Artykuły

Artysta teatru z rentą górnika

- W przerwie dostawałem dwa ciastka do zjedzenia, reszta zespołu po jednym. Aktorzy nie mieli z kim zostawiać dzieci, więc krzątały się one po teatrze, spały na widowni. Dawałem im te ciastka - wspomnienia STANISŁAWA OCHMAŃSKIEGO, aktora i reżysera teatru lalek, świętującym 55. rocznicę pracy reżyserskiej.

Łukasz Kaczyński: Zjechał Pan kawał Polski i świata. Źle było Panu w Łodzi? Co Pana zaprowadziło do Hawany?

Stanisław Ochmański: Nasze ministerstwo wytypowało mnie, by pokazać im jak wygląda nasz teatr, jak powinien funkcjonować, jak pracować z lalkami. To były lata siedemdziesiąte. Najpierw prowadziłem tam warsztaty dla aktorów Teatru Guignol, centralnego teatru na Kubie. Potem z kubańskimi aktorami zrealizowaliśmy spektakl "Pieśń cykady" Jorge. To był szczególny wyjazd. Pewnego razu przyszedłem do teatru, a okazało się, że wszyscy, którzy byli innej orientacji seksualnej, zostali aresztowani. Ale usłyszałem: "Nie martw się. Mechanik sceny zna tekst, konstruktor lalek się douczy i jakoś dopniemy spektakl". Dopięliśmy. Mogłem tam jeszcze raz jechać, ale o ile wiem to nie bardzo się spodobałem, bo zacząłem ich namawiać, że teatr nie może być niezaangażowany w to, co się dzieje. Że powinni być odważniejsi i jeśli mają ciekawe teksty, to je pokazać. A gdy przychodziłem do hotelu, to z hallu obserwował mnie ten sam facet schowany za gazetą. To był niesamowity reżim, ale ludzie byli wspaniali. W przerwie dostawałem dwa ciastka do zjedzenia, reszta zespołu po jednym. Aktorzy nie mieli z kim zostawiać dzieci, więc krzątały się one po teatrze, spały na widowni. Dawałem im te ciastka, bo nie przepadam za słodyczami. Żegnali mnie ich wspaniałym rumem, tylko że gdy już się uściskaliśmy, zorientowałem się, że nie ma mojego kieliszka. Wygłodzeni ludzie.

Droga do Teatru Lalek "Arlekina" zaczęła się dla Pana niecodziennie, bo w Łowiczu.

- Nawet wcześniej. Już gdy chodziłem do liceum w Łodzi myślałem o teatrze. Prowadziłem ogniska harcerskie, konferansjerkę, reżyserowałem skecze na wszelkich świętach i akademiach. Z samą nauką było kiepsko {śmiech), ale wszyscy o tym wiedzieli i jakoś mnie przepychali. Miałem poprawkę z historii, bo nie za wiele wiedziałem o wojnach peloponeskich. Wtedy moja historyczka, pani Sochadyniuk, rzekła: "Wiem Ochmański, że ty będziesz artystą. Ale artysta też musi historię znać". Gdy byłem już dyrektorem "Arlekin" pod koniec lat siedemdziesiątych, odnalazłem ją, zaprosiłem i ukląkłem dziękując za naukę.

Niewiele brakowało, a sam zostałby Pan nauczycielem.

- Rodzina uznała, że po ogólniaku nic nie będę miał. Trzeba było rodzinę utrzymać, bo ojciec zmarł. I pojechałem do Łowicza, do liceum nauczycielskiego. Tam pomyślałem, że skoro mam być nauczycielem, to chyba powinienem zacząć myśleć o teatrze dla dzieci.

Czyli o jakim?

- Lalkowym. W piśmie "Na tropie" znalazłem instrukcję jak budować lalki i scenę. Zebrałem uczniów, którzy byli plastycznie uzdolnieni. Po zrobieniu pięciu spektakli, choć obowiązywał nakaz pracy i młodzi nauczyciele wysyłani byli na różne wsie, pozostawiono nas w tym liceum.

Jako dający dobry przykład?

- Kuratorium oświaty w Łodzi i Wydział Oświaty w Łowiczu uznały, że taki teatr jest potrzebny dla wychowania dziecka i nauczyciele powinni się z nim zapoznać. Nasze istnienie odnotował kwartalnik "Teatr Lalek", który zajmował się także ruchem nieprofesjonalnym. A Henryk Ryl z małżonką bardzo interesowali się ruchem amatorskim. Jakby liczyli, że z niego nastąpi dopływ narybku do teatrów profesjonalnych. Ryl poszedł do dyrektora liceum i powiedział, że jest tu taki jeden zdolny, którego on chce wziąć do swego teatru. "A co to, u nas zdolnych nie potrzeba?" odrzekł Pakulski. Zacietrzewili się obaj, a mnie kazali wyjść z pokoju. Nie wiem jak doszli do porozumienia. W efekcie dostałem z ministerstwa oświaty odroczenie z pracy nauczyciela na czas studiów teatru lalkowego. Jeszcze dodano "w szkole dramatycznej", by miało to większą wagę.

To odroczenie utrzymało się znacznie dłużej. U Ryla pracował Pan od 1951 do 1958 roku.

- Gdy przyszedłem do "Arlekina" wymyśliłem sobie, że część mojego zespołu stopniowo też tu ściągnę. I z nich utworzę własny teatr. Okazało się jednak, że mój zespół zaplątał się w działalność opozycyjną, dokładnie w Harcerską Organizację Podziemną. Mieli jeden pistolet, kilka naboi, maszynę do pisania. Rozrzucali ulotki na wsi, by nie kontraktować trzody, mleka. Kiedyś zaprosili mnie i chcieli bym dołączył do nich. Mnie to nie interesowało. Uważałem, że jeśli mamy coś zrobić dla kraju, to przez teatr, przez wychowanie dzieci. Ale wiedziałem o całej sprawie. Była wśród nich jakaś wtyczka i tak wylądowałem w kopani: wiedziałem, ale władzy ludowej nie powiedziałem o "spisku". A oni dostali po sześć lat więzienia. Ja trafiłem do kopalni. Dodatkowy zawód i sto złoty do emerytury (śmiech).

Tuż po wojnie nie było szkół lalkarskich. Wiedza przekazywana była w inny sposób.

- Wtedy starsi, tacy jak Ryl, Janicowa, Jarema, uczyli i wprowadzali do zawodu młodszych. Potem co zdolniejsi uczyli następnych. Prozy i wiersza uczyli aktorzy z teatrów dramatycznych. Mnie na przykład prozy uczyli Bogumił Antczak, pani Jakubińska z "Nowego'', Kwaskowski z "Jaracza". To wszystko organizował teatr. Jeśli chodzi o teorię, to sami szukaliśmy sposobów. Jak wtedy z Józefem Węgrzynem. Gdy przygotowywaliśmy się do egzaminu z moją późniejszą żoną Lilianną Niedbalik, też aktorką "Arlekina", postanowiliśmy pójść do "Jara-cza", gdy w "Porwaniu Sabinek" grał Węgrzyn. Dostaliśmy się jakoś do teatru, poproszono Węgrzyna. Zaczęliśmy mu dukać, że czeka nas egzamin i czy nie moglibyśmy spotkać się... "Nie udzielam się społecznie" odparł Węgrzyn i zamknął garderobę. Proszę sobie wyobrazić nasze miny (śmiech). Ale po chwili otworzył drzwi i z portfela wyciągnął wejściówki i dał nam je. Dzięki temu zobaczyliśmy go na scenie, bo inaczej ani nie było nas stać na bilety, ani nie można ich było dostać, bo jak on grał to kasy były puste. Wychowany na takim teatrze uważałem, że aktor to mięso teatru, a nie nosiciel dekoracji.

Miał Pan też bliskie konstanty z Dejmkiem.

- Najpierw spotkaliśmy się po egzaminie do Szkoły Filmowej. Powiedziałem sobie, że będę pierwszym, który skończy aktorstwo i będzie pracował z lalkami. Z Rudy Pabianickiej, gdzie mieszkałem, dojechałem do szkoły rowerem. Widzę, że przy wywieszonych listach jedni skaczą, drudzy płaczą. Poczekałem aż się rozeszli, ale mnie nie było na żadnej liście. Następnego dnia poszedłem do rektora, którym był Dejmek. Chciałem się dowiedzieć, co zrobiłem źle, by się poprawić i wystartować w kolejnym roku. On odnalazł teczkę i mówi: "Wiersz dobrze, proza w porządku, scenka dobrze, poczucie rymu dobrze... Aaa, nie zdał pan, bo widzi pan, nie ma pan warunków zewnętrznych, a my w tym roku amantów potrzebujemy". Po kilku latach udało mi się dostać do niego do Teatru Narodowego. Powiedziałem tylko: "Panie dyrektorze, niemożliwe żeby mnie Pan drugi raz odwalił". Wyjaśniłem, że o szkołę chodzi i o mój brak warunków zewnętrznych. "Patrz pan jaki człowiek był głupi" rzekł Dejmek i przygotował mi kartę wstępu na wszystkie próby "Żywotu Józefa", do generalnej włącznie. Dejmek przyjął wtedy z jakiegoś lżejszego teatru Kobuszewskiego, ale nie miał do niego żadnych uwag. Kobuszewski był nieco zdezorientowany. Na generalnej, przy omawianiu, wreszcie usłyszał: "Niech pan coś zrobi z tymi rękoma i nogami, takie ma pan to długie wszystko" (śmiech), Dejmek był też na moich trzech przedstawieniach. Na pewno na lubelskim "Tryptyku staropolskim", "Ludowej szopce polskiej" w "Arlekinie". Poprosiłem go o opinię. Tych kilka uwag, które wygłosił w "Dejmkowski" sposób wystarczyły mi na całe życie. Miałem honorową asystenturę przy "Żywocie Józefa".

Jakie były Pana relacje z pierwszym dyrektorem "Arlekina" Henrykiem Rylem?

- Ryl był świetnym organizatorem i tego wszystkiego się u nie uczyłem. Nie podobało mi się tylko, że robił monumentalne przedstawienia. Były tam wielkie dekretacje, projekcje, a aktor był do noszenia dekoracji i lalek by stworzyć obraz. Swoją drogą w tamtych czasach "Arlekin" i inne teatry miały swoje orkiestry na etatach, które grały muzykę na żywo. Ja, wychowany na teatrze dramatycznym, uważałem zawsze, że aktor powinien grać. Do pewnego momentu Ryl nie pozwalał mi reżyserował. Wreszcie się zlitował. To była "Awantura w Pacynko-wie". Podobno jakoś to nawet wyszło. I znowu przerwa, więc bez wiedzy Ryła pojechałem do ministerstwa, by dowiedzieć się, co powinienem zrobić, by zostać reżyserem. Po pewnym czasie dostałem telefon, że jest do objęcia teatr w Szczecinie. Tylko, że ja nie chciałem być wtedy dyrektorem. Z żoną zastanowiliśmy się, czy Szczecin to już ziemie polskie - tak się wtedy myślało. Po dwóch tygodniach okazało się, że Szczecina nie ma,

ale jest teatr w Lublinie. Ryl zgodził się, ale mojej żony nie chciał puścić, co nie było mi w smak. Sam na obcy grunt, bez kogoś z kim mogę przegadać cokolwiek? Byłem kozak, ale nie aż taki. Pół roku jeszcze trzymał Liliannę, co uzasadniał umową podpisaną na sezon, aż wreszcie dołączyła do mnie. W Lublinie zacząłem robić właśnie aktorski teatr. Kameralny, ale oparty na dobrych tekstach. Przez osiemnaście lat.

Od 1958 do 1974 - bo znów wrócił Pan do Łodzi. Na prośbę Ryla, który powiedział, że nikomu innemu nie odda teatru.

- Teatr był jakby jego. On go stworzył. I władze z tym się liczyły Po czasie dowiedziałem się, że Ryl zaczął doceniać moją pracę w Lublinie. Ryl czuł, że czas na emeryturę. Miał już swoje lata, a doszedł do tego też czas spędzony w obozie wojskowym, notabene razem z wielkim Leonem Schillerem. To stąd Schiller tyle wiedział o lalkach i bardzo doceniał teatr lalkowy. Gdy władze uznały, że czas, by Ryl odszedł, ten powiedział, że nie odda nikomu teatru, tylko Ochmańskiemu. Mnie było dobrze w Lublinie. "Ktoś przeszkadza w teatrze? Zwolnimy. Mieszkanie większe? Załatwimy. Pensji większej pan mieć nie może, bo ma pan tyle co w Osterwie i operetce" - krzyczał wojewoda, gdy usłyszał moją decyzję o odejściu. Zostałem jeszcze pół roku, by zadbać o następcę.

To Ryl rozpoczął w "Arlekinie" tradycje spektakli niciowych?

- Nie, to przyniósł mój następca, Waldemar Wolański. Podobnie jak lalki bunraku. Ja zajmowałem się głównie spektaklami parawanowymi. Wykładałem to też we wrocławskiej i białostockiej szkole. Kukiełki, jawajki to była moja specjalność. Najpierw zobaczyłem Wolańskiego w spektaklu dyplomowym w Białymstoku, w czerwcu. Podobało mi się jak grał w "Osmędeuszach". Na moją propozycję odpowiedział, że ma kilka ofert i zastanowi się. Przyszedł wrzesień a on stanął w drzwiach "Arlekina" i rzekł, że jest gotowy. Po dziewięciu latach, gdy zobaczyłem że teatr działa dobrze, z młodą kadrą, poczułem, że potrzeba czegoś nowszego niż moje parawany. Wolański chciał reżyserować, pozwoliłem mu ze dwa razy, zobaczyłem że to niezłe jest, takie dla ludzi. Gdy przyszedł moment i władze się zgodziły, odpowiedział, że bardzo chętnie. W tym samym czasie miał podobno do mnie jakąś sprawę. Po latach dopiero dowiedziałem się, że chciał się wtedy zwolnić. Tak szczęśliwie się złożyło.

***

STANISŁAW OCHMAŃSKI

ur. w 1929 roku w Łodzi, aktor, reżyser i dyrektor teatrów lalkowych (w latach 1958-1974 w lubelskim Teatrze Lalki i Aktora, w latach 1974-1991 w łódzkim "Arlekinie"). W dorobku ma ponad 170 przedstawień w Polsce i za granicą (Hawanie, Rydze, Paryżu). Uhonorowany m.in. Srebrnym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis i Krzyżem Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Ostatnio w "Arlekinie" zrealizował "Tymoteusza wśród ptaków".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji