Egzotyka po polsku
"POGRZEB po polsku" składa się z samych niemal cytatów. Tym wszelako różni się od "Hamleta", "Zemsty" czy "Wesela", że nie są to cytaty własne, że pisarz odwołuje się do długiego szeregu dzieł wielkich, średnich i małych, a także do psa Fafika - jeśli to sympatyczne stworzenie uznać za synonim "przekrojowej mentalności". Każde bowiem z owych zapożyczeń jest niejako archetypem określonych postaw, tradycji, sytuacji wreszcie.
"Pogrzeb po polsku" nie jest zapewne najgłębszą ze sztuk Różewicza, a chyba nie jest także jego dziełem najznakomitszym. W "Pogrzebie" można w końcu odnaleźć motywy i wątki nieobce już tym, którzy się z dramatopisarstwem autora "Kartoteki" zetknęli wcześniej. Kojarzy się chociażby z "Aktem przerywanym". Tam pisarz był przeciw teatrowi pudełkowemu, ale także przeciw doświadczeniom tzw. awangardy stów. Tu pastiszowo, z wyraźnym zaczęciem satyrycznym, traktuje doświadczenia i dokonania dramaturgiczne. Jest przeciw chocholim tańcom we wszystkich odcieniach, także tych w rytmie "La Cumparsity"... Mamy na scenie i nowe "kłopoty z ciałem" i staro--nowe produkcyjniaki, ale mamy także ironiczny stosunek do wielkich syntez w klasycznych osiągnięciach dramatopisarskich. Nie znaczy to jednak, że jest jedynie za Różewiczem. Że w ogóle jest za Różewiczem.
Stanowi niewątpliwie ta sztuka replikę na Bryllowe "Zaduszki narodowe". Sprowadzanie jej do tych tylko wymiarów byłoby jednak uproszczeniem.
Bo przecież wracają wszystkie bardzo Różewiczowskie obsesje.
O Polsce. O sprawach Polaków. I tych z reklamowych plakatów "Visitez la Pologne" i tych, które w duszy nam tylko grają. Obsesje, które jednak pomagają zrozumieć dlaczego w oczach innych jesteśmy nacją co się zowie egzotyczną. W obu wymiarach. Jest też w tej sztuce jakiś bilans oraz suma doświadczeń i gorzkiej refleksji.
Powtarzam: "Pogrzeb po polsku" nie jest może najwybitniejszym dokonaniem Różewicza - dramaturga, jest jednak niewątpliwie - zwłaszcza w wersji zaproponowanej przez teatr - jego utworem najzabawniejszym. Nie zawsze jest to wprawdzie dowcip najbardziej finezyjny (choćby o czymś tam albańskim, na licencji Gwatemali czy Pernambuco), często jest to tylko aluzja środowiskowa. Podkreślić jednak wypadnie, iż różnorodność owego humoru sprawia, że trafić on winien do wszystkich.
Jest to więc sztuka pozornie amorficzna, składająca się z luźnych zupełnie scen, a przecież posiadająca wewnętrzną logikę, a przecież owe bezładnie (z pozoru) rozrzucone sceny, rozmaite konwencje tworzą konstrukcję zamkniętą. Okazało się raz jeszcze jak piekielnie teatralny jest Różewicz, jeśli jego dzieła nie podda się wątpliwym operacjom.
JEST TO więc komedia o Polsce i Polakach naszej doby. Komedia, która nie najweselej się kończy. Chociaż... Chociaż nie jestem zupełnie przekonany, że fakt, iż zza pracowicie zlepionego parawanu wyskakuje w finale Kowalski, krzycząc: "Jestem", naprawdę jest taki smutny...
Wrocławską prapremierę "Pogrzebu po polsku" brawurowo, ale i precyzyjnie poprowadził Jerzy Krasowski. Nie ma w widowisku "błyskotliwych ozdobników", nie ma pomysłów zbędnych. Jest to przedstawienie bliskie myśli teoretycznej Różewicza, ale z wyraźnym, choć dyskretnym, akcentem indywidualności reżyserskiej. Jest to po prostu teatr. Na scenie tuzy aktorskie Teatru Polskiego i choć nie ma tu ról wielkich i małych (najwyżej większe nieco epizody), ludzie o bardzo różnych doświadczeniach i temperamentach artystycznych bezbłędnie spełniają swe aktorskie zadania. Są też chórem jakże jednak znakomicie zestrojonym. Przepiszmy więc afisz: Romuald Michalewski, Marta Ławińska, Andrzej Hrydzewicz, Tadeusz Kamberski, Andrzej Wilk, Zygmunt Bielawski, Ryszard Kotys, Halina Romanowska, Janina Zakrzewska, Irena Remiszewska, Gustaw Kron, Witold Pyrkosz, Iga Mayr, Eliasz Kuziemski, Piotr Kurowski, Artur Młodnicki. Wbrew obowiązującym zwyczajom nie podaję w nawiasach postaci, w które wcielali się wykonawcy. Nie jest to najważniejsze, choć niektóre określenia są zabawne same w sobie. Choćby "KIEROWNIK odpowiedzialny", choćby "OJCIEC KAPUCYN od Jezuitów".
Jeszcze słowo o bardzo ostatnio w teatrach wrocławskich aktywnym Wojciechu Krakowskim, który tym razem udowodnił, że wśród wielu przymiotów jego artystycznego "jestestwa" dowcip zajmuje niepoślednie miejsce.
Uwaga końcowa. Było to przedstawienie, którego finał nastąpił w moim odczuciu zbyt szybko. To naturalnie komplement. Znaczy bowiem, że widowisko interesowało i bawiło do końca, nie było chwili "przestoju", momentu zbyt się dłużącego. Komplement tym większy że piszącemu te słowa przeszkadzała nieco awaria własnego organicznego aparatu ssąco-tłoczącego. Awaria przez twórców oczywiście niezawiniona.