Czy Warszawianka już nas nie obchodzi
"Warszawianka" była i jest chyba nadal kuszącym wyzwaniem dla reżyserów i aktorów. Jest utworem osobliwym.
Na scenie oglądamy dworek szlachecki, w którym zgromadziła się gromada osób. Są wśród nich mieszkańcy tego dworku, jest Chłopicki, który ma tu swój przejściowy sztab, są inni wojskowi. Dworek rozbrzmiewa melodią i słowami "Warszawianki", którą ćwiczą dwie romantyczne i patriotyczne panny. Chłopicki bije się na głos z własnymi myślami, szlachetniejszego i podlejszego autoramentu, jako że jest to w dramacie (jak i w życiu była) postać złożona, jakby rozdwojona: oportunistyczny polityk i dzielny żołnierz. Chwila jest ważna. Rozstrzygają się losy jednej z powstańczych bitew, której rezultatu Chłopicki domyśla się zawczasu; dość wcześnie, by ewentualnie zapobiec klęsce, ale...
Toczą się dyskusje. Generałowie i oficerowie nalegają na Chłopickiego, by objął dowództwo. Po drugiej stronie panny przeżywają i patriotyczne uniesienia, i lęki o najbliższych, którzy walczą. Szlachecka młódź męska demonstruje gotowość złożenia najwyższej ofiary dla wyzwolenia ojczyzny. Chłopicki, gdy patrzy na nich chłodno, nie może się oprzeć refleksjom, iż ci młodzi są jakby zaczadzeni pragnieniem sławy i większa w nich gotowość oddania życia za ojczyznę, niż życia dla ojczyzny. Ot, jeden z polskich romantycznych dylematów, od którego wcale nie jest wolny i on sam.
Wszystko to mogłoby być zawiązką, rdzeniem dramatu. Wyspiański jednak postanowił inaczej. Napisał dramat, a nawet nie napisał, zasugerował dramat, który dzieje się gdzie indziej: za sceną. Dworek jest miejscem, do którego docierają ledwo poszczególne refleksy rzeczywistości pozascenicznej. Oto wchodzi posłaniec z pola bitwy i bez słowa melduje, że placówka padła. Oto pojawia się wstążka z plamą krwi jako jedyny sygnał nieszczęścia, które spada na Marię. Oto jest chwila, w której Anna podobną wstążkę daje swojemu Jasiowi, też - jak można przeczuć - żegnając go na zawsze.
Gdzieś toczą się wydarzenia, które tworzą Historię. A na scenie jest dworek, do którego wpadają jej raniące odpryski. I rozbrzmiewa piękna "Warszawianka", natchniona pieśń francuskiego poety Delavigne'a, porywająca do walki, błogosławiąca na śmierć; wsparcie moralne, na które zwykle w przełomowych momentach naszej historii mogliśmy liczyć w Europie. Szkoda tylko, że z pieśni nie można strzelać jak z armaty.
Na czym można zbudować przedstawienie "Warszawianki"? Na pewno teatr powinien tu wesprzeć się na pieśni, która jest bohaterką tytułową utworu. Na pewno - przynajmniej tak to się dzisiaj czuje - powinien to być teatr oszczędny, skupiony, stonowany, subtelny, budowany tak, by wejście Wiarusa stanowiło wstrząs, by w geście podania wstążki zamykała się tragedia, na której wyrażenie brakuje słów, aby w pożegnaniu dziewczyny z żołnierzem zawarło się wielkie misterium kobiecej trwogi i nadziei.
"Warszawianka" stawia aktorom wyjątkowo trudne zadania. Niewiele tu możliwości, aby się rozegrać, rozbudować i rozwinąć postać. Trzeba w tym przedstawieniu po prostu bardzo krótko i bardzo intensywnie zaistnieć na scenie. Łatwo napisać to "po prostu". Zdarzyło się to kiedyś dawno Ludwikowi Solskiemu i do dziś to wszyscy pamiętają; choć teatr jest sztuką ulotną, legenda kreacji jego Starego Wiarusa jest ciągle żywa.
Przedstawienie wrocławskie zostało pomyślane klarownie, czysto i skromnie. Paradowski znalazł sposób, logicznie się tłumaczący, na prolog, wywiedziony z jednej ze scen "Nocy listopadowej", komentujący i dopełniający to, co można by nazwać "motywem wodza". Brakuje jednak spektaklowi najwyraźniej "wewnętrznego życia" na planie aktorskim. Czyli tego, co nazwałem także nieprecyzyjnie "intensywnością istnienia". Przedstawienie jest aktorsko zimne, a momentami martwe. Tak odbierałem większość postaci. Wyjątek stanowili tu Iga Mayr, która tylko siedziała milcząc wśród innych długo, potem wstała i wyszła, tylko tyle, a mimo to naprawdę na scenie była - oraz Ferdynand Matysik, powściągliwy, konsekwentny i bardzo skupiony w niełatwej roli Chłopickiego.
"Warszawianka" jako dysputa czy "Warszawianka" jako deklamacje aktorskie na kilka głosów nie spełniała moich oczekiwań, zwłaszcza w takich partiach, w których odnosiłem wrażenie, że ten lub inny aktor mówi tekst z wewnętrzną obojętnością. Byłoby -przynajmniej dla mnie - smutne, gdyby się okazało, że moje zastrzeżenia są źle adresowane, bo doczekaliśmy czasów, w których wrażliwość aktorów i widzów, czyli nasza wspólna wrażliwość na idee, które zrodziły m. in. "Warszawiankę", wygasa. Wszakże i tego wykluczyć nie mogę.