu koszmar senny, wywołany np. niestrawnością spowodowaną więziennym jedzeniem [...] Być może wolno wreszcie uznać, że to, co prorokuje Ksiądz Piotr, jest w istocie niesprawdzalną i nie potwierdzoną przez czas brednią, którą lepiej zagłuszyć nakładanymi na nią kwestiami z rozgrywanego równocześnie Snu Senatora. Być może wolno..." ("Twórczość" 1979 nr 2). Tylko co z tego wynika? Wynika z tego przerażający obraz nędznej rzeczywistości bez żadnego sensu i bez żadnych perspektyw. Jakby przywołanie beznadziejnej nocy paskiewiczowskiej. Ludzie tutaj przestają być herosami zmagającymi się z historią, są mali, prymitywni i przyziemni. I niewiele do nich dociera. Bardziej już "Dziadów" chyba pomniejszyć nie można. A sam Konrad, grany tutaj przez Krzysztofa Kolbergera? On może być tylko konsekwencją takiego ujęcia, integralną cząstką takiej rzeczywistości: "Konrad - tak jak go zobaczył Hanuszkiewicz, a oddał Krzysztof Kolberger - pozbawiony jest zupełnie osobowości. Nie wierzymy, by doznawał uczuć rzeczywiście go spośród rówieśników wyróżniających, jego ustawicznie podkreślana izolacja nie wydaje się w zasadzie umotywowana, choć oczywiście wygląda efektownie (Konrad sam, na podium pod ceglanym murem, niżej, na poziomie widowni, reszta więźniów). Nie czujemy nawet by był poetą, choć mówi wiersze. Jedynym, co nadaje mu znamię pewnej obcości, jest epilepsja, nie mająca w sobie wszakże nic ze znamion owej boskiej choroby, która choćby w inscenizacjach Swinarskiego rzutowała na charakter i siłę doznań dotkniętych nią bohaterów. Naturalistycznie oddany atak padaczki, jakiemu bez żadnej umotywowanej interpretacyjnie potrzeby ulega Konrad w chwilę po wygłoszeniu Improwizjacji - ukazuje bohatera człowiekiem cierpiącym na przypadłość uciążliwą, mogącą budzić współczucie, ale nie świadczącą w tym przypadku o niczym więcej niż pewnym nieszczęściu, które nie ma nic wspólnego ze skalą emocji, ostrością widzenia etc. Bliższe to może prawdy, odmistyfikowane, tylko czemu właściwie służy, skoro rzecz jest nie o tym przecie, że epilepsja jest chorobą nieprzyjemną ani o tym, że nieszczęścia chodzą parami i Konrad nie dość, że prześladowany, to jeszcze epileptyk, ani o tym nawet, że choć ciężko chory, to dzielny".

Więc można i tak odczytać "Dziady". Ale czyż takie odczytanie nie daje świadectwa, przynajmniej pośredniego, tej współczesności, która je stworzyła? Można poznawać zagadki narodowych dziejów i odkrywać historię jako sferę zadań i powinności człowieka poprzez inscenizację Dejmka czy Swinarskiego, które mnie i moje pokolenie kształtowały. A czegóż nauczą się ci najmłodsi, ci dla których "Dziady" Hanuszkiewicza są pierwszym wtajemniczeniem? Jeśli by czytać to przedstawienie jako przesłanie dla współczesności, a tak przecież zwykło się kolejne inscenizacje czytać, to trzeba przyjąć, że człowiek angażujący się w historię, podejmujący dzieło przebudowy świata, popada po prostu w obłęd. Bo jest na takie dzieło za mały, bo nie po to się urodził i lepiej może, żeby się w ogóle na coś takiego nie porywał. Ale myśmy się już na to porwali. Dużo wcześniej zanim nas Hanuszkiewicz oświecił. Ale groźba obłędu, którą nam wskazał, jest realna. I to nie ucieczki w obłęd jako formy oswojenia świata i historii. Jest to szaleństwo beznadziejne, niszczące człowieka, a nie uwznioślające, szaleństwo równające się śmierci. I trudno się w takiej perspektywie nie zastanowić, czy aby czasem nasze poczynania, nasze zmagania z historią i próby kształtowania jej nie są bredzeniem ogłupiałego Konrada z przedstawienia Hanuszkiewicza. A wszystkie największe wartości, które wyznajemy, czy nie są tworami chorej wyobraźni. Taki obraz świata z tego przedstawienia odczytuję i nie ma we mnie, nie może być zgody na niego. Tylko czy można walczyć z własnym szaleństwem, czy można mu się nie poddać? Krzysztoń w swoim "Obłędzie" daje na to receptę - trzeba poznać siebie i swoje miejsce w świecie. Ale przecież samopoznanie dokonuje się poprzez historię, a Hanuszkiewicz twierdzi, że to ona jest siłą niszczącą. Kto ma rację w tym błędnym kole?

Maciej Prus daje zupełnie inne odpowiedzi na podstawowe pytania i zupełnie inne rozpoznanie historii i naszej współczesności. To formuła reduty jako konieczności i wszystkie konsekwencje, które z tego dla nas wypływają. Była o nich mowa w dyskusji i nie będę ich tu powtarzać - przekonują mnie całkowicie. Jest w tym przedstawieniu przekonanie, że reduta może okazać się jedyną możliwością istnienia i działania w historii. I jeśli dzieło Prusa ma być nie tylko oryginalnym i nowatorskim odczytaniem dramatu Mickiewicza i podstawowych problemów polskiego romantyzmu, ale także przemówić do nas w taki sposób, abyśmy tego, co oglądamy, nie traktowali jedynie w kategoriach historii literatury, teatru czy światopoglądów, jako czegoś, co było, ale bezpowrotnie swą aktualność straciło, to konieczność bycia w reducie odnosi się i do nas. Ze wszystkimi swoimi niebezpieczeństwami, zagrożeniami, z tym wszystkim, co trzeba porzucić, zostawić poza sobą wchodząc do reduty. I to musi się wiązać z wyborem roli wampira dla siebie, dla każdego z nas. Tym bardziej, że, jak to zostało w przedstawieniu wyraźnie powiedziane, każdy kto pozostaje poza redutą może bardzo łatwo stać się społecznym trupem. I to są prawdy przerażające.

Przypomina mi się w tym miejscu film Janusza Kijowskiego "Kung-fu" i problem, jaki tam się pojawia. Kijowski proponuje współczesnemu Polakowi coś w rodzaju teorii kliki czy zwartej grupy przyjacielskiej. Neguje możliwość istnienia i działalności jednostki w społeczeństwie, nawet wybitnej. Jedyną szansę ma ona w grupie, ale właśnie w grupie małej, opartej na wspólnocie poglądów, stosunku do świata, spajanej więzami wzajemnej przyjaźni, oddania i pełnego zaufania. Widzę tu pewne pokrewieństwa z redutą Macieja Prusa - propozycja Kijowskiego byłaby tu taką bardzo pomniejszoną wersją reduty. Pomniejszoną o tyle, o ile człowiek współczesny jest mniejszy od romantycznego bohatera. Bo jednak tak właśnie się czujemy i wyraźnie to w dyskusji wynikło, chociaż marzenia o czynie i wiara w możliwość jego realizacji pozostają podobne.

Wypada jeszcze wrócić do tego, co mówi w swojej inscenizacji Konrad Swinarski. W tym przedstawieniu były jak gdyby dwie równoległe płaszczyzny - historyczna czy historiozoficzna i egzystencjalna, które w pewnym momencie łączyły się ze sobą. Obie wskazywały na ograniczenia, jakim podlega i musi podlegać człowiek w swojej egzystencji społecznej i historycznej, w każdorazowym tu i teraz. Ale jednocześnie Swinarski odsłania i wskazuje strefę jego wolności. Te "Dziady" działy się właśnie w planie wyznaczonym przez wolność i konieczność. Wolność była przede wszystkim wolnością wyboru z wielu różnych możliwości. Konieczność wynikała z konkretnego momentu historycznego, w którym człowiek wyborów dokonywał. Z perspektywy inscenizacji Hanuszkiewicza i Prusa, przedstawienie Swinarskiego wydaje się wspaniałą utopią. Właśnie dlatego, że daje człowiekowi szansę wolności. To, co proponuje Hanuszkiewicz i to, co proponuje Prus, to są dwie różne formy zniewolenia. I tylko między nimi jest wybór. Dlatego tak trudno się na te przedstawienia zgodzić, nikt wszak dobrowolnie nie godzi się na niewolę. Nawet, gdy nie widzi innego wyjścia.

Wydaje mi się, że nasze pokolenie znalazło się właśnie w sytuacji takiego wyboru. I nie chcąc się zgodzić na obłęd, nie potrafimy jednocześnie utożsamić się z redutą. Bardzo podobnie wygląda w tym kontekście ten etap naszego stosunku do historii, na jakim się znaleźliśmy. Odczuwamy powszechnie potrzebę czegoś, co romantycznie można by nazwać czynem, ale nie jesteśmy go w stanie podjąć. Ta nasza niemożność wypływa z faktu, że bardzo mocno zwątpiliśmy. Ale sprawa jeszcze się dodatkowo komplikuje. Wychowano nas w pewien określony sposób, wpojono nam pewne określone wartości. To jest nasze największe duchowe bogactwo i chwała tym, co nam je dali. Ale dlatego właśnie, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, nikt z nas nie może się zdecydować na ucieczkę od historii (o ile to jest w ogóle możliwe). Istniejemy więc w sytuacji permanentnego rozdwojenia - między chęcią i powinnością działania, a niemożnością wejścia do reduty. Jedno jest pewne - czy podejmujemy nasz czyn, czy nie - zawsze jednakowo źle się czujemy.

I jeszcze problem ostatni, bardzo ostro postawiony w dyskusji przez pana Żakiewicza: pytanie o pokolenie i jednostkową odpowiedzialność. Nie wiem, czy termin "pokolenie" jest tu właściwy, czy nie i nie o terminy tu chodzi. Istnieją pewne podobieństwa myśli, poglądów, dążeń, które pozwalają się nam rozpoznać jako nasza wspólnota właśnie. I istnieje wspólnota biografii, miejsca i czasu urodzenia, przeżyć i wniosków, jakie z nich dla siebie wyciągnęliśmy. I tego się zanegować nie da. Ale nic to nie musi mieć wspólnego z jednostkową odpowiedzialnością każdego osobno. Za to, co robi, a czego nie, kim jest, a kim by mógł być. I myślę, że każdy z nas ma tego świadomość. Bardzo trafnie wypowiedział tę myśl Roman Zimand w swoim referacie o Miłoszu: "Nie jestem chrześcijaninem, ale zgadzam się z Miłoszem, że wina i odpowiedzialność są zawsze jednostkowe. Stwierdzenie, że inni też - należy do statystyki i jego wartość moralna jest żadna. Człowieka nie uniewinnia nie tylko historia rozumiana jako bóstwo, w ocenie etycznej i intelektualnej nie jest również argumentem historia rozumiana probabilistycznie. Jest prawdopodobieństwo, można powiedzieć, że w warunkach X określona ilość ludzi zachowa się w sposób Y. To nie usprawiedliwia nikogo, podobnie jak prognoza, że w czasie najbliższego weekendu będzie tyle a tyle śmiertelnych wypadków samochodowych, nie usprawiedliwia kierowcy, który przejechał przechodnia".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji