Notatki po spektaklu - Nie-Boska komedia
Temu przedstawieniu należy się szczery, zarazem prawdziwie arystokratyczny komplement: jestem pod wrażeniem jego prostoty. Ale... Inscenizacja Macieja Prusa wywołuje pewną wątpliwość - znamienne, że dokładnie tę samą, która towarzyszy od początku dramatowi Krasińskiego. Parę miesięcy po ogłoszeniu "Nie-Boskiej" drukiem, gdy może jakiś tuzin egzemplarzy krążył po Paryżu, Klementyna z Tańskich Hoffmanowa zanotowała w pamiętniku, że ani z akcji, ani z finału nie sposób odgadnąć, dla kogo autor ma przychylność, "a nawet dla kogo pisał". To samo można powtórzyć o spektaklu w Teatrze Dramatycznym: trudno dociec, dla kogo go wystawiono.
Przedstawienie zaczyna się o wpół do siódmej i grane jest żwawo. (Prus inscenizował "Nie-Boską komedię" wraz z jej "Pierwszą częścią", tak zwanym "Niedokończonym poematem", podobno w styczniu widzowie na wyścigi zbiegali do szatni, a nawet wychodzili przed końcem - nie czekając, czy i jak tym razem Galilejczyk zwycięży - byle zdążyć na ostatni autobus.) W lutym na widowni ściemnia się pół godziny wcześniej, zaraz też jasne światła reflektorów padają na pustą scenę, wydobywając z mroku dwie z trzech znajdujących się tam postaci: młodzieńca i starca. Ze sceny płyną pierwsze frazy, rytmiczne, mocno akcentowane, uroczyste; przedstawienie rozpoczyna się nie od sakramentalnego błogosławieństwa dla tego, kto ma serce, lecz od proroczych modłów Aligiera. Najpierw Aligier, niczym anioł stróż, przepowiada Młodzieńcowi wszystko albo nic, raj albo piekło. Modli się: "Ojcze niebieski! onych dni zaciemniły się Twoje drogi na tej kuli ziemskiej". Trochę trudno skupić się na tekście, bo - przynajmniej na parterze - drzwi wciąż pootwierane, widzowie z wejściówkami szukają po ciemku drogi do wolnych foteli. Na scenie Aligier - do Boga: "Znów Cię ludzie szukają i znaleźć nie mogą". Na widowni większa grupa tych z wejściówkami upatrzyła sobie miejsca w pierwszych rzędach: jeden, drugi, trzeci, czwarty, gęsiego, wyprostowani, schodzą po pochyłości w stronę proscenium. Na scenie Aligier - ciągle do Boga: "Ojcze niebieski! ta chwila przejścia to straszny zmierzch oczom, to straszna pokusa myślom" - na widowni przechodzi piąty, szósty, siódmy - "to straszny ból sercom ich! Jeśli..." Henryk Machalica urywa modlitwę Aligiera, milknie, nieruchomieje; cierpliwie czeka. Aha, jednak to nie był chwyt reżyserski, że niby zaciemnienie, szukanie, przejście. Usiedli, drzwi pozamykano, uciszyło się. Machalica cofa: "Ojcze niebieski! ta chwila przejścia to straszny zmierzch oczom, to straszna pokusa myślom, to straszny ból sercom ich! Jeśli" - dopowiada urwane poprzednio zdanie - "jeśli jej nie skrócisz, to wielu z nich poginie!" Czyżby je wtedy urwał, bo instynktownie przeczuł, że zabrzmiałoby jak groźba?
Karygodna opieszałość bileterek? Wypadek przy pracy? Nie, to było coś więcej - to było jak przeznaczenie. Oto na samym wstępie publiczność otwarcie wkroczyła do "Nie-Boskiej komedii" Prusa. I już z niej nie wyszła do końca.
"Nie-Boska" Prusa to przedstawienie jaśniejące spokojną urodą. Momentami mogłoby nawet zachwycać. Jeżeli jednak nie zachwyca, to dlatego, że - powtórzmy - nie wiadomo, kogo mianowicie miałoby zachwycać.
Dramat Krasińskiego wciąż jest lekturą obowiązkową w drugiej licealnej; w każdym razie w liceach państwowych, bo w społecznych i prywatnych panuje już, zdaje się, daleko posunięta swoboda w układaniu programów. Dlatego inscenizacja Prusa może z pewnością liczyć na licealistów, na Gałkiewiczów zagnanych do Dramatycznego poleceniem nieśmiertelnego Bladaczki, który, jak wiadomo, ma żonę i dziecko jako ostateczny argument na rzecz przewiercania duszy i zachwycania. Inscenizacja ta może też, siłą rzeczy, liczyć na Bladaczkę i Pimkę, którzy zawodowo zajmują się tłumaczeniem po tysiąckroć, że dramat Krasińskiego zachwyca i przewierca. "Pupa, pupa, pupa!"
Pupa, pupa, pupa... Oto w "Pierwszej części Nie-Boskiej", w epizodzie "Snu", zjawiają się całkiem dosłownie pupy, młode, kształtne pupy, pupy gołych chłopaków i dziewczyn. Dante pokazuje Młodzieńcowi "piekło i czyściec dni teraźniejszych". A w piekle i w czyśćcu - jak to w piekle i w czyśćcu - kobiety i mężczyźni są goli. W spektaklu Prusa zjawiają się w malarsko skomponowanych grupach, wydobytych z mroku stonowanym światłem, poukrywani między geometrycznymi elementami dekoracji. Nagość, owszem, jawna, ale przesłonięta filtrem estetyki, malarstwa. Słowem: zarówno oczywista, jak celowa.
Czym jednak jest ta nagość dla Bladaczki, czym dla Gałkiewicza? Dla Bladaczki powinna być, już na wstępie, ostrzeżeniem; rzeczywiście później, w części ostatniej, w epizodzie wędrówki Męża po rewolucyjnym borze, reżyser poczyna sobie jeszcze śmielej. Powinna więc być ostrzeżeniem, że w tej inscenizacji Krasiński może nie nudzić Gałkiewicza, a nawet Gałkiewicza zachwycać, ale przecież nie dlatego, że wielkim poetą był. Dla Gałkiewicza nagość jest po prostu pupą: młodą, kształtną, gołą; jest pupą prawdopodobnie trochę zanadto przesłoniętą - Gałkiewicz może jednak nie wiedzieć, przez jaki mianowicie filtr i w jakim celu. Dlatego Gałkiewicz, wlepiając oczy w tę i tamtą pupę, pewnie nie zwróci uwagi na głośną skargę kobiety: "Duszęm miała, duszę mam, a na ziemi ciało mi tylko przyznali!" Gałkiewicz bowiem zachwycać się będzie gołym ciałem - gołą pupą, przed którą też nie ma ucieczki, szczególnie jeśli młoda i kształtna.
A tymczasem Aligier recytuje, recytuje ze wzruszeniem, z właściwą intonacją i z uduchowieniem - o "świątyni, w której Ludzkość zamieszkała na dzisiaj, ale w której Boga nie masz". Recytuje usilnie, z natchnieniem, pobożnie: "Dotąd na waszym świecie piekło tylko i czyściec - ale duch Pana zamieszkał wam w piersiach". Recytuje tajemniczo: "wyście jak przepaści". Recytuje tak pięknie, że piękność recytacji, wzmożona wielkością poety i majestatem sztuki, sprawia może w końcu, że w Gałkiewiczu nawet - zachwyt, płacz i poryw. Albowiem przed pupą w ogóle nie ma ucieczki.
"Nie-Boskiej komedii" nikt nie czyta oprócz młodzieży, która jest w wieku szkolnym i którą do czytania zmuszają nauczyciele; "Nie-Boskiej" nie czytają, jak wszem wobec wiadomo, nawet ludzie kulturalni i na poziomie. Dlaczego młodzież wciąż nęka się w liceach "Nie-Boską komedią" - na to nie ma istotnie przekonującej odpowiedzi. Inscenizacja Prusa obnaża to z całą bezceremonialnością.
Maciej Prus, który opracował tekst dramaturgicznie, zrobił dużo, żeby z dramatu Krasińskiego wydobyć myśli, jako reżyser zaś dbał usilnie, by tych myśli nie przesłonić zbytkiem chwytów teatralnych. Prus nie rżnął tekstu jak rzeźnik w szlachtuzie (największe, ale przecież konieczne cięcia w "Niedokończonym poemacie") - raczej rozbierał go ze znawstwem niczym historyk idei w "Res Publice", tak sprawiony przyrządził do podania ze sceny przede wszystkim przy pomocy aktorów i im właściwych środków wyrazu. Myśli Krasińskiego nie znikają tu więc w sutej teatralności: dekoracje są ascetyczne, architektonicznie abstrakcyjne i przez to wielofunkcyjne, kostiumy niebogate, czytelnie charakteryzujące typy i postawy, muzyka nienatrętna, w pełni podporządkowana działaniom aktorskim. W tej sytuacji do rangi najważniejszego zabiegu teatralnego urasta operowanie światłem (reżyseria światła: Krzysztof Solczyński), od pierwszej do ostatniej sceny tak bardzo - jeśli tak wolno powiedzieć - to the point, jakby światło brało tu samodzielny udział w dialogu. Nic więc dziwnego, że to prosty snop ostrego światła, padający z góry na Pankracego, wołającego o ciemność i staczającego się w objęcia Leonarda, puentuje ten spektakl - rozwiązanie tyleż teatralne, co logiczne.
Otóż żelazna logika inscenizacji Prusa wydobywa na jaw, moim zdaniem, dwie niezbite prawdy o dramacie Krasińskiego. Że rzekomy wieszcz miał styl momentami kiczowaty. (Notabene, sam Krasiński bywał tego świadom: latami chodząc z "Pierwszą częścią", jak pisał do Gaszyńskiego, "w ciąży", gdy już coś z niej wydawał na świat, raz za razem stwierdzał, że "poronienie!") I że bywał, na szczęście, myślącą trzciną.
Zadajmy pytanie może zuchwałe (zuchwałe, gdyż swego czasu pytano już nawet, czy w ogóle wolno o coś takiego pytać): o czym jest ten dramat? Akcja "Nie-Boskiej komedii" przedstawia przegraną pewnego poety i przegraną pewnej, przepraszam za wyrażenie, klasy. Poeta przegrywając rujnuje swoją rodzinę; żonę i syna doprowadza do obłędu: żona trafia do domu wariatów, gdzie podczas wizyty męża doznaje śmiertelnego wylewu, oślepły na tle nerwowym syn umiera na murach twierdzy, beznadziejnie bronionej przez swego dumnego ojca. Poeta przegrywa artystycznie i moralnie: chrześcijanin co się zowie, przeklęty na koniec nawet przez wiernego sługę, ginie śmiercią samobójcy. Klasa też przegrywa moralnie oraz historycznie: w obliczu brutalnej siły małodusznie zapiera się własnych ideałów i w niesławie, by tak rzec, schodzi ze sceny historii.
Że przegrana arystokracji, nawet jeśli przedstawiona w konwencji horroru ("ślisko tu od krwi"), niewiele obchodzi licealistów, to rzecz pewna i chyba nie dziwna. Co do przegranej poety - to prawda, że samobójcy - dla młodych z pewnością jest on za mało zbuntowany, a za bardzo egzaltowany; nastolatki nie przejmą się też na pewno jego małżeńskim znudzeniem ("czuję, że powinienem cię kochać"). Zresztą co to za poeta, który - dajmy na to - nie pije i nie śpiewa poezji śpiewanej? Jak Stachura, jak Wysocki... Chyba nic go w oczach młodych jako postaci nie ratuje, nawet końcowy monolog, wykrzykiwany na krótkim oddechu, puentowany tuszami orkiestry, jak na estradzie, wprost do widzów; ani nawet to, że poeta walczy, zdaje się, z komuną. Ba, kiedy zamiast przeskoczyć płot - skoczył w przepaść.
"Ale aparat!" To niewymuszone określenie - w tonie spontanicznego uznania, lekko kamuflowanego luzem - wyrwało się jakiemuś młodemu człowiekowi za moimi plecami na kolejne wejście Szatana. Jakie trafne! Jarosław Gajewski stworzył postać niezwykłą, wyróżniającą się w całym spektaklu, za każdym pojawieniem się skupiającą uwagę. To prawdziwy aktorski wyczyn. Gajewski posługuje się wszystkimi dostępnymi środkami wyrazu: mimiką, gestem, ruchem - przede wszystkim ruchem. Czy to bardzo powolnym krokiem, lekko utykając, dystyngowanie wsparty na lasce z gałką, czy w baletowych skokach, obiegając scenę, z laską pod pachą, czy w miejscu, chodem mima poruszając obrotówką, z laską - prestidigitatora? czarnoksiężnika? - w dłoni: zawsze porusza się nienaturalnie, nieludzko, mechanicznie - jak aparat.
Okrąża świat i odmierza czas, niestrudzony, zaskakująco zmienny, wszędobylski. To książę, prawdziwy książę tego świata, pan przestrzeni i czasu, może sam będący czasem: gdy on nieruchomieje, świat zamiera, kiedy biega w podskokach, historia przyśpiesza. Pan ciemnych ludzkich spraw i czynów, jak cień uczepiony człowieka, walczy o ludzką duszę ze światłem. To przeciwnik zbawienia, natchnienie wszelkiej negacji i buntu, rezoner i podżegacz. A zarazem ten Szatan to ktoś stąd, z naszych czasów: robi w jakimś interesie, a włosy wiąże modnie w kucyk.
Prus wystawił "Nie-Boską komedię" jako dramat metafizyczny. Włączając do swej inscenizacji "Niedokończony poemat", dał całości interpretację przemyślaną, spójną - i przekonującą. W ujęciu Prusa w pełni uzasadnia się tytuł dramatu: to nie "L`Umana Commedia" - jak według pierwotnego pomysłu (o kilka lat wyprzedzającego najwcześniejszy pomysł Balzaca) chciał ją zatytułować Krasiński - lecz właśnie "Komedia nie-Boska". Pierwsza część dopełnia wiele i wiele tłumaczy. Przede wszystkim jest tu sam Dante, a z nim dantejskie piekło i czyściec, ale tym razem na ziemi, gdzie - jak mówi Aligier - "wiekuisty brak, wiekuista śmierć, wiekuiste Nic" , słowem, gdzie Bóg dotkliwie nieobecny. Dalej: dzięki scenom weneckim jest tu zaczątek i dramatu rodzinnego (marzenie o księżnej Rahoga), i dramatu społecznego (bunt chóru polskiego), i ściślejsze splecenie jednego z drugim. Nadto: już na początku pojawia się Pankracy, tutaj jako przeciwnik Aligiera, dzięki czemu postać ta zostaje mocniej postawiona na własnych nogach, wychodząc ze schematu negatywu, jakim wydaje się Pankracy w ostatnich częściach, jako przeciwnik Męża. I wreszcie: dzięki "Pierwszej części" całość "Nie--Boskiej" zyskuje szansę, by przestać być osławioną hybrydą gatunkową, trochę moralitetem, z Mężem jako człowiekiem prywatnym, trochę dramatem historii, z Mężem jako człowiekiem społecznym; całość staje się dramatem jednolicie metafizycznym, w którym cząstkowe motywacje natury moralistycznej i historiozoficznej stapiają się w jedno - w soteriologię.
Naczelnym tematem "Nie-Boskiej komedii" Prusa jest zbawienie: człowieka, narodu, społeczeństwa, ludzkości. Dramat zbawienia rozgrywa się na ziemi, na każdym miejscu: tak samo na murach twierdzy szturmowanej przez rewolucjonistów ("ślisko tu od krwi ludzkiej"), jak w małżeńskiej sypialni, skąd droga do domu wariatów ("krew rzuciła się do mózgu"). Bohaterem tego dramatu jest ludzkość i jednostka, Człowiek. Przedstawiony najpierw jako Młodzieniec, później jako Mąż, więc "w życia wędrówce"; o jego duszę toczy się kosmiczna psychomachia.
W inscenizacji Macieja Prusa "Nie-Boska" to moralitet - moralitet nowoczesny, personalistyczny.
Jest w tym spektaklu przede wszystkim ścieranie się idei, zapamiętałe, namiętne, wyrażające się w postaci ostrego, morderczego konfliktu postaw. Konflikt ten przedstawił Prus nie tylko jako walkę, jak chciał Krasiński, "dwóch pryncypiów", ale też - teatralnie - dwóch stylów!
Ściślej, dwóch stylów gry aktorskiej. Z jednej strony (Aligier, hrabia Henryk, arystokraci) aktorstwo rodem z teatru monumentalnego: podniosła deklamacja wsparta romantycznym gestem. Z drugiej strony (Pankracy, Leonard, rewolucjoniści) aktorstwo charakterystyczne dla teatru kontestacji: dużo żywiołowego ruchu, wyrazistej, a przy tym jakby improwizowanej gestykulacji, działań zespołowych. To chłopaki z konspiry albo z jakiegoś ruchu, porozumienia, może z jakiejś alternatywy, słowem tak zwane kombo - dla nich rewolucja to zadyma.
Dwie ideologie, dwa style, dwie postawy - nie do pogodzenia. Ten tragiczny konflikt od jakichś trzydziestu lat roztrząsa w swych kolejnych rozprawach o "Nie-Boskiej" Maria Janion; ostatnio w głośnej książce "Wobec zła". Właściwie to interpretacje Marii Janion tworzą osobny nurt powojennej recepcji dramatu Krasińskiego, recepcji historycznoliterackiej, równoległej do teatralnej, tej ostatniej wyznaczonej inscenizacjami: łódzką Korzeniewskiego, krakowską Swinarskiego, wrocławską Grzegorzewskiego, żeby wymienić najgłośniejsze (Warszawa, z inscenizacjami Hanuszkiewicza i Lidii Zamkow, nie miała po wojnie do "Nie-Boskiej" szczęścia...). Znamienna jest ewolucja stanowiska Marii Janion, sama w sobie będąca świadectwem zmieniających się czasów. Badaczka wyszła od krytyki marksistowskiej, doszła do krytyki, jak ją nazywa, fantazmatycznej (w myśl spostrzeżenia, że w kulturze mamy do czynienia nie tyle z czystymi ideami, ile z fantazmatami idei). O ile więc dawniej powoływała się na Lukacsa, o tyle teraz sięga raczej do Junga; i do świetnego eseju Leszka Kołakowskiego "Czy diabeł może być zbawiony?"
Tak czy owak, Maria Janion właściwie niezmiennie interpretuje główny konflikt "Nie-Boskiej" jako konfrontację dwóch postaw, równych sobie i przeciw sobie zwróconych, nawzajem się oskarżających i zwalczających, i w tym sensie z sobą nierozerwalnie związanych. Hrabia Henryk i Pankracy to postacie wewnętrznie rozdarte, niepełne. "Dialektyczne sprzężenie bohaterów wyraża się w fakcie, że jeden nie może istnieć bez drugiego, że obaj wzajemnie się przyciągają i każdy z nich pozostaje pod znakiem przeciwnika" - pisała Maria Janion w monografii Krasińskiego na początku lat sześćdziesiątych - "dopiero obaj reprezentują syntezę ludzkiego buntu w boskim planie świata". Pod koniec lat osiemdziesiątych podobnie - tyle że nie w kategoriach dialektyki historii, ile raczej paradoksów egzystencji - iż los Pankracego jest wobec losu hrabiego Henryka "przeciwstawny, lecz i uzupełniający".
Prus wyreżyserował konflikt między hrabią Henrykiem a Pankracym jako starcie dwóch świadomych swych racji, zarazem wrażliwych, straszliwie przy tym osamotnionych buntowników - nawzajem ku sobie lgnących i wzajemnie się odpychających, dwóch duchowych braci, dwóch dopełniających się połówek. Całą teatralną maestrię tej interpretacji możemy podziwiać w scenie rozmowy Pankracego z hrabią Henrykiem. Niemal pantomimiczna symetria ruchów, gestów, mimiki - jakby jeden był lustrzanym odbiciem drugiego albo jego cieniem. W interpretacji Prusa bunt Pankracego to ciemna strona porywów hrabiego Henryka - im usilniej ten ostatni dąży ku światłu, tym bardziej mroczny staje się jego cień. "Tyś młodszym bratem Szatana" - rzuca Pankracemu w twarz hrabia Henryk. Tutaj brzmi to wyjątkowo celnie. Szatan to przecież antimimon pneuma - duch wiernie naśladujący, kosmiczny przedrzeźniacz.
U Krasińskiego nie dochodzi do pogodzenia przeciwieństw, następuje ostateczne rozdarcie. Prus pokazał je jako bolesne rozdarcie się: nim rozejdą się ostatecznie ("teraz trza mordować się nawzajem"), padają sobie w objęcia, ściskają jak bracia, całują; dopiero potem - oderwane cząstki całości - idą na zagładę.
Jeśli "Nie-Boska komedia" jest, jak chce Maria Janion, próbą tragedii chrześcijańskiej, to Prus trafnie wydobył to, co w chrześcijaństwie naprawdę tragiczne - nigdy nie zrastające się rozdarcie chrześcijanina. Po całym spektaklu rozsiane są obrazy rozdzierania (Prezes patetycznie rozdzierający swą białą szatę) i stale ponawianych prób łączenia (Mąż i Dziewica, Mąż i Zona, Mąż i Orcio). "Człowiekiem być nie warto" - mówi na koniec Mąż. "Trza być Bogiem lub nicością". Między Bogiem a nicością rozgrywa się ten dramat człowieka, pod znakiem fantazmatu całkowitości, scalenia, ocalenia - fantazmatu zbawienia.
Według Marii Janion w centrum "Nie-Boskiej komedii" znajduje się zrozpaczony człowiek stojący nad przepaścią, której nie potrafi zasypać. Ta przepaść rozciąga się "między Bogiem pomsty a Bogiem miłości, między Bogiem panteizmu a Bogiem indywidualizmu", tyle że - dodajmy - jest ona otwarta, jak nie gojąca się rana, w samym człowieku. "Wyście jak przepaści". Chrześcijanin, żyjący od dwustu lat w powszedniości apokalipsy, nadal marzy o pojednaniu.
Tylko że - przepraszam - kogo to dzisiaj obchodzi? Wiadomo, że "Nie-Boska" Krasińskiego nie ma pozytywnego bohatera: nie jest nim hrabia Henryk, nie jest Pankracy, nie jest też Orcio (za bardzo Orcio jest karą za grzechy swego ojca, nie godzi też w sobie przeciwieństw, nie ucieleśnia zatem soteriologicznego obrazu boskiego dziecka). Ale powiedziałbym więcej: spektakl Prusa dowodzi, że "Nie-Boska" może także nie mieć, by tak rzec, pozytywnego widza.
W pierwszej inscenizacji Leona Schillera, w 1926 roku, występowali komisarze bolszewiccy. W finale spektaklu Konrada Swinarskiego, w 1965 roku (notabene, Prus był wtedy jednym z asystentów reżysera), brygada techniczna zabierała się do rozmontowywania dekoracji, a Oko Opatrzności zjeżdżało po zapadni w takt "Ciao, ciao, bambina!" Maciej Prus nie modernizuje teraz "Nie-Boskiej" w taki sposób; Prus wierzy, wydaje mi się, że sam tekst Krasińskiego może nie tyle brzmi, co znaczy współcześnie.
Sugeruje to też niedwuznacznie program do jego spektaklu. (Opracowany nader efektownie, ale wytropiłem wpadkę: Krasiński urodził się i zmarł, to prawda, w Paryżu, tam też ukazała się "Nie-Boska", ale pisana była nie w Paryżu, lecz w czasie podróży do Włoch, wkrótce po słynnej audiencji u cara Mikołaja, więc między Wiedniem a Wenecją.) W programie pojawiają się nazwiska eseistów rozchwytywanych na straganach bukinistycznych doby postkomunistycznej. I tak Aleksander Wat: wybrzydza, co prawda, na katechizmowy katolicyzm Krasińskiego, katolicyzm "zmawianych od dziecka paciorków" (temu to wolno, bo nie żyje), ale - jak przystało na tłumacza Dostojewskiego - zachwyca się zmysłem eschatologicznym Krasińskiego, tym samym, co u autora "Biesów", zwiastuny apokalipsy rozpoznającym w powszedniości życia codziennego. Czesław Miłosz z kolei porównuje Krasińskiego do Kafki i - bliżej, bliżej - do Orwella: w "Nie-Boskiej" dopatruje się, podobnego jak w "Roku 1984", ostrzeżenia przed totalitaryzmem. I wreszcie Marcin Król: dramat Krasińskiego jest w jego opinii utworem ciągle na czasie, przede wszystkim z powodów politycznych, także obecnie, szczególnie - proszę posłuchać - "w okresie kolejnych kampanii wyborczych z kampanią prezydencką na czele".
Przyznaję otwarcie, że z taką interpretacją inscenizacji Prusa osobiście nie umiem sobie poradzić.
Właściwie od chwili wkroczenia publiczności, zaraz na wstępie, do tego spektaklu, już do końca zadawałem sobie pytanie, czy odbywa się tu także ruch w przeciwną stronę. To znaczy: czy bohaterowie tego dramatu wkraczają, ze swymi ideami, do naszego myślenia o naszych współczesnych sprawach? Jeśli tak, to czy myślenie to porządkują i czy skłaniają nas do jakichś wyborów? W tym również, niech już będzie, w kampaniach wyborczych.
Maciej Prus stworzył spektakl ideowo-stylistycznie koherentny. Podejrzewam, że największą bolączką naszego myślenia o współczesnych sprawach jest niesłychane rozdrobnienie spostrzeżeń, to, że prawie nigdy nie udaje się nam ich połączyć w większe całości, chroniczny brak koherencji.
Owszem, my też przeżywamy swoją "chwilę przejścia", ale my nie wiemy nawet, jak mielibyśmy pragnąć postępować. U nas człowiek teraz nie wie, jaki cel wyznacza mu społeczeństwo, Polak nie wie, czego domaga się od niego Rzeczpospolita, katolik... no, może akurat katolik wie, czego chce od niego Kościół. Ba, ale czy na pewno wie, czego chce od niego Bóg?
Dlatego w przeciwieństwie do Marcina Króla nie wiem, jak mam za pomocą "Nie-Boskiej" myśleć o nas "w okresie kolejnych kampanii wyborczych". Chociaż przyznaję, że i dla mnie ta "chwila przejścia" to niejaka "pokusa myślom". Stać mnie tylko na spostrzeżenia cząstkowe, pokuszę się jednak - podpowiem kilka tematów.
Temat pierwszy: Polak czy nie-Polak?
"Pankracy! Pankracy! a skąd ty się wziął?" - pyta patetycznie Aligier (dla historyka teatru scena z podwójnym dnem - w poznańskiej inscenizacji Jerzego Kreczmara Machalica grał Pankracego). "Niewdzięczniku! kto by głosu twego za ludem słuchał, czy śród twoich własnych, czy śród obcych, gdyby nie Chrobrych miecz, Jadwigi niepokalaność, Zygmuntów mądra miłość, Batorych hart, Zamoyskich rzymska cnota, Żółkiewskich zgon, Czarnieckiego żywot, Sobieskiego trud i europejski czyn?"
Toż to gotowy katechizm Polaka, wielkich "ojców posiadacza". Można by z niego odpytywać na spotkaniach z kandydatami w kampanii wyborczej. Chrobrych? Miecz! Jadwigi? Niepokalaność! Żółkiewskich? Zgon! Czarnieckiego? Żywot! (Swoją drogą, dlaczego nie na odwrót?) "A skąd ty się wziął?"
Co do Pankracego, ma on na taki katechizm Polaka ciętą odpowiedź: "jaśniej, praktyczniej mów - o co się ty pytasz?" Praktycznie - Pankracy inaczej chyba rozumie na dzień dzisiejszy europejski czyn. Aligier na to, wciąż patetycznie: "ty nie-Polaku!" Zupełnie jak, nie przymierzając, na sesji plenarnej którejś z izb.
Temat drugi: Polak a Żydzi.
U Zygmunta hrabiego Krasińskiego herbu Korwin, który był nieodrodnym synem ojca swego, generała Wincentego hrabiego Krasińskiego, autora dziełka pod dźwięcznym tytułem "O Żydach w Polsce", rewolucję robią, knując, spiskując przeciw wyznawcom Chrystusa, przechrzty.
W spektaklu Prusa stoją obnażeni do pasa, w krótkich czerwonych pantalonach, z rękami wzniesionymi do góry, i modlą się do Jehowy. Świadkowie Jehowy, czy co? Ale nie: "Na wolności bez ładu" - powiada Przechrzta - "na zatargach i złościach, na ich głupstwie i dumie osadzim potęgę Izraela". To Żydzi! Obłudnie podają się za chrześcijan, ale zawsze z nich wyjdzie - lewica laicka, aj waj!
Temat trzeci: Polak a Niemiec.
Istnym dnem upadku dla sfrustrowanego Męża, o którym od trzeźwego bankiera czy też Szatana wiemy, że egzaltuje się polityką i kobietami, jest to, że jeździł z Żoną po sklepach. "Od dnia ślubu mojego spałem" - powiada ze szczerym wstrętem - "snem fabrykanta Niemca przy żonie Niemce". To bodajże najbardziej znany aforyzm z "Nie-Boskiej".
Przecież to jest marzenie większości, jeśli nie wszystkich bez wyjątku, handlarzy z placu przed Teatrem Dramatycznym m. st. Warszawy: żeby sypiać "snem żarłoków"! I niekoniecznie od razu fabrykanta - po prostu Niemca. Niekoniecznie też przy żonie Niemce, byle tak przed snem móc obejrzeć sobie w telewizji satelitarnej jakiś program tylko dla dorosłych - najlepiej na kanale RTL, niemieckim.
Temat czwarty: Polak a dziecka poczynanie.
Mówi Ojciec chrzestny nad kolebką Orcia: "Dopiero coś został chrześcijaninem i wszedł do towarzystwa ludzkiego, a później zostaniesz obywatelem, a za staraniem rodziców i łaską Bożą znakomitym urzędnikiem - pamiętaj, że Ojczyznę kochać trzeba i że nawet za Ojczyznę zginąć jest pięknie..." To prawdziwie po chrześcijańsku.
Wielka chyba szkoda, że Mąż, chociaż taki chrześcijanin, nie wystąpi otwarcie w obronie dziecka poczętego. Coś z jego małżeństwem nie tak: ugania się bezpłodnie za Dziewicą, a Żonie tęskno samej w sypialni. Mąż podgląda rewolucjonistów: w ich obozie odchodzi na całego radosna zabawa w łóżku - wszyscy ze wszystkimi we wszystkich pozycjach; rewolucja to rewolucja seksualna. Mąż patrzy na to z obrzydzeniem. Czesław Miłosz uważa, że Mąż odczuwa wstręt przed prokreacją. Ale chrześcijański instynkt czuwa: "A dziecię moje - o Boże!"
Temat piąty: Polak a spółki z o.o.
"Polacy byli wesołymi niegdyś, ale dziś sponurzeli" - powiada w epizodzie karnawału weneckiego Młodzieniec - "nie lubią żartów". Młodzieniec, polski hrabia zarekomendowany przez Rotmana i Spółkę bankierowi, gdy ten w czasie długiej konwersacji nie przerywa prowadzenia interesów, woli "wybohatyrzać się". Nie podoba mu się Włoch w przebraniu, który pobiegł na karnawałowym placu za dziewczyną - dla niego to błazen, "ojców dziarskich znikczemniały syn". Bankier jest szczerze zdziwiony: "A to czemu? Nie stracił ani grosza".
Prus stworzył swój spektakl prawie w konwencji teatru ubogiego: dekoracje, kostiumy, muzyka zostały zredukowane - wyeksponowano aktorstwo. (Dawno, dawno temu Prus był aktorem u Grotowskiego, w Teatrze Laboratorium 13 Rzędów w Opolu.) Wiemy wszyscy dobrze, że jeżeli ubóstwo miałoby być cnotą dzisiejszego Teatru Dramatycznego, to jest nią - bardziej może niż kiedykolwiek - z konieczności. Wiemy też, że na tej samej scenie grany jest (gościnnie) musical Metro, dochodowy. Tak więc dylemat, który Maciej Prus przedstawił na scenie, jest - całkiem dosłownie - dylematem, przed jakim staje widz w gmachu jego Teatru. Dla widza dylemat ten sprowadza się do pytania: czy "wybohatyrzać. się" na "Nie-Boskiej", czy karnawałowo zabawić na "Metrze"?
Nadzieja w tym, że z kasy "broadwayowskiego" "Metra" sypną co łaska na chrześcijańską tragedię. "Gdy się miliony ma, trzeba być wspaniałym" - mówi bankier czy Szatan. "Pieniądz dziś, czym było papiestwo dawniej"?
Ciekawostka, jakie też fikołki potrafi wyprawiać historia! Wydawałoby się, przykładowo, że od czasów Rewolucji Francuskiej, nie mówiąc o Październikowej, z feudalizmem koniec. Nawet hrabia Krasiński, ordynat opinogórski, nie miał złudzeń: "tego już nigdy nie będzie".
Nie chcę przypominać, mili państwo, ale chyba będę musiał. "A znam was" - mówi demokrata Pankracy do Młodzieńca, arystokraty - "nie ustąpicie - wszystkoście oddać gotowi: i pół ziem waszych, i brzęczący pieniądz - ale klejnotu - ale pamiątek - ale duszy nigdy!"
Przypadek zrządził, że dokładnie tego samego dnia, gdy ze sceny Teatru Dramatycznego słuchałem tych słów, gazety doniosły o pewnym spotkaniu w Belwederze. Pan prezydent Rzeczypospolitej przyjął panią Annę z Branickich Wolską (nawiasem mówiąc, nieszczęsną żoną Zygmunta Krasińskiego była Eliza Branicka). Pani Wolska jest córką ostatniego właściciela Wilanowa - Wilanów był do upaństwowienia w posiadaniu Branickich, którzy przejęli go od Potockich, ci od Lubomirskich, ci od Czartoryskich, ci zaś od Sieniawskich, którzy kupili go od królewicza Konstantego Sobieskiego. Pani Wolska występowała w imieniu dwudziestu dwóch żyjących członków rodziny Branickich i ubiegała się o zwrot części nieruchomości i wszystkich ruchomości. "Każdy z nas chciałby z tego zatrzymać niektóre rzeczy użytkowe jako pamiątki rodzinne" - powiedziała dziennikarzom, uspokajając Opinię publiczną, że reszta ruchomości pozostałaby w Muzeum Narodowym w charakterze depozytu. Pan prezydent robił chyba jakieś nadzieje, gdyż pani Wolska stwierdziła, nieco historiozoficznie: "Zaczyna się coś dziać ku sprawiedliwości". Przyśpieszenie biegu historii musiało zaskoczyć Branickich, skoro pani Wolska oświadczyła: "Zawsze byliśmy za Wałęsą, ale nigdy nie liczyliśmy na taką szybką reakcję". Reakcję! "Jestem pod wrażeniem jego prostoty" - skomplementowała pana prezydenta.
Nic nie wiemy o tym, czy padli sobie w objęcia, jak hrabia Henryk z Pankracym w przedstawieniu, i po chrześcijańsku przekazali sobie znak pokoju. Pisał Krasiński do Delfiny Potockiej: "Wierz mi, Zygmunt czuje przyszłość, tak jak pręt żelazny telegrafów czuje chmurę elektryczną". Dzisiaj nie wiadomo, co prawda, kto miałby być Pankracym. Jedno wydaje się pewne.
W tym temacie, mili państwo, zwycięstwo ma na dzień dzisiejszy zabezpieczone Galilejczyk. W "Nie-Boskiej" i - jakby faktycznie - w Rzeczypospolitej.