Artykuły

Dziś już tak się nie gra

- Byłem zawodowym żołnierzem przez ponad dwie dekady, biegałem z bronią po poligonie. Zresztą do Gdańska trafiłem właśnie za sprawą wojska. Pochodzę z Warszawy, ale to właśnie w Gdańsku była jedyna w Polsce wojskowa szkoła muzyczna drugiego stopnia. Grałem wtedy na klarnecie i przyjechałem tu się uczyć. Potem trafiłem do Akademii Muzycznej, na wydział wokalny i postanowiłem śpiewać, a nie grać - wspomina LESZEK SKRLA, solista Opery Bałtyckiej, obchodzący jubileusz 25-lecia pracy artystycznej.

Z tej okazji wspomina najważniejsze momenty tego ćwierćwiecza.

Przemysław Gulda: Czy są jakieś momenty z Pana długiej kariery artystycznej, które szczególnie Pan pamięta?

Leszek Skrla: Oczywiście, wydarzyło się przez te ćwierć wieku kilka spraw, o których zupełnie nie sposób zapomnieć. Najbardziej wryła mi się w pamięć chyba największa i najbardziej efektowna produkcja, w której miałem przyjemność wziąć udział. Była to realizacja sprzed kilkunastu lat, przygotowywana wspólnie z partnerami ze Szwecji: "Turandot" i "Aida". Potężna produkcja, niemal szaleństwo: na scenie w gdańskiej Operze pojawił się nawet specjalnie przygotowany basen. Graliśmy 26 spektakli pod rząd, praktycznie dzień po dniu. Na widowni - ogromne tłumy. Ach, to były czasy! To już chyba nigdy nie powróci. Graliśmy wtedy bardzo dużo i bardzo różnorodnego repertuaru. Nie to, co teraz, niestety.

Nie sposób nie zapytać - skoro przebojem kin w ostatnim czasie jest sfilmowana opera "Nędznicy" o Pana udział w trójmiejskiej realizacji "Les Miserables"...

- Bardzo miło to wspominam i do dziś jestem wdzięczny Teatrowi Muzycznemu w Gdyni za zaproszenie mnie do współpracy. Śpiewałem wtedy rolę Jeana Valjeana, reżyserował Jerzy Gruza, który uruchomił całą maszynerię teatru. Cały materiał muzyczny grany był na żywo przez orkiestrę w pełnym składzie, dzięki czemu wszystko było o wiele bardziej żywe i prawdziwe. Teraz rzadko się spotyka takie rozwiązania. Technika poszła oczywiście bardzo mocno do przodu, co powoduje, że wiele spraw można załatwić o wiele łatwiej, ale przez to trochę ginie autentyczność. Przypomina mi się jeszcze jedno nietypowe wspomnienie - pobyt w Palermo na Sycylii i realizacja "Króla Rogera" Karola Szymanowskiego w prawdziwych miejscach, gdzie dzieje się akcja tej opery. To też był nieco szalony pomysł.

Niedawno miał Pan okazję pracować z Andrzejem Chyrą, debiutantem w charakterze reżysera operowego. Jakie to było doświadczenie?

- Od razu było widać, że to przedstawiciel nowego pokolenia i nowego myślenia o operze. Jego pomysły czasem bardzo mocno zderzały się z moimi, okazywało się, że o wielu rozwiązaniach myślimy zupełnie inaczej. Chciałem np. zagrać swoją postać bardzo zamaszyście, ekspresyjnie, może nawet nadeskpresyjnie, żeby nadać jej rysu komicznego, a Andrzej chciał mnie bardzo mocno ograniczyć - nawet dosłownie: kazał mi grać w bandażu na ręce. Chciał, żebym grał spokojnie, wręcz powolnie. Ale te drobne różnice poglądów w żaden sposób nie wpłynęły na naszą współpracę, którą oceniam jako bardzo udaną. Bardzo cenię Andrzeja za sporą dozę swobody, którą nam dawał - obserwował nasze pomysły i wykorzystywał te, które mu się najbardziej podobały i najbardziej pasowały do jego koncepcji spektaklu.

Początki Pana kariery wiążą się z wojskiem. Jak to było?

- To prawda, byłem zawodowym żołnierzem przez ponad dwie dekady, biegałem z bronią po poligonie. Zresztą do Gdańska trafiłem właśnie za sprawą wojska. Pochodzę z Warszawy, ale to właśnie w Gdańsku była jedyna w Polsce wojskowa szkoła muzyczna drugiego stopnia. To były czasy, kiedy zapotrzebowanie na wojskowych muzyków było bardzo duże - każda jednostka wojskowa w kraju miała ambicję mieć swoją orkiestrę. Grałem wtedy na klarnecie i przyjechałem tu się uczyć. Potem trafiłem do Akademii Muzycznej, na wydział wokalny i postanowiłem śpiewać, a nie grać. Potem Piotr Kusiewicz zaproponował mi posadę asystenta w swojej katedrze. Po jakimś czasie wycofałem się z działalności na uczelni, bo miałem za dużo pracy jako śpiewak, ale koniec końców wróciłem do zawodu nauczyciela.

Jak będzie się Pan czuł stając we wtorek na scenie w jubileuszowy wieczór?

- Przede wszystkim ubolewam, że "Makbet" tak szybko schodzi ze sceny, zagraliśmy go tylko kilka razy. Szkoda, bardzo lubię tę rolę. Nie przygotowuję niczego specjalnego, po prostu zaśpiewam najlepiej, jak umiem, tak jak zawsze. Jasne, że gdzieś tam pewnie przeleci mi przez głowę tych 65 premier, tych blisko dwa tysiące spektakli, w których wystąpiłem przez te 25 lat, ale to będzie tylko chwila. Najważniejsza będzie publiczność, przed którą stanę tego wieczoru.

"Makbet", 25-lecie pracy artystycznej Leszka Skrli, wtorek, 12 lutego, godz. 19, Opera Bałtycka, Gdańsk, al. Zwycięstwa 15, bilety: ulgowe - 30-50 zł, normalne - 45-70 zł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji