Krasiński i Wyspiański na warszawskich scenach (fragm.)
JEST to pierwsza po wojnie inscenizacja "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego na warszawskiej scenie (po przeszło 40-letniej przerwie!), nic zatem dziwnego, że na tę premierę miłośnicy teatru czekali ze szczególnym zainteresowaniem. Ileż polemik wywołała ta romantyczna tragedia już od chwili pierwszego ukazania się drukiem w 1835 r. i jakie zasadzki czekały na śmiałków, którzy ten bogaty i niejednolity twór literacki próbowali wiele lat później przełożyć na język sceny! (Krakowska prapremiera sztuki odbyła się w 1902 r).
Ale tego rodzaju trudności pokonywać muszą nasi reżyserzy niemal przy każdym nowym wprowadzaniu na scenę wybitnych dzieł romantyzmu, jak np. "Dziady" czy "Kordian", kiedy to fantazji wielkiego poety nie krępowały ograniczone możliwości konkretnego, realnego i wymiernego teatru. W odniesieniu do "Nieboskiej komedii" problemy te potęgowały się szczególnie, a niejednolitość myśli komplikowała dodatkowo ideowa wymowa utworu, pisanego przecież przez człowieka znanego ze swoich konserwatywnych poglądów. Już od lat szkolnych zwykliśmy lekceważyć za to hrabiego - poetę. "A ty zląkł się? syn szlachecki!" - dobrze pamiętamy jak mu tę wsteczną postawę wypominał w "Odpowiedzi na Psalmy przyszłości" Juliusz Słowacki.
Dlatego tak rzadko trafiała "Nieboska" na powojenną scenę (obecna próba jest czwartą z kolei) i dlatego każdej z tych inscenizacji towarzyszyły rozprawy, dyskusje, a nawet zagorzała kłótnia wśród krytyków i publiczności. Zbyt ceniliśmy sobie wywalczone przemiany społeczne, by mógł być nam obojętny obraz rewolucji widziany oczyma hrabiego Zygmunta, noszącego na kartach "Nieboskiej" imię hrabiego Henryka.
LATA jednak mijają i wydaje się, że 25-lecie PRL, które uroczyście obchodzimy w tym roku, jest piękną okazją, by pozwolić przemówić ze sceny jednemu z największych dramatów romantycznych, nawet jeśli program ideowy jej autora niewiele ma wspólnego z ideami, którymi dziś żyjemy. Tym bardziej, że - o czym pozwolił nam się przekonać Adam Hanuszkiewicz na scenie Teatru Narodowego dziś, kiedy zwycięstwo idei rewolucji przybrało już konkretne kształty i nikt nie może negować osiągnięć nowej rzeczywistości, jakoś zupełnie inaczej - raczej żałośnie niż groźnie - brzmi lament hrabiego Zygmunta.
Przede wszystkim (niewątpliwie duża w tym zasługa nie tylko historii, ale i teatru) wybija się obecnie w "Nieboskiej" na plan pierwszy drążąca autora świadomość zbliżającej się nieuchronnie zagłady jego świata. Główny bohater "Nieboskiej", wyposażony w wiele cech samego autora, rozumie dobrze konieczność dziejową tego faktu. Lęka się zatem próbujących z nim paktować rewolucjonistów, nie widząc możliwości porozumienia z tym obozem, przede wszystkim pogardza jednak własnym otoczeniem.
Widzi bowiem pustkę i jałowość swojego świata i choć szczyci się przeszłością przodków, nie potrafi przeciwstawić Pankracemu jakichkolwiek żywych racji. W rewolucji widzi bowiem jedynie groźną, dziką siłę, która jemu i jego światu niesie zagładę (znakomite sceny zbiorowe z niezwykle sugestywnym obrazem obozu rewolucyjnego, widzianego oczyma hrabiego, teatralna wizja jak gdyby dantejskiego piekła). Boi się więc tej nieznanej i nieokiełznanej siły ale rozumie dobrze, że przyszłość właśnie do niej należy.
Do tych zmagań i wizji autorskich dopisała historia swój epilog, potwierdzający to rozumienie poety, wydaje się więc, że przestrach hrabiego Krasińskiego nie powinien nas dziś ani dziwić, ani obrażać. A jego własną poetycką wizję ginącego świata na pewno warto było pokazać na scenie i zawsze będzie warto do niej wracać, jeśli zechce zmierzyć się z tym trudnym dziełem prawdziwa indywidualność artysty.
Sukces spektaklu Hanuszkiewicza - mimo niektórych zastrzeżeń - wvdaje się bezsporny. Pokazał bowiem, że "Nie-boska'' ma prawo obywatelstwa na naszej współczesnej scenie, a dowiódł nam tego w sposób przekonujący i teatralnie piękny.
W części pierwszej, rodzinnej, dąży się do scharakteryzowania głównego bohatera (hrabiego Henryka gra Adam Hanuszkiewicz, równocześnie reżyser spektaklu) jako człowieka zimnego, rzec można wystygłego, który nie wie, co to szczęście i nie potrafi dać go innym. Żonę, próbującą w sztucznej egzaltacji szukać drogi do mężowskich uczuć, gra przejmująco Zofia Kucówna, syna Orcia - wrażliwy, niezwykle trafny Andrzej Nardelli. Już w tej części przedstawienia jest szereg scen pięknie pomyślanych i rozwiązanych, wyraźnie odbiegających od teatralnej tradycji, jak choćby śmierć Żony, zastygającej w posąg.
W części drugiej dramat rodzinny przechodzi w dramat społeczny i polityczny. Pankracego, wodza rewolucji, gra Mariusz Dmochowski, przeciwstawiając hrabiemu siłę i wiarę w słuszność prowadzonej walki, mimo świadomości, że zwycięstwo należeć będzie do pokoleń następnych.
Spektakl przygotowany został dużym wysiłkiem całego zespołu (niezwykle sugestywne sceny zbiorowe, znakomicie zakomponowane). Dziękując zatem Adamowi Hanuszkiewiczowi za pracę, jaką włożył w przygotowanie tak imponującego widowiska, chcielibyśmy także pogratulować całemu zespołowi aktorskiemu, od Ireny Eichlerówny i Władysława Krasnowieckiego - do debiutującej w tej sztuce młodzieży aktorskiej, oraz wszystkim pozostałym realizatorom przedstawienia (bardzo interesująca scenografia Mariana Kołodzieja).
Spektakl - udany i piękny - jest na pewno dyskusyjny i tym większa chwała indywidualności artystycznej Hanuszkiewicza, że daje nam do takich dyskusji okazję. Jego teatr, żywy i odważny, ma sporo zwolenników i przeciwników. Potrafi jednak zaciekawić i poruszyć wszystkich.