Artykuły

"Poczet królów polskich" - prawdziwy Polak, czyli kto?

- Są ludzie budujący pojęcie polskości w kontekście wrogów. To walka przeniesiona z zaborów; wojen. Ma źródła w romantyzmie, w czasach, kiedy Polski nie było. Tyle że już ją mamy, szable trzeba odłożyć. I tu się okazuje, że niektórym czegoś w ręce brakuje. Ta energia jest destrukcyjna. Nie wiem, czy ludzie budujący na niej kapitał polityczny zdają sobie sprawę, jakie wywołują demony. Doprowadzą do sytuacji, że naprawdę zaczniemy się nienawidzić i zrobimy tu sobie Serbię. Z powodu czyjegoś wyobrażenia, czym "prawdziwa" Polska ma być - mówi KRZYSZTOF GARBACZEWSKI w Gazecie Wyborczej.

W sobotę dyrekcję 40-letniego Jana Klaty w Starym Teatrze zainauguruje "Poczet królów polskich". - Pochłania mnie grzebanie w naszej historii - mówi reżyser spektaklu, 30-letni Krzysztof Garbaczewski.

Agnieszka Berlińska: Zespół CipedRAPskuad z twojej "Balladyny" powstał na potrzeby spektaklu?

Krzysztof Garbaczewski: Nie, ale dziewczyny zaśpiewały dla nas cały repertuar. Miały wtedy tylko te dwa kawałki. Teksty to drastyczny miks motywów narodowych i feministycznych, są wulgarne.

Czego oczekujesz od widzów?

- Pytanie, czy w ogóle czegoś oczekuję. Język rapu jest właśnie taki - brutalny i wulgarny. Kiedy słuchamy go w amerykańskim wydaniu, tekst przelatuje nam koło ucha i nie zwracamy uwagi na słowa. A tam faceci śpiewają o szmatach i zdzirach. CipedRAPskuad oddaje cios, śpiewając o facetach - marnych cwelach. Dokładnie o tym chcieliśmy powiedzieć w przedstawieniu. "Balladyna" To głos przeciwko temu jak polskie społeczeństwo definiuje kobietę, jak Polki same się definiują.

Zrobiłeś ten spektakl dla kobiet?

- Nie robię spektakli pod kątem płci widowni. Ale faktem jest, że widownia teatralna to głównie kobiety i to kobiety inicjują wyjście do teatru.

Ojciec Balladyny ma postać piłkarza reprezentacji. Musztruje córkę, żeby wyrosła na dobrą patriotkę. Nad sceną neon z przeróbką napisu z fasady Teatru Polskiego: "Naród sobie".

- Hubert Czerepok zrobił go w kształcie napisu: "Arbeit macht frei". "S" w napisie "Naród sobie" jest odwrócone jak "b" na bramie obozu Auschwitz.

Dlaczego tak?

- Nie chodzi o dyskusję o Holocauście, ale o to że kontemplowanie Zagłady, śmierci i martyrologii staje się kołowrotem, z którego nie ma wyjścia. W takiej przestrzeni nie sposób się zindywidualizować.

Polska w "Balladynie" jest opresją. Żyjemy w opresyjnym kraju?

- Są ludzie budujący pojęcie polskości w kontekście wrogów. To walka przeniesiona z zaborów; wojen, komunizmu. Ma źródła w romantyzmie, w czasach, kiedy Polski nie było. Tyle że już ją mamy, szable trzeba odłożyć. I tu się okazuje, że niektórym czegoś w ręce brakuje. Ta energia jest destrukcyjna. Nie wiem, czy ludzie budujący na niej kapitał polityczny zdają sobie sprawę, jakie wywołują demony. Doprowadzą do sytuacji, że naprawdę zaczniemy się nienawidzić i zrobimy tu sobie Serbię. Z powodu czyjegoś wyobrażenia, czym "prawdziwa" Polska ma być. Przeraża mnie wizja wojny domowej.

Inność wywołuje u nas agresję. I jak pokazała ostatnia dyskusja o związkach partnerskich, automatycznie definiowana jest jako "pedalstwo". Skąd się bierze ta agresja?

Właśnie to pytanie skłoniło cię do podjęcia tematu "Polska"?

- Po dłuższym pobycie w Nowym Jorku przekonałem się, że relacje społeczne mogą wyglądać inaczej. Zacząłem silniej odczuwać ten kraj, zadaną mi tożsamość, sposób, w jaki konstruuję myśli. Zdałem sobie sprawę, że pozycja niezależności tu nie istnieje. Każdy jest uwikłany w spór polityczny - czy tego chce, czy nie - i musi się zdefiniować. Nazwano mnie kosmitą polskiego teatru, ale jestem wygenerowany tutaj, w kulturze nadwiślańskiej. Nie chcę żyć poza Polską. Jesteśmy w ciekawym momencie. Pracuję w kilku miastach, w żadnym nie mieszkam na stałe. Każde jest osobnym polis, organizuje się na swoich zasadach. Dlatego wybierając temat, szukam czegoś aktualnego, co zainstaluje się w lokalnej rzeczywistości.

Dlatego "Poczet królów polskich" przygotowujesz w Krakowie?

- Tu jest dobra energia do prześledzenia mechanizmów, które kształtowały nasz kraj. Hasło "poczet królów polskich" z jednej strony odnosi się do Wawelu - z całym funeralnym kontekstem, z drugiej - można półżartem powiedzieć, że każdy aktor w Starym Teatrze czuje się królem polskiego aktorstwa. Pomysł podsunął mi przypadkiem Paweł Smagała, który gra we wszystkich moich spektaklach. Miał uraz łokcia i żartował, że zagrałby Łokietka...

Nie zrobiłbyś "Pocztu..." w Warszawie?

- Tam będę robił spektakl na rocznicę wybuchu powstania, o młodych ludziach z pokolenia przełomu lat 80. i 90. atakowanych przez zombi powstańców. O pokoleniu, które nie ma doświadczenia komunizmu i komunikuje się już zupełnie innym kodem. To będzie ostatnia, po "Balladynie" i "Poczcie...1", część trylogii "Naród sobie". Grzebanie w historii całkowicie mnie teraz pochłania.

Zanim zdałeś na reżyserię w Krakowie, nakręciłeś film z aktorami Starego.

- Z Sandrą Korzeniak, Piotrem Skibą, Barbarą Wysocką. Dziś powiedzielibyśmy że w gwiazdorskiej obsadzie. Poznałem ich przy okazji tego filmu. To nie takie trudne podejść do kogoś i powiedzieć: "Zróbmy coś razem". Najczęściej ludzie się zgadzają.

Wtedy studiowałem zaocznie filozofię. Zajęcia co dwa tygodnie, dużo wolnego czasu. Chodziłem z kamerą po mieście, uczyłem się montować. I zacząłem myśleć o scenariuszu filmowym.

Co się stało z tym filmem?

- Po zmontowaniu stwierdziłem, że reżyserię filmową na razie sobie daruję. Nie umiałem przełożyć na język filmu symultanicznej narracji, nie wiedziałem, jakimi środkami się to robi. Uznałem, że trzeba z tym iść do teatru. W teatrze to jest prostsze.

Ale z filmu nie zrezygnowałeś. W każdym twoim spektaklu są projekcje, a te w "Balladynie" bardziej przypominają film kręcony na żywo niż teatr.

- Odkąd współpracuję z operatorem Robertem Mleczką, wszystko nagrywamy. Gdziekolwiek jesteśmy z aktorami, jest z nami kamera. Zaczęło się od spektaklu, który robiliśmy z Marcinem Cecką w nowojorskim La MaMa na zaproszenie dramatopisarza Erika Ehna. Nie mieliśmy budżetu ani czasu, musieliśmy pojechać tam z podgotowanym materiałem. Nagraliśmy w Polsce sceny, które wykorzystaliśmy jako projekcje.

Kręcimy improwizujących aktorów i jeśli jest w tym coś ciekawego, drążymy dalej, a jeśli nie - zostawiamy.

Co dają te improwizacje?

- Przestrzeń dla eksperymentu. Gdybym wiedział, o czym chcę zrobić kolejny spektakl, tobym go nie robił. Sztuka nie może być obliczona na jakiś cel. To znaczy na cel inny niż ona sama. Możliwość pracy w teatrach repertuarowych jest cenna, ale nie chcę jeździć od teatru do teatru i tylko opowiadać. Artystów nie powinno zobowiązywać się do sprzedawania produktów. Kiedy coś staje się produktem, automatycznie jest konsumowane, zjadane i przestaje istnieć. To oczywiście podejście utopijne, ale ta utopia nas prowadzi.

Nas, czyli kogo? Co to za grupa?

- Można powiedzieć, że dzicy.

Artyści, z którymi w Nowym Teatrze zrobiłeś "Życie seksualne dzikich"?

- Plus parę osób, które dołączyły niedawno.

Jak dobierasz współpracowników?

- Tak jak się dobiera przyjaciół albo partnerów. Muszę się zakochać. Mówiłem sobie, że jeżeli do trzydziestki w teatrze nic ciekawego mi się nie przydarzy albo okaże się, że jestem tak złym reżyserem, jak niektórzy o mnie piszą, to sobie odpuszczę. Teraz z każdym przedstawieniem dokonuję w sobie jakiejś rewolucji. Jest we mnie dużo ciekawości, czegoś, co wypchnęło mnie z Białegostoku i skłania do ryzyka, nietrzymania się jednego kursu. To pewnie jakieś drobne schorzenie, które należałoby leczyć, ale mi odpowiada.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji