W izbie czyli nigdzie
Alfred Jarry sugerował - w Polsce, czyli nigdzie, Rudolf Zioło najwyraźniej chciał powiedzieć - na Ukrainie, czyli w Polsce. Ja, zaś nie bardzo wiem, co w ogóle rzec, albowiem najnowsza premiera w Starym jest produkcją cokolwiek kłopotliwą. Jedną z tych, co do których niby można orzec, o czym są, ale właśnie dlatego, że są o tym, nie wiadomo tak naprawdę, o czym są w istocie. Problem w modnej ostatnimi czasy poetyce wysokiej scenicznej nieokreśloności, czy też - jak kto woli - ogólności przesłania. O czym jest bowiem "Reformator" wyreżyserowany przez Rudolfa Zioło? Otóż dotyka palących problemów Smutnego Losu Człowieka na tle Smutnego Losu Społeczności w Smutnych Czasach przesilenia i rozchwiania wartości, kiedy to przychodzi nam, miast o pryncypia, opierać się plecami o pustkę. Czyli dotyka czego mianowicie? Ano, dotyka tak w ogóle ogólnej problematyki humanistycznej. Wypada więc, dla odmiany, uczepić się niniejszym jakichś szczegółów. Jak brzytwy.
Rzecz cała - historia Małachija Stakanczyka, który wyrusza w świat, aby dopomóc realnemu socjalizmowi swą reformą człowieka - rozpoczyna się u Zioły tam, gdzie i dramat Mykoły Kulisza, czyli w izbie wiejskiej chaty na Ukrainie w mrocznych czasach NEP-u. Ale izba ta taka dziwna jakaś. Jakby rozpięta pomiędzy realizmem a idealizmem. Z mgły i galarety -- rzekłby może Grabiec. Z jednej strony, nie chcąc być zbytnio ukraińską, czyli konkretną, ściany ma ulepione z powietrza, zatem ich nie posiada, z drugiej zaś - drzwi i okna posiada jak najbardziej realne, wmurowane w powietrze. Taka sobie izba-nie-izba, izba-wehikul czasu, czy też, bo ja wiem, Izba-Arka Przymierza między dawnymi a nowymi czasy. Ta niewątpliwa dziwność istnienia izdebki może mieć tylko jedno wytłumaczenie. Otóż, reżyser umawia się z nami najwyraźniej, iż rzecz tutaj będzie szła tyleż o mroczne lata NEP-u i o Ukrainę, co o nasze czasy i nasze miejsce na Ziemi. Na powierzchni więc będzie to o nich wtedy, w podtekście - o nas dziś. No dobrze. Jest tylko jeden problem - gdzie mianowicie reżyser lokuje swe uwspółcześnienie. Czy na ładnym podaniu powszechnie uznanej ponadczasowości ogólnoludzkiego tekstu, czy też na tymczasowości głębokiego ludzkiego przeżycia tu i teraz - czyli na scenie? Pierwsza możliwość daje zawsze suchy i niewiele wart w efekcie sceniczny emblemat prawdy, druga - prawdę samą, a przynajmniej szansę na nią. Tak to już bowiem jest w teatrze, że człowiek jest w nim ważniejszy, niż teza, którą wygłasza.
Spektakl Zioły najwyraźniej ociera się o emblematyczność. Niestety. Do tego okropnie długą i nużącą, bez mała czterogodzinną rządzoną zupełnym stylistycznym rozchwianiem, z którego niewiele wynika. Jeśli bowiem pierwsza jej część chce być groteskowa, to dlaczego niby druga jest najwyraźniej tragiczna w duchu antycznym, trzecia zaś najzwyczajniej realistyczna? Tego nie wiadomo. Nie bardzo też wiem, do czego ma prowadzić analogiczne rozpięcie aktorstwa. Niektórzy lokują się w powierzchownej rodzajowości, inni - w powierzchownej koturnowości. Jedni grają burleskę, drudzy - Sofoklesa. Cały zaś spektakl, niczym owa izba-nie-izba, nie może się zdecydować, czym tak na dobrą sprawę, ma być.
Nie to jednak wydaje się sednem problemu. Tym bardziej, że w owych scenach i rolach można by znaleźć rzeczy same w sobie dobre, ładne, a nawet śmieszne. Sedno zdaje się ukrywać w sposobie poprowadzenie Jerzego Treli w roli reformatora, byłego listonosza, Małachija Stakanczyka. Otóż Trela gra od początku nieszczęśnika z lekkim autyzmem, czyli umysłowo troszeczkę nie tego. I znów - rola sama w sobie momentami dobra - ale cóż stąd, skoro Stakanczyk - jako taki właśnie - nie ma z otaczającym światem nic wspólnego. To, co może się dziać i co się dzieje między nim a światkiem realnego socjalizmu u Kulisza, u Zioły jest odjęte. Artysta ma bowiem to do siebie, że na wszelaką zewnętrzność jest od wewnątrz impregnowany. Jest, a jakoby go nie było. Z jednym wielkim aktorem tak wiele ubyło. Kto wie na przykład, czy nie ubył bardzo dobry spektakl.