Rabelais I, król "beatników"
W TYCH właśnie słowach zamknąć chyba można formułę artystyczną ostatniej premiery Teatru Polskiego. A formuła myślowa, którą za Jean Louis Barrault sugeruje reżyser Bogdan Jerković, brzmi: "Rabelais - nasz współczesny". A mnie, kiedym przedstawienie oglądał wydało się jeszcze, że autor "Gargantui i Pantagruela" był też Witkacym swojej epoki.
Przedstawienie (co stało się ostatnio modne we Wrocławiu) zaczyna się już w foyer. Grupa kolorowej młodzieży snuje się między widzami, "puszcza oko", próbuje zachowywać swobodnie, śpiewa pieśń o słońcu, potem wbiega na scenę. Gdybyż jeszcze młódź owa miała więcej niewymuszonej, juwenaliowej swobody. Gdyby na scenie znakomite dziewczyny i sympatyczni młodziankowie tańczyli tak, jak robią to w swoich dyskotekach, bez "aktorskiego" skrępowania, szczęście byłoby pełne. Rozumiem jednak - nerwy, trema - i większych pretensji nie zgłaszam.
Bajecznie kolorowe roztańczone i rozbiegane rozegrane w obłędnym wręcz tempie, choć także przy zbyt wielkiej (na mój gust, przynajmniej) ilości decybeli, widowisko emanuje pełnią "renesansowego rozbuchania". Jeśli dodać jeszcze szereg sytuacji przedniej i najprzedniejszej marki i wciąż jary, skrzący się dowcipem tekst starego majstra, stanie się jasne, że mamy do czynienia ze zjawiskiem we wrocławskim życiu teatralnym. Zjawiskiem, ale chyba jednak nie wydarzeniem. Odwołując się do znanej formuły: "Rabelais" -- to mogło być to. "Rabelais" to może być to", ale "Rabelais" to nie jest to". Sprawa prozaiczna. Mimo zabiegów kosmetycznych dokonanych przed premierą spektakl trwa stanowczo zbyt długo. Istotne, tym bardziej, że rozpasana inscenizacyjnie, rubaszna i głośna część pierwsza, ładnie prowadzona przez przedstawiciela współczesności Bogusława Danielewskiego, sprawia, że w drugiej bardziej "tekstowej" i "aluzyjnej" wodzonej przez znakomitego Panurga - Witolda Pyrkosza, nie jesteśmy już w stanie dostatecznie się skupić (zmęczenie), nie wychwytujemy tego wszystkiego, co wyłapania jest godne.
A kreślić można. Jest z czego. Choćby bardzo ładna w sumie scena z prześmiesznym Królem Żółcikiem Andrzeja Wilka i jego sztabem z suworowsko-nelsonowskim Scierwełło(em?) Ludomira Olszewskiego na czele. Start znakomity, potem dziura (kreślić), w końcowych partiach znowu zabawa. Choćby protest...song, w którym śpiewa się także o krytykach (choć naturalnie nie dla tego) długawy i statyczny (kreślić). Na żądanie (po powtórnym rzecz jasna ze sztuką spotkaniu) skłonny jestem wskazać następne możliwości skrótów.
Oczywiście mimo tego zastrzeżenia jest to niewątpliwy sukces reżysera Bogdana Jerkovicia, który nie tylko zafrapował serią zmieniających się jak w dziecięcym kalejdoskopie, kolorowych a dowcipnych przy tym sytuacji (choćby, choć nie jedynie, narodziny Gargantui - bardzo śmieszny zresztą Jerzy Z. Nowak), ale też potrafił poprowadzić prawie trzydziestu aktorów i tyluż chyba statystów (w tym także judoków) tak, by stworzyć spektakl zmienny w nastrojach, ale przecież bardzo konsekwentny i czysty.
Jest to także sukces utalentowanego zespołu aktorskiego wrocławskiego teatru. Scenariusz i ansamblowość nie sprzyjają tworzeniu tzw. "wielkich kreacji", jest to przecież przedstawienie prezentujące solidne i rzetelne aktorstwo. Z kilkoma bardzo udanymi epizodami. Poza już wymienionymi niech wolno mi będzie wśród równych wyróżnić: Ferdynanda Matysika (Brat Jan), Zdzisława Kozienia (Gargantua-ojciec), Andrzeja Mrożka (Brat buczący), Tadeusza Kamberskiego (Rębajło, Ksenomanes), Erwina Nowiaszaka (Odźwiernik), Ewę Lejczakównę (Gargamela) i raz jeszcze Bogusława Danielewskiego za epizod Pazdura. Nie wymienieni z imienia i nazwiska niechże pretensji nie mają, też bardzo pięknie spełniali swe zadania, współtworząc to widowisko.
Jest to także sukces jugosłowiańskiego autora bardzo funkcjonalnych, dowcipnych, umownych i plastycznie interesujących dekoracji Drago Turiny i polskiej projektantki wysmakowanych i kolorowych, stylizowanych i śmiesznych kostiumów Joanny Braun. Sukces autorów muzyki: Zbigniewa Piotrowskiego i Juliana Kurzawy. Sukces sporej rangi choreografa Leszka Czarnoty, bez którego pomysłów widowisko sporo by chyba straciło. Sukces akompaniującego na żywo zespołu "Romuald i Roman". W sumie niebagatelny sukces teatru w tym sezonie.
I dlatego przedstawienie to zobaczyć powinien każdy wrocławianin, który ukończył lat (powiedzmy) 16, a który w kruchcie się nie chował. I to nie tylko dlatego, że wszyscy lubimy "świntuszenie".