Artykuły

Inne opowieści

Maciej Sobociński, przygotowując inscenizację "Dziadów" dla teatru w Kaliszu, przyrządził ten arcydramat odmiennie niż wszyscy jego poprzednicy. Gdyby koniecznie poszukiwać po­dobieństw, najbliżej temu przedstawieniu do "Dziadów albo Mło­dych Czarodziejów", spektaklu Adama Sroki (Opole, 1997 rok). Pomimo różnic w kompozycji tekstu i w inscenizacji, oba przed­stawienia cechowała żarliwość młodości. W obu nie dawało się odczuć nawet przez moment przytłoczenia pamięcią wielkich inscenizacji "Dziadów" z przeszłości. W obu Konrad mógł być po prostu jednym z widzów - nie różnił się od młodej publiczności ani strojem, ani sposobem zachowania. O zuchwałości reżysera kaliskiego przedstawienia może świadczyć też fakt, że "Dziady" to jego spektakl dyplomowy (wcześniej wyreżyserował "Tartuffe'a" Moliera w Teatrze im. Ludwika Solskiego w Tarnowie).

W "Dziadach" Sobocińskiego nie ma caratu, nie są rozważane problemy wolności, narodu. Właściwie jest to opowieść o miło­ści, choć oczywiście nie tylko. Rzecz rozgrywa się współcześnie (z ambicjami do uniwersalizowania), we współczesnych kostiu­mach (czasem stylizowanych w dekoracyjny "bezczas") i w bar­dzo widowiskowych, teatralnie umownych, wciąż zmieniających się dekoracjach.

Sobociński wykorzystał wszystkie części "Dziadów", lecz bar­dzo je wymieszał i poprzestawiał adresatów kwestii. Właściwie ułożył z dramatu Mickiewicza całkiem nową historię. Nie jest to na pewno historia znana z lekcji polskiego.

Na początku, na modnych hulajnogach, przez pogrążoną w półmroku pustą scenę przejeżdża rząd młodych. Jadą równo, szybko, koło za kołem. Nie patrzą na boki. Można pomyśleć: rzesza zjaw. Ale nie, to Mickiewiczowscy Młodzi Czarodzieje. Spośród nich wywodzi się Gustaw-Konrad. Ubrany jest w do­brze skrojony garnitur. Aż kusi, żeby określić go jako Konrada-japiszona. Ale byłoby to jednak nadużycie - jest po prostu mło­dym mężczyzną zanurzonym w rytm spraw codziennych, po­dobnie jak pozostali mknący na hulajnogach jego rówieśnicy (reżyser nazwał ich Hordą Mędrków). Gustaw-Konrad był jedy­nym, który wyłamał się z tego równego pędu. Rozmowa z uda­jącymi się na groby na noc Dziadów Starym Guślarzem i Dzieć­mi staje się dla tego trochę sceptycznego młodzieńca bodźcem do wkroczenia w świat, który przestaje być obłaskawiony ra­cjonalnymi regułami. Wszystko do tej pory rozgrywane jest w pó­łmroku, w ciemnej pustej przestrzeni.

Nagle w głębi sceny powoli podnosi się zasłona, rozbrzmie­wa rytmiczna, "transowa" muzyka. Wolno w stronę widowni sunie koliste podwyższenie, na którym znajduje się mogiła, roz­świetlona lekko, a obok niej Guślarz-Ksiądz potrząsający roz­dwojonym na końcu kosturem z owczą skórą i brzęczącymi blaszkami. Wokół podwyższenia w krąg poruszają się tanecz­nymi krokami, trochę ekstatycznymi, trochę znanymi z żydow­skich tańców mężczyźni, kobiety, dzieci. Jeden z uczestników obrzędu uderza rytmicznie w bębenek. Wielu z tych obrzędników później poznamy. Są wśród nich chłopiec, i dziewczynka, którzy wcześniej wędrowali na mogiły ze Starym Guślarzem. Spośród zatraconych w ekstatycznym tańcu Guślarz-Ksiądz wy­ławia właśnie ich, wciągając na koliste podwyższenie. Przez dzieci przemówią głosy duchów Rózi i Józia. Później, gdy odej­dą bezcielesne duchy, dzieci wrócą do kręgu taneczników. Po­dest powoli, bezszelestnie - otoczony wciąż tłumem okrążają­cym go w ekstatycznym uniesieniu - zmierzać będzie ku tyłowi sceny. Konrad-Gustaw tym gusłom przygląda się z boku, z da­leka.

Po tym pierwszym przywoływaniu zjaw Konrad spotka się jeszcze ze Strzelcem. Ta kolejna inicjacja - tym razem diabelska - wciągnie go ostatecznie w świat snów, marzeń, wspomnień, w świat niezracjonalizowany. Młodzi na hulajnogach już się nie pojawią - pojechali gdzieś w świat własnych spraw, niebaczni na to, co niezrozumiałe.

Reżyser przedstawia w kolejnych scenach dwoistość proble­mów Konrada-Gustawa. Z jednej strony zawiązany zostaje wą­tek miłosny Konrada i Dziewczyny. Z drugiej, rozpoczyna się wielka psychomachia, walka o jego duszę. W przedstawieniu nie ma więzienia - sceny, które tam umieścił Mickiewicz, prze­niesione zostały w nieokreśloną przestrzeń duchowych zmagań. Nie ma też przemiany Gustawa w Konrada. Walka między po­tęgami nieba i ziemi toczy się o duszę konkretnego młodego człowieka, nieszczęśliwie zakochanego - niespełniona i nieszczę­śliwa miłość okaże się najbardziej wyrazistą cechą bohatera ka­liskich "Dziadów". Mówiony już na początku przedstawienia monolog "Nocy cicha, gdy wschodzisz..." jest jednoznacznym gestem bohatera, świadczącym o jego zagłębieniu się w niepo­jęte tajemnice rzeczywistości.

Od kolejnej sceny - "Wesela u Senatora" - zaczynają się naj­bardziej widowiskowe, zarazem chyba najlepsze fragmenty przedstawienia. Na proscenium na trzech biurowych fotelach na kółkach siedzą Senator, Bajkow i Doktor - wyglądają raczej na bossów, mafiosów czy polityków spod ciemnej gwiazdy. Rozmawiają o domniemanym spisku, który należy wykryć, piją wódkę szklankami. Usługuje im Belzebub (który wcześniej po­jawił się jako Strzelec) i kilku pomniejszych czartów. Za nimi scena powoli zaludnia się gośćmi. Scenografka Elżbieta Wójtowicz-Gularowska zaprojektowała wielkie mansjony-pudełka, dzielące, ale nie oddzielające całkiem bohaterów. Mają one opuszczane burty, można w nich zamknąć, wręcz schwycić w pu­łapkę. Ale zarazem ich tiulowe ściany czynią wszystko jawnym, widocznym. Na drugim tle trwa zabawa; współczesna drażniąca muzyka przywołuje atmosferę schyłku, dziwnie ubrane pary tulą się do siebie, kłócą, rozchodzą. Pijatyka znajdujących się na proscenium trzech ubranych w zielone mundury bossów jest przesadna. Wśród biesiadników wałęsa się Konrad, dostrzega­my Dziewczynę. I nagle w tę atmosferę zabawy pełnej gier, napięć, strachu wchodzi Rollisonowa, by upomnieć się o syna. Wszystkie słowa dramatu mogące odnosić się do caratu, do hi­storii, zostały wycięte. Senator i jego poplecznicy przypominają współczesnych kacyków. Za co siedzi Rollison, nie wiadomo i domyśleć się nie sposób. Pewnie za niewinność. Reżyser w wie­lu scenach idzie na skróty. Zepchnięte na drugi plan działania, a raczej ich podłoże, stają się nieistotne. Wydaje się, że dla Sobo­cińskiego ważna staje się relacja Rollisonowa-Senator. A raczej mechanizm upajania się władzą, cyniczna zabawa Senatora ze zrozpaczoną kobietą. Można się oburzać na reżysera za nad­mierną dowolność, za logiczne uproszczenia, za całkowitą głu­chotę na przeszłość, historię, ale też można pozazdrościć mu umiejętności budowania skomplikowanych relacji międzyludz­kich zaledwie kilkoma drobnymi gestami. Kolejne zdarzenia w przedstawieniu to fabuła całkowicie wymyślona przez reży­sera. Rollisonowa w pewnym momencie zwraca się o wstawien­nictwo do Panny. A Panna to w przedstawieniu Sobocińskiego nikt inny, tylko wcześniejsza miłość Konrada - Dziewczyna. Kilkoma gestami i spojrzeniem uzmysławia nam sytuację: jest narzeczoną Bajkowa, pewnie wcześniej kochanką Senatora. Przez mgnienie błyska w jej oczach współczucie, lecz nawet nie pró­buje wstawiać się za Rollisonowa, wie, że to nic nie da, zna cynizm Senatora, może wie, że znów wylądowałaby w jego łóż­ku, nic przy tym nie zyskując. Przepraszając Rollisonowa, od­chodzi bezradna.

Dziewczyna, ukochana Konrada, jest więc teraz narzeczoną Bajkowa. To dlatego odeszła. Ale widać, że nie kocha swojego przyszłego męża. On biega za nią, ona natomiast próbuje skryć się w pułapkach-masjonach. Na wpół zrozpaczona, zdespero­wana, wspominająca Konrada, chce być sama. Wybrała taki właśnie los.

W chwilę później następuje spotkanie Dziewczyny z Konra­dem. Właściwie nie do końca można stwierdzić, czy to wspo­mnienie spotkania sprzed lat, czy dzieje się w ramach fabuły wymyślonej przez reżysera, bo przecież i Gustaw-Konrad był wśród gości. Stojąc na rozdzielonych głęboką szczeliną mansjonach Konrad i Dziewczyna rozmawiają o swoim dawnym uczu­ciu. Ona go żegna, mówi, że będzie wspominać...

Następuje drugie wejście guślarskiej gromady. Jak przedtem rozwiera się tylna ściana, spod której w kierunku widowni po­rusza się obrzędowy krąg. Tym razem spośród pogrążonych w ekstatycznym tańcu Guślarz-Ksiądz wyciąga Senatora. To on będzie Złym Panem. Spektakl Sobocińskiego odkrywa kolejne prawidłowości. Obrzęd Dziadów dosięga najbardziej elemen­tarnych cech zachowania scenicznych postaci. Taneczny krąg nie ma wiele wspólnego z wiejską gromadą. Pogrążają się w nim wszyscy bohaterowie (tym razem dołącza do niego i Konrad) i spośród nich wyławiana jest właściwa osoba. Złym Panem nie mógł być więc nikt inny, tylko Senator.

Ale Senator ma pecha; po zakończeniu guseł, niewątpliwie dla niego niezbyt miłych, czeka go jeszcze druga męka. Z kręgu obrzędników trafia wprost w ramiona diabłów. Rozpoczyna się Widzenie Senatora. Senator męczony jest dosłownie, fizycznie przez diabły. Ubrany tylko w bieliznę w końcu zostaje zamknięty w mansjonie. Gdy już ostatecznie "wypada z łaski", diabły w szaleńczym biegu kręcą wokół mansjonem. Stamtąd w końcu wy­ciąga go Belzebub, który siłą, niechlujnie, wciska mu na bieli­znę mundur i znów sadza go na proscenium na biurowy fotel na kółkach, pomiędzy "przyjaciół". Oszołomiony Senator budzi się ze snu. Porozpinany, na pół świadomy, jeszcze rozpamiętu­je, co mu się stało, jeszcze drży, zlany potem. Jakby, mimo ostrzeżenia Belzebuba rzuconego męczącym go diabłom, pa­miętał wszystko. Lecz przemiany Senatora nie będzie. Jakby te obrzędowe i senne udręki dodały mu tylko determinacji. Toczy się dalszy ciąg Balu u Senatora, czyli wesela Bajkowa. W jego trakcie odbywa się też przesłuchanie. Znów bardzo brutalne. Usadzonemu w fotelu Księdzu wlewana jest do gardła wódka. Orgia przemocy sięga coraz dalej. Wbiega Rollisonowa przeko­nana o śmierci syna. Zabawa z nią nie zna już umiaru. Lokaj

Belzebub, za przyzwoleniem Senatora, bawi się z niewidomą kobietą, przesuwając w różne strony pusty fotel. Rollisonowa podąża za hałasującym fotelem, mając nadzieję, ze schwyci sie­dzącego na nim Senatora.

Gdy rozpocznie się kolejny segment obrzędu Dziadów, to właśnie Dziewczyna zostanie przez Guślarza wyłowiona spo­śród tańczących w krąg. Lecz te gusła są inne niż u Mickiewi­cza. Dziewczyna wyciągnięta z obrzędowego kręgu jest świa­domą swego erotyzmu kobietą. Jej "nie kochałam" odnosi się do stanu umysłu, jest jej nieszczęściem, rozpaczą. Wszystko pozostałe jest grą miłosnych powabów kobiety.

Rozpoczyna się część druga przedstawienia. W pierwszej części Konrad pojawiał się we wszystkich scenach, lecz często na drugim planie. Był świadkiem i przyczyną, lecz nie on, tylko Senator, Rollisonowa i Dziewczyna byli najbardziej widocznymi bohaterami. Teraz zaczyna się jego psychomachia. Sceny wię­zienne. Lecz czy to więzienie? Reżyser nazwał ten fragment "Czyśćcem". Z teatralnego nieba rozpięci na kratach zjeżdżają dwaj Łotrowie. Przejmują kwestie różnych więźniów. To o Kon­radzie mówią, że przywykł już i dobre powietrze mogłoby mu tylko zaszkodzić. Wkrótce i Konrad zostaje przypięty do kraty, podniesiony wysoko nad scenę. Unieruchomiony zaczyna Wielką Improwizację, mówi tylko jej fragmenty. Niestety, to najgorsza część przedstawienia. Tu nie da się zastosować już żadnych sztuk inscenizacyjnych. Gustaw-Konrad musi poradzić sobie sam. Wcześniejsza akcja jednak nie przygotowała tego monologu, lepiej chyba było więc z niego zrezygnować. Bo jeżeli nic wcze­śniej nie mówiono o narodzie, o Bogu też niewiele, to o co może chodzić temu chłopakowi, który chce rządu dusz. Nie pomaga, że mówi z wysokości drugiego piętra. Słowa brzmią słabo, czasem wręcz niepoważnie i śmiesznie. Gdy ten grzecz­ny chłopiec mówi "daj mi rząd dusz", raczej chodzi o to: "niech się we mnie zakocha". Nawet gdy kończy Improwizację, ani on, ani żaden z diabłów nie wykrzyknie "carem", bo i tak byłyby to słowa bez znaczenia.

Ładnie za to rozegrana jest następna scena - egzorcyzmów. W trakcie Improwizacji Belzebub przypięły był z tyłu kraty do Konrada. Gdy krata opadła, zaczęła wirować, nie wiadomo było,

kto jest Gustawem-Konradem, kto Belzebubem. Nieprzytomny Konrad pozostał na kracie, Belzebub natomiast z całą zgrają poślednich diabłów osaczył Księdza. Gdy pada pytanie o imię złego ducha, odpowiedzi padają z wielu ust ze wszystkich stron sceny. Diabeł ma zdecydowaną przewagę, także fizyczną. To on opanowuje przestrzeń - wydaje się, że rządzi. Lecz słowa egzorcyzmów natychmiast przeważają szalę. Zły Duch w końcu wykrztusi, że to Gustawowi-Konradowi potrzeba Wina i Chleba.

Zaczyna się scena "Módlmy się". Potraktowana bardzo po­ważnie, religijnie. Postaci w białych szatach przy zapalonych świecach z żarem modlą się za grzesznika. Lecz to jeszcze nie koniec przedstawienia. Odbywa się ostatni fragment guseł. Już świta. Guślarz rozwiązuje zgromadzenie. Ale niespodziewanie pojawia się jeszcze jedna zjawa - Gustaw-Konrad. Obrzęd płyn­nie przechodzi w scenę z Księdzem, któremu Konrad wypomi­na, że nauczył go czytać, uczynił mu ziemię piekłem i rajem. Spektakl kończy przywoływanie ducha Gustawa-Konrada. Przy­wołuje go Dziewczyna ze Starym Guślarzem.

Przedstawiłem tu tylko przebieg najważniejszych zdarzeń. Byłem pod wrażeniem - reżyser zadziwiająco biegle buduje róż­norodne warstwy przedstawienia. Nie bacząc na trudności i nie­ścisłości logiczne idzie na skróty. Przeprowadza równolegle kil­ka wątków, uwiarygodniając je zazwyczaj niemą grą spojrzeń i gestów.

Gustaw-Konrad (Karol Kręc) jest podwójny tylko z imienia, nie następuje żadna przemiana. Jest dobrze ubranym, dosyć zwy­czajnym młodym mężczyzną z miłosnymi problemami i nie­uświadomioną potrzebą poznawania natury świata. Wychodzi z rzędu pędzących na hulajnogach, gmatwając się w wielorakość doznawania świata, w tajemnice, których pojąć do końca nie potrafi. I ta rola, na początku miłosno-salonowa, podejmo­wana jest przez aktora szczerze i prawdziwie, przekonująco. Ale gdy Konradowi przychodzi się wadzić z Bogiem, wszystko pęka i staje się niejasne. Przerastająca aktora Improwizacja brzmi płasko, nie ma w niej siły uczucia ani dramatyzmu. Pozostaje recytacja. Ale Improwizacja przerosła również reżysera. Nie udało się nadać jej sensu, uzasadnić. Chyba że reżyserowi potrzebna była krańcowa wina bohatera, żeby mogły nastąpić później re­ligijne sceny "Módlmy się". By dzięki temu nadać przedstawie­niu misteryjny aspekt walki dobra ze złem.

Bardzo ciekawie, jeżeli ktoś potrafi nie oburzać się na nieco instrumentalne potraktowanie dramatu Mickiewicza, ustawione były role Senatora i Dziewczyny. Senator (Piotr Szulc) to najbar­dziej uwiarygodniona rola. Początkowa poza cynizmu, później droga przez mękę obrzędu i prawdziwą mękę snu tylko wzma­gały potworność postaci. Senator, nieogolony, budzący się ze snu jak z ataku katatonicznego, początkowo po przebudzeniu wręcz nieobecny, już wkrótce zaczyna dominować i swe upo­korzenia odgrywa ze zdwojoną siłą na innych.

Dziewczyna (Katarzyna Strojna) to bardzo trudna do uwiary­godnienia rola. Kobieta wybierająca pieniądze, odrzucająca mi­łość. Pozornie prosty wybór, ale w Dziewczynie pozostało wielkie niespełnienie. To rozdwojenie wygrywane jest czasem drobnym spojrzeniem, jak w scenie z Rollisonową, czasem gestem. Uwia­rygodnione w gusłach, gdy spod powierzchni wyłaniało się praw­dziwe oblicze Dziewczyny: brak miłości przy równoczesnym ogromnym jej głodzie. Gdy w ostatniej scenie spektaklu poja­wia się na gusłach, chcąc przywołać Konrada, jest już przemie­niona. I właśnie jej marzenie spotkania z Konradem kończy spektakl.

Historie tych i innych postaci rozgrywane są wobec sił inne­go świata. Reżyser wykroił z "Dziadów" i skonstruował na nowo wizję tyle fascynującą, co niesłychanie zawikłaną i nie do końca konsekwentną. Zmieszały się, pozornie zgodnie i bezkonflikto­wo, światy pogaństwa i chrześcijaństwa. Zgrabnie. Lecz ta jed­nolitość świata duchowego jest pozorna. Gdy przyjrzymy się głębiej, sprzeczność między elementami chrześcijaństwa i guseł staje się fundamentalna.

Guślarz, Ksiądz Piotr i Ksiądz to jedna osoba (Maciej Orłow­ski). Jest pokornym sługą i zarazem ekstatycznym przewodni­kiem gromady. Pozornie w kontekście tego przedstawienia wydaje się to konsekwentne - wszyscy są pośrednikami pomię­dzy światami. A jednak chrześcijański ogląd świata - przeciw­stawienie piekło-niebo - nijak nie daje się, nawet w ramach tego przedstawienia, pogodzić ze światem guseł, w którym bi­narna opozycja dobro-zło jest po prostu niewystarczająca. Za­władnięcie przez duchy uczestnikami obrzędu, bo tak chyba należy tłumaczyć przedstawioną przez reżysera wizję, odsyła do duchowości bez rozszczepienia zła i dobra; żaden z poja­wiających się duchów nie jest odrzucany, ich status, bez wzglę­du na moralne sympatie czy antypatie, jest równy. Pojawienie się konkretnego ducha można odczytywać jako emanację we­wnętrznych impulsów osób uczestniczących w obrzędzie. Chrze­ścijańska wizja odsyła natomiast do rzeczywistości idealnej, rze­czywistości jednoznacznego wyboru. Mickiewicz nie bez przy­czyny przeciwstawiał te światy, choć wolno myśleć, że uważał je za dopełniające się. Ale dopełniające się nie znaczy tożsame. Kapłan-Guślarz to postać, która w konsekwencji musiałaby być schizofreniczną. I tak wyglądało to w przedstawieniu. Ksiądz, stając się Guślarzem kwestionował własny światopogląd.

Strzelec, Lokaj Senatora, Dyrektor Muzyki, Belzebub, Duch - to też jedna postać, tym razem o diabelskim charakterze (Prze­mysław Kozłowski). Krząta się wokół wszystkich, wciąż pozor­nie pozostaje w tle, ale jak dyrygent kierujący losami ludzi i, choć usługujący, siłą narzucający swą wolę. Twarz, postawa, sposób poruszania aktora bardzo jednoznacznie budują postać - groźną i fałszywie usłużną zarazem, trochę demoniczną. W sce­nach u Senatora jego ramię przyozdobione jest szarfą z piór. Jakby te kilka piórek świadczyło o jego dawnej anielskiej god­ności. Inny diabeł-lokaj też ma taką szarfę, ale skromniejszą.

Wad i niekonsekwencji można zobaczyć w tym przedsta­wieniu sporo. Na przykład jeśli Gustaw-Konrad po egzorcyzmach został nakarmiony Winem i Chlebem, czyli pojednany z Bogiem, to po co jeszcze jego o chwilę późniejsze spory z Księdzem (wzięte z IV części). Albo niepotrzebne było su­gerowanie chrystologicznych skojarzeń poprzez umieszczenie Konrada w trakcie Improwizacji w centralnym punkcie sceny, gdy chwilę przedtem po obu jego stronach wisiały osoby na­zwane w programie Łotrami (notabene wcześniej Diabły i Lo­kaje). Zupełnie nie tłumaczyła się logicznie przyczyna więzie­nia i torturowania Rollisona. Lecz może warto na to przedsta­wienie prawie debiutanta spojrzeć łaskawie. Pycha - tak. "Re­żyser ma pomysły" - tak. Wszystko to można zarzucać. Jednak z tą pogmatwaną (przez siebie dodatkowo) materią dramatu inscenizator potrafił bardzo sprawnie sobie radzić. Powstało inteligentne i spójne (mimo wszystko) przedstawienie. Spraw­nie zrobione. Bardzo pomogły w działaniu scenicznej maszy­nerii również dekoracje. Choć elementów scenografii było nie­wiele - sprawiała ona jednak wrażenie teatru totalnego. Anio­ły i ludzie przenikali wszystkie piętra przestrzeni. Muzyka Bo­lesława Rawskiego stwarzała nastroje, nie wybijała się na pierw­szy plan. Gdy miała wyrażać ekstatyczny świat guseł, wybu­chała rytmiczną obsesją, w scenach modlitwy emanowała po­korą.

Jaki w końcu był to spektakl. Dobry? Zły? Wyszedłem z nie­go zaciekawiony zupełnie nowym opowiedzeniem dramatu Mickiewicza. Ale zarazem zmartwiony uproszczeniami i niekon­sekwencjami. Ucieszony wizualną sprawnością reżysera i sce­nografa, dobrym tempem przedstawienia, dziwnym jego pulso­waniem z momentami wyciszenia i eksplozji, a zarazem prze­rażony spłaszczeniem intencji niektórych postaci i niekonsekwen­cją ich zachowań.

Myślę, że przedstawienie to nie dołączy do grona najwybit­niejszych realizacji arcydramatu Mickiewicza. Ale klęski nie było. A to, w przypadku każdej inscenizacji "Dziadów", jest już kom­plementem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji