Artykuły

Hamlet w soli

Jaki jest polski Hamlet 2004 r.? W inscenizacji przygotowanej dla Teatru Telewizji przez początkującego reżysera filmowego Łukasza Barczyka to młodzieniec smętny i trochę nijaki, podobny do swych rówieśników, dwudziestoparolatków, spotykanych na ulicy. Woli nie być, niż być za wszelką cenę.

Kiedy w prasie ukazały się pierwsze informacje o "Hamlecie" przygotowywanym przez Barczyka ("Patrzę na ciebie Marysiu", "Przemiany"), najbardziej zaintrygowało wszystkich wybrane przez reżysera miejsce akcji - słynna kopalnia soli w Wieliczce. Jak się okazało (premiera w TVP 29 marca br.), Wieliczka z powodzeniem zagrała zamek w Elsynorze. Wspaniale prezentują się podziemia w szerokich planach (np. kaplica św. Kingi przemieniona w salę tronową), lecz także w zbliżeniach, kiedy wyraźnie widać szorstką fakturę ścian.

Autorem bardzo dobrych zdjęć - których walory, niestety, trudniej docenić na małym ekranie - jest znakomity operator filmowy Paweł Edelman. Ale Barczyk nie nadużywa filmowych środków wyrazu. Nawet w pojedynku Hamleta z Laertesem, gdzie mógł poszaleć, nie wychodzi poza układy choreograficzne stosowane zwykle w teatrze żywego planu. Kamera jeździ tylko wtedy, kiedy jest to niezbędne. Ci, którzy liczyli, że będzie to przedstawienie awangardowe, zaskakujące formalnie, mogą poczuć się rozczarowani. Barczyk nie po to jednak sięgnął po Szekspira, żeby się popisywać, lecz aby powiedzieć coś ważnego.

Spektakl trwa niecałe dwie godziny, więc reżyser musiał dokonać poważnych skrótów, a właściwie opracował własny scenariusz "Hamleta". Ciekawe, że nie skorzystał z żadnego z nowszych przekładów, choćby najczęściej dziś granego Barańczaka, lecz sięgnął po dziewiętnastowieczne tłumaczenie Józefa Paszkowskiego. Reżyser nie stara się za wszelką cenę uwspółcześniać Szekspira, nie ma więc tu tak modnych ostatnio w inscenizacjach klasyki aluzji do rzeczywistości politycznej i obyczajowej. Intencja jest jasna: Barczyk traktuje "Hamleta" jako dramat egzystencjalny, opowiadający o młodym, inteligentnym człowieku skazanym na klęskę.

Hamlet często pokazywany jest od tyłu, wówczas widzimy wytarte plecy skórzanej kurty, w jakiej pokazują się czasem na ulicach zbuntowani młodzieńcy. Nie pcha się na pierwszy plan, jakby nie chciał dostać się między ostrza mieczy mocarzy, którzy jednak sami o niego się upomną. W jego szaleństwie nie ma świadomie zastosowanej metody (zresztą kwestia: "W tym szaleństwie jest metoda" w ogóle się nie pojawia), działa spontanicznie, kierując się uczuciem. To przede wszystkim nieszczęśliwy syn, któremu podły stryj zamordował ojca, a następnie zaślubił wiarołomną matkę. Zanim wpadnie w gniew, jest najpierw po chłopięcemu zadziwiony, przerażony i bezradny. Świat wartości, w które do niedawna wierzył, przestał istnieć. Wybiera więc samotność, czyli raczej nie być, niż być za wszelką cenę.

Najsławniejszy szekspirowski bohater ma w spektaklu twarz młodego aktora Michała Czerneckiego, jeszcze nieopatrzonego w serialach i w reklamie. Twarz, którą częściowo zakrywają długie czarne włosy, zaczesane tak, że starszym widzom przypomnieć się może legendarny Włodzimierz Wysocki, który przed laty przyjechał z tą rolą do Warszawy. Niektórzy uczestnicy przedpremierowego pokazu w Teatrze Stanisławowskim zwracali też uwagę na podobieństwo do Andrzeja Nardellego, który na początku lat 70. był Kordianem u Hanuszkiewicza. Tak czy inaczej, same nobilitujące skojarzenia. Niestety, niezupełnie dotyczy to gry, zwłaszcza w pierwszych scenach.

Kiedy Czernecki pojawia się na ekranie w prologu, wygląda jak niedoświadczony aktor, który zgłosił się na casting do "Hamleta" i wcale nie ma jeszcze pewności, czy zostanie obsadzony. Mówi zresztą to swoje "Być albo nie być" (tak jest, od tego monologu zaczyna się spektakl!) niestarannie, także niektóre fragmenty nie docierają w ogóle do widza. Przysłowie "umrzeć" przymyka oczy, później na jego policzku pojawia się łza. W finale przypomnimy sobie ten moment.

Zakończenie jest bardzo oryginalne, a nawet zaskakujące, ale konsekwentne - dopiero ono nadaje ostateczny sens całości. Oto Horacy "przyjmuje" śmierć Hamleta, wszystko odbywa się bez słów, nie ma żadnego: "Żegnaj, książę", jak wcześniej nie było: "Reszta jest milczeniem"... Cisza przepełniająca tę scenę jest tak głęboka, że mówienie o milczeniu byłoby jedynie opisywaniem tego, co widz czuje. I jeszcze raz pojawia się grabarz (świetny epizod Jerzego Nowaka), który szykuje kolejny grób, śpiewając swawolną piosnkę o uciechach straconej młodości. Wszystko przemija, to są zwyczajne dzieje. O czym duński książę wiedział już w prologu.Bardzo smutny jest ów "Hamlet" dwudziestodziewięcioletniego reżysera.

Barczyk zgromadził na planie znakomitą stawkę aktorów, choć nie wszyscy czuli się w podziemiach Wieliczki jednakowo dobrze. Prawdziwą kreację stworzył Jacek Poniedziałek jako Horacy (sam grający Hamleta na deskach Teatru Rozmaitości), bardzo dobrze wypadł Andrzej Chyra odtwarzający Laertesa. Zbigniew Zapasiewicz jest Poloniuszem, jakiego od dawna się w polskim teatrze nie widziało, natomiast gorzej wypadł Klaudiusz Janusza Gajosa, obsadzonego tu chyba wbrew warunkom. Wierzyć się nie chce, że to straszny cynik, który morduje brata i dybie na życie synowca. Zdecydowanie najgorzej zaprezentowała się Grażyna Szapołowska, która gra Gertrudę niechętnie, sprawiając wrażenie, jakby na planie coś się jej nie podobało. (Może nie podobał jej się kostium, rzeczywiście nie licujący z powagą królowej).

Młodzi aktorzy, Czernecki - Hamlet i Kamila Baar - Ofelia, nie mieli szans zabłysnąć w tym doborowym towarzystwie, lecz kiedy przedstawienie się kończy, skłonni jesteśmy wybaczyć im wszystkie błędy i niedostatki. Są bowiem bardzo współcześni i naturalni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji