Artykuły

Aktor, szopkarz, dobry duch

Największą furorę zrobił w roli sługi rzeźbiarza Wita Stwosza. - Chwila mojego szału na scenie trwała około pięciu minut Schodziłem do garderoby wykończony. Słyszałem też, że przejęte kobiety z widowni prosiły obsługę przy wyjściu o wodę - opisuje FERDYNAND KIJAK-SOLOWSKI.

Ferdynand Kijak-Solowski, aktor na emeryturze, szopkarz, kolekcjoner sztuki ludowej, skończy w tym roku 91 lat.

Od prawie dwóch lat każdy dzień zaczyna tak samo. Wstaje rano, robi herbatę do termosu i jedzie do Nowej Huty. Odwiedza Domicelę - w przeszłości piękną tancerkę operetki, dziś ciężko chorą kobietę, która leży w zakładzie opiekuńczym.

Ferdynand i Domicela są małżeństwem od 69 lat. Muszą się widzieć codziennie.

Rozstanie

- Tu Domicela spała. A tu poślizgnęła się i złamała biodro - opisuje wypadek, do którego doszło 18 miesięcy temu. Od tego czasu Domicela już nie wróciła do domu ze szpitala. Mąż opłaca dla niej fachową opiekę. Kosztuje go to ok. 1500 zł miesięcznie. To bardzo duża kwota, jak na aktorską emeryturę. Dlatego bywa i tak, że brakuje mu kilka złotych na tani obiad w barze mlecznym. Na szczęście zagląda do niego rodzina. Nie zmienia to jednak faktu, że na co dzień żyje sam.

- Wie pani, kiedy ją odwiedzam, mam wrażenie, że gdy leży, to wygląda nieco lepiej. Kiedy siedzi, jest strasznie mizerna. Nie bardzo możemy też z żoną porozmawiać - dodaje Ferdynand Kijak-Solowski.

Jego dom wygląda jak magazyn muzealny, choć wydaje się też bardzo przytulny. Z każdego kąta wyglądają drewniane świątki i figurki. Sam nie wie, ile dokładnie ich jest. Może nawet tysiąc.

Na etażerce, w ramce biało-czarne zdjęcie Domiceli. Wygląda na nim na jakieś dwadzieścia parę lat. Uśmiechnięta blondynka w opasce na głowie. Ładna.

Na stole leży kilka grubych albumów ze zdjęciami, a w nich cała plejada ludowych gwiazd. Wśród nich jest Jędrzej Wawro, którym pierwszy raz zachwycił się na odpuście w Kalwarii Zebrzydowskiej. Miał wtedy 12 lat. Zdjęcie ze spotkania z ludowym artystą przekazał po latach Muzeum Etnograficznemu w Krakowie.

Na innej fotografii stoi obok Nikifora Krynickiego. Mówi, że widział schody, pod którymi przyszedł na świat. Gdy Krzysztof Krauze kręcił swój film o malarzu samouku, Ferdynand Kija-Solowski był jego konsultantem. Uczył Krystynę Feldman jak Nikifor artykułował dźwięki.

- Wychowała go matka niemowa, więc miał poważny problem w porozumiewaniu się ze światem. Ja jednak rozumiałem, co chciał przekazać - mówi Ferdynand Kijak-Solowski.

Szopka z Kalwarii

Od dziecka był oczarowany sztuką ludową:

- Gdy miałem dziesięć lat, bardzo ciężko przechodziłem odrę. Lekarz kazał już wezwać księdza. Rodzice byli w rozpaczy. Ojciec obiecał, że jak wyzdrowieję i przejdę do następnej klasy, dostanę rower, wówczas marzenie każdego dziecka. Gdy jednak po trzech miesiącach wstałem z łóżka, zażyczyłem sobie czegoś zupełnie innego - opowiada Ferdynand Kijak-Solowski.

Mały Ferdek sporo czasu spędzał u swojej babci w Kalwarii Zebrzydowskiej. Miał tam zaprzyjaźnione dzieci, z którymi się bawił. Kiedyś zabrały go na strych i pokazały starą szopkę ojca, który był kolędnikiem. Trochę nadpsutą, z drewnianymi figurkami, którym brakowało kubraczków albo nóg.

W oczach małego chłopca, który był stworzony do teatru, choć wcale o tym jeszcze nie wiedział, te defekty nie miały żadnego znaczenia. Szopka, wyproszona u ojca, pojechała do Krakowa.

Ferdynand Kijak-Solowski wielokrotnie przerabiał swoją zdobycz z dzieciństwa. Gdy doszedł już do perfekcji, wystartował w konkursie szopek krakowskich. I wygrał, zresztą niejeden raz.

Bieda na Wesołej

Dorastał w dawnej dzielnicy Krakowa - Wesołej. Pamięta jeszcze jak tam, gdzie dzisiaj stoją gmachy sądowe, były tylko stawy, a zimą dzieci jeździły na łyżwach. A w miejscu gdzie jest dziś opera, była wojskowa ujeżdżalnia koni.

Można było pooglądać ułanów w mundurach. Służące, żeby popatrzeć, podjeżdżały z dziećmi w wózkach, a dzieci karmiły konie kapustą.

Uczęszczał do Szkoły im. św. Mikołaja przy ul. Lubomirskiego, do tej samej co Sławomir Mrożek. Pamięta, jak w okolicy dzisiejszego ronda Mogilskiego stały zrujnowane austriackie forty, po których zostały dziś resztki murów. W tych ruinach mieszkali ludzie.

- Raz w szkole usiadł koło mnie kolega, który nie najlepiej wyglądał. "Ale masz czarne ręce" - powiedziałem, wpatrując się w brud. "Nie mamy wody" odpowiedział chłopiec z fortu - wspomina Ferdynand Kijak-Solowski.

Takich dzieci w okresie międzywojennym w Krakowie nie brakowało. Głównie z myślą o nich do szkoły zaglądali kolędnicy i orszak Świętego Mikołaja.

W tych przedstawieniach szybko zaczął występować Ferdynand Kijak.

Co ciekawe, najpierw jako diabeł, potem dopiero jako Święty Mikołaj.

Po latach, już jako aktora Teatru Młodego Widza, zapraszano go w tej roli do domów dziecka i przedszkoli.

- Mam dla pana te 200 zł od rodziców, co wyliczył pan sobie za przedstawienie - powiedziała raz dyrektorka jednego z przedszkoli.

- Dziękuję. Niech pani cukierki dzieciom kupi - odpowiedział.

- Trzeba było powiedzieć, że chce pan 500 zł. Starczyłoby jeszcze na zabawki - roześmiała się dyrektorka.

Życie na scenie

Gdy powołano go do wojska, też ujawnił swoje aktorskie powołanie. Grał w wojskowym teatrze 16. Kołobrzeskiego Pułku Piechoty, który swoją scenę miał przy ul. Warszawskiej w Krakowie.

Zaczął od "Manewrów miłosnych" Turskiego, potem były: "Grzegorz Dyndała" Moliera i "Rozdroża miłości" Zawieyskiego.

Następnie został przyjęty do Państwowej Szkoły Dramatycznej w Krakowie. Studia przerwał po roku, ale egzamin eksternistyczny zdał później w Teatrze Młodego Widza (późniejszym Teatrze Rozmaitości, dzisiejszym Teatrze Bagatela).

Tutaj jego przewodniczką po świecie sztuki była dyrektor Maria Biliżanka i dyrektor artystyczny Iwo Gall. W tym miejscu swoją aktorską próbę miał także Roman Polański.

Ferdynand Kijak-Solowski grał m.in. Lorda Skarbnika w "Księciu i żebraku" M. Twaina, Idziego z Kielc w "Nawojce" H. Januszewskiej, Janka w "Moście" J. Szaniawskiego, Łatkę w "Dożywociu" Fredry, Diabła w "Panu Twardowskim" I. Szczepańskiej, Fortunata w "Awanturach w Chioggi" Goldoniego.

W sumie ma na koncie około 120 ról. Zafascynowany Ludwikiem Solskim, którego oglądał na scenie jeszcze przed wojną, wziął od niego swój sceniczny pseudonim - Solowski. Ma też swoje ulubione role, które wspomina z wielką radością po latach.

Pamięta nadal swoje kwestie i wygłasza je z aktorską swadą. - Od początku mówiono mi, że jestem charakterystyczny i że odnajdę się na scenie. Już jako młody chłopak nie miałem też oporów, żeby mierzyć się z trudnymi rolami - mówi Ferdynand Kijak-Solowski.

Jedną ze swoich ulubionych kreacji stworzył w spektaklu "W Stwoszowym domu". Z tą sztuką łączy się też ciekawa anegdota.

Otóż pewnego dnia do Teatru Rozmaitości przy ulicy Karmelickiej zajrzała amatorka-pisarka Maria Nosek. Była ubrana na czarno i bardzo skromna. Niektórzy myśleli, że jest zakonnicą. Przyniosła ze sobą tekst dramatu, który odrzucił Teatr im. Słowackiego. Biliżance jednak się spodobał.

-Po wystawieniu tego spektaklu spotkała mnie bardzo miła niespodzianka. Mianowicie gazety wydrukowały cały tekst mojej roli - opowiada Ferdynand Kijak-Solowski.

Krytycy nie kryli swojego zachwytu: "Najlepsza kreacja w całej doborowej obsadzie" - napisał w recenzji spektaklu o grze Ferdynanda Kijaka-Solowskiego Witold Zechenter. "Najpiękniejsza postać sztuki" - chwalił także postać Tadeusz Kwiatkowski.

Nikt z dziennikarzy nie śledził jednak losów tajemniczej autorki dramatu "W Stwoszowym domu", który podbił serca widzów.

- Po wielu łatach spotkałem w teatrze elegancką i światową damę. Przyznała się, że jest autorką tamtej sztuki sprzed lat. A po swoim sukcesie wyjechała z narzeczonym do Ameryki. Została potem żoną tego Amerykanina - opisuje Ferdynand Kijak-Solowski.

Pięć minut szału

Rola sługi Jakuba w "W Stwoszowym domu", którą zagrał z takim powodzeniem, była wykańczająca fizycznie.

Jakub pracował jako sługa u rzeźbiarza Wita Stwosza, który w pewnym momencie poprosił go o to, żeby zapozował przy rzeźbieniu świętych figur.

Jakub był tym bardzo zawstydzony i za wszelką cenę chciał wypięknieć.

Gdy jednak zorientował się, że nawet czary nie pomogą mu w uszlachetnieniu prostej aparycji, wpadł w szał i poniszczył gotowe figury mistrza.

- Chwila mojego szału na scenie trwała około pięciu minut. Schodziłem do garderoby wykończony. Słyszałem też, że przejęte kobiety z widowni prosiły obsługę przy wyjściu o wodę - opisuje Ferdynand Kijak-Solowski.

Dziś jego wysiłek każdego dnia też wydaje się być heroiczny. Szczupły, elegancki starszy pan, z urodą przedwojennego aktora, gdy przemierza Kazimierz w kierunku tramwaju do Nowej Huty, lekko utyka.

Kiedyś groziła mu amputacja palca, ale nie zgodził się na zabieg. Więc teraz, żeby zmniejszyć ból od zdeformowanej kości, musi przenosić ciężar na zewnętrzną stronę stopy. - Staram się o tym nie myśleć. Jakbym szedł i się nad sobą użałał, to bolałoby mnie wszystko - mówi Ferdynand Kijak-Solowski.

Na jego zdjęciach ze starego Krakowa jest także charakterystyczny cygański grajek, który jeździł na wózku inwalidzkim i grał kilkanaście lat temu przy ulicy Floriańskiej. -Czy pani wie, że on był genialny i potrafił ze słuchu odegrać każdą, nawet najtrudniejszą mełodię? - mówi z fascynacją Ferdynand Kijak-Solowski, aktor na emeryturze, dobry duch zapomnianych artystów.

/

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji