Artykuły

JULIA BEZ ROMEA

Bartłomiej Wyszomirski, reżyser najmłodszego pokolenia, realizując swojego drugiego Szekspira wyczytał z dramatu kilka prawd dotyczących w dużej mierze "całego" świata przedstawionego przez autora "Romea i Julii". Dla niego jest to tekst o zmieniającym się języku, o rozpadającej się i tworzącej konwencji, o modzie, która coś ukrywa lub odsłania, o stylu powstającym ze zderzania rozmaitych kruszców i gatunków scenicznych, walce stereotypów poetyckich zastanych i nowych (?), uruchamianiu i rozwiązywaniu się konwencji teatralnych, ścieraniu się spraw uniwersalnych i powstających w chwili dziania. Jako reżyser pokazał, że nie jest mu obca umiejętność budowania rytmów, od dynamicznych do spowolnionych, bez mała "zawisających" wraz z rozwojem przedstawienia, że potrafi tworzyć sprawne widowisko w zbornym, choć złożonym z wielu dość odległych od siebie "słów", języku teatralnym i zdecydowanej estetyce: punkowo-orientalno-graficznej (!], że zgrabnie, w dobrych miejscach używa znanych cytatów muzycznych z dzieł kompozytorów filmowych i nieźle rozwiązuje sceny zbiorowe. W tym przedstawieniu zapewne z pomocą Jacka Tomasika. Te umiejętności wystawiają młodemu reżyserowi dobre świadectwo ze znajomości sceny oraz dobrego, ogólnego rozpoznania świata Szekspirowskich sztuk.

Gorzej wypada jego umiejętność mówienia o sprawach szczególnych, czyli znajomość postaci człowieka. Tu rozpoznania i rozwiązania są niestety w większości infantylne. Ofiarami zbyt ogólnego myślenia o całości padają prawie wszystkie postaci, a najdotkliwiej tytułowe. Romeo (Grzegorz Chołuj) uparcie coś udaje, jest nieautentyczny. Wydaje się, że realizatorzy z kwestii Ojca Laurentego "miłosne formułki gwiżdże jak wyuczona papuga" wyciągnęli zbyt radykalne i za daleko idące wnioski. Julia jest, czy ma być, ostentacyjnie autentyczna i "naturalna". Bohaterowie zmieniają się wprawdzie, dojrzewają, ale nieco obok siebie. Nie z sobą czy dzięki sobie. Jakby każdy z tytułowych bohaterów miał w tym przedstawieniu swoją własną historię. Monika Krzywkowska ma dwie autentycznie wzruszające sceny wcale nie z Romeem, tylko wtedy gdy próbuje odmówić ojcu zgody na małżeństwo z Parysem i gdy wygłasza monolog przed użyciem usypiającego płynu. Jednak ze zderzenia "udawania" i "naturalności" nie wynika niestety nic ciekawego, poza ogólnym, narastającym rozdrażnieniem. Tym większym, że reżyser próbuje uczynić z tego związku dwojga młodych jakąś dziwaczną sentymentalną opozycję ogólną kultury i natury, przypisując każdemu ze swoich bohaterów dość jednorodne, by nie rzec, papierowe cechy. Taka para kochanków w połączeniu z groteskowym - po trosze "gombrowiczowskim", rodem z Iwony - dworem Kapuletich na tle "samurajskiej" młodzieży z występującego w charakterze zbiorowego statysty Teatru Tańca Alter (skądinąd sympatycznego, zdyscyplinowanego i bardzo oddanego scenie zespołu!), sprawia wrażenie poplątania wszystkiego ze wszystkim. W taki sposób nie zbuduje się opowieści o szczególnej miłości, której wielkość i wyjątkowość polega na tym, że wymknęła się swojemu światu i w pełni zrealizowała. I, co najważniejsze, że jest to historia z całą pewnością niepodobna do innych. Pewnie, że Szekspir to istna wieża Babel, szczególnie dla młodych reżyserów, ale bez przesady, po tylu wiekach grania! Po tym przedstawieniu warto przynajmniej wyciągnąć jeden wniosek - bez sensownego i porządnego opowiedzenia tej bardzo szczególnej i jedynej historii nie można liczyć na blask olśniewających uogólnień.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji