Retoryka i widowisko
Dzieje scenicznych realizacji "Nieboskiej" czy choćby tylko lektura utworu dowodzą, jak świetny to materiał dla teatralnej obróbki i jak trudny zarazem. Połowę dzieła wypełnia temat jednostki, połowę zaś problemy społeczne. Oba kręgi zagadnień wydają się równoważne, a jedynym właściwie łącznikiem między nimi jest osoba bohatera. Na scenie jedna u tych sfer problemów musi być podporządkowana drugiej - inscenizator staje więc przed koniecznością wyboru.
Interpretacja obu postaci wiodących może być - bez sprzeniewierzenia się tekstowi - całkowicie różna. Utwór uprawnia do uznania w osobie Pankracego człowieka, który ma dość siły, aby stanąć na czele rewolucji - łamie go przecież dopiero moc nadprzyrodzona. Z drugiej strony - ta interpretacja ma za sobą więcej atutów - to przywódca wyobcowany z ludu, któremu przewodzi, obcy sile, która wyniosła go ku władzy.
A hrabia Henryk? Można widzieć w nim wcielenie pozy, która dewaluuje wszystko: własne powołanie, bohaterstwo, wiarę - i w Boga, i w sprawę, której przyszło mu bronić. Ale uprawnione jest ukazanie przede wszystkim tragicznej wzniosłości tej postaci poprzez dramat rodzinny i wytrwanie na straconej pozycji, mimo pogardy dla obozu Świętej Trójcy.
Istotna trudność przenoszenia "Nieboskiej" na scenę tkwi w tym, że szczytowe momenty akcji są wyrażone w tworzywie słownym i dopiero reżyser ma im nadać kształt teatralny, wystarczy przypomnieć scenę finałową utworu.
Katalog trudności czy sprzeczności, jakie niesie ta sztuka, można by znacznie rozszerzyć choćby o niedookreśloność postaci w sensie ich teatralnego widzenia, ale już te wybrane przykłady wskazują na skalę trudności, jakie trzeba pokonać przy każdorazowej scenicznej realizacji "Nieboskiej".
Hanuszkiewicz i tu - podobnie jak w innych przedstawieniach - zderza ze sobą różne poetyki, w pewnym sensie posługuje się techniką filmową, nie unika efektów rodem z werystycznej opery. A kieruje się zapewne potrzebą uwierzytelnienia sądu widza nad przywódcami, którzy - z różnych przyczyn - przegrywają, bo ich racje ograniczają się do wzajemnej krytyki własnych zbrodni - jak to powiedziano w programie. Centralna scena starcia między hrabią Henrykiem (Hanuszkiewiczem) i Pankracym (Dmochowskim) nie przekonuje; adwersarzom brak żarliwości, brak argumentów, ich racje giną w powodzi retoryki, zresztą nawet nie wszystkie kwestie docierają do widza, który - jeśli nie zna tekstu - nie wie, czym kieruje się wódz rewolucji, pragnąc zmierzyć się z wodzem ostatnich obrońców starego porządku.
Położono w tym przedstawieniu główny akcent na dramacie postaw - odmiennych w sferze motywów, zbieżnych w sferze realizacji i to zarówno losów jednostki, jak i zbiorowości jej podporządkowanej. Giną obaj wielcy (?) przeciwnicy, wali się w gruzy ostatnia twierdza szlacheckiego świata, ale zwycięstwo nowego dokonuje się wyłącznie na płaszczyźnie militarnej. Można przypuszczać (tragiczny wódz zrewoltowanych mas i dobrym tego dowodem, a Leonard zagubił się w ogólnym chaosie), że to nowe z czasem skostnieje i obwaruje się w podobnym zamku, chociaż i pod innym wezwaniem. A zatem czy warto dokonywać przewrotu?
W tym dramacie o rewolucji, rewolucji właściwie brak. Została sprowadzona do roli tła, w najlepszym wypadku rezonatora konfliktów jednostek. Jednak to właśnie tło najbardziej atakuje wyobraźnię. Na scenie wiruje - dosłownie i przenośnie - rozwrzeszczany, groźny, upojony swobodą tłum. Co chwila ktoś wyrywa się z ciżby i rzuca w kierunku widowni jakąś rewolucyjną kwestię. Jesteśmy świadkami orgiastycznego obrzędu nowej wiary, którego kulminacyjny moment stanowi procesja z półnagą dziewczyną, zawieszoną na krzyżu-szubienicy. Nie brak też momentów groteskowych, jak ów obłędny taniec ze związanym panem, któremu dawni poddani wymierzają sprawiedliwość. Z głuchym hukiem spadają na scenę jakieś worki czy zewłoki wzbijając tumany kurzu. Krzyżują się jaskrawe, czerwono-niebieskie smugi światła, a w głębi, ukryty wśród dekoracji zespół Kurylewicza aranżuje dobrym jazzem tempo, rytm i nastrój tego sabatu. Ziemia i niebo przemijają, chwieją się fundamenty światów - takie zapewne było zamierzenie, ale w efekcie powstało raczej widowisko w konwencji naturalistycznego teatru misteryjnego, "wzbogacone" sztucznym patosem operowym - niż dramat monumentalny. Całość spektaklu - pierwszej po wojnie "Nieboskiej" w Warszawie - sprawia wrażenie jakby stonowania walorów uniwersalnych kosmicznego dramatu. Jest przede wszystkim tragedią jednostki wewnętrznie rozdartej, stojącej właściwie poza głównym nurtem wydarzeń i skazanej na ostateczny wybór. Przeciwnicy giną, ale czy to oznacza, że ich racje również ponoszą klęskę? Dialektyka racji cząstkowych? Jak odczytać finalne Galilaee vicisti, rozlegające się w ciemności nad wymarłym globem obrotówki? Jest nad czym pomyśleć, a zobaczyć na pewno warto.