Artykuły

Nie mam czasu na klęski

Aktor i reżyser. I profesor szkoły filmowej. I jeszcze dyrektor teatru Syrena. Nie za wiele jak na jednego człowieka? Bo przecież ma też rodzinę i kiedyś musi spać. WOJCIECH MALAJKAT zapewnia, że daje radę. Nie miewa nawet gorszych dni ani chandry. Czy dobre samopoczucie bierze się stąd, że ominęły go porażki? A może chodzi o dystans, dzięki któremu życiowych wpadek nie traktuje zbyt serio.

Twój STYL: Nie ma Pan jednego siwego włosa? A właśnie skończył Pan 50 lat!

Wojciech Malajkat: Źle, że nie mam siwych włosów?

TS: Dobrze, ale to trochę niesprawiedliwe. Mężczyźni w Pana wieku z reguły mają. A pięćdziesiątka jakoś boli?

WM: Nie. Postanowiłem, że dopiero przy sześćdziesiątce zrobię rachunek sumienia.

TS: Nie obejrzał się Pan za siebie?

WM: Mam dwóch przyjaciół - Piotra Polka i Zbyszka Zamachowskiego. Raz w miesiącu spotykamy się w naszej ulubionej knajpie na wódkę i bez wyraźnej rocznicy robimy bilans. Śmiejemy się z siebie i planów, jakie mieliśmy. Zarówno tych, które się spełniły, jak i tych niespełnionych. I zawsze dochodzimy do wniosku, że niczego nie można zaplanować.

TS: Nie miał Pan myśli, że wchodzi Pan w smugę cienia? Nie przechodził kryzysu wieku dojrzałego?

WM: Właśnie nie wiem, co nim jest. Jeśli oznaką kryzysu byłoby to, że nie oglądają się za mną kobiety, to nie doświadczyłem - wciąż się oglądają. Jeśli to, że nie mogę wspiąć się na górę czy jeździć na nartach, bo nie mam sił, to tego również nie przeżywam. Jeśli klęską jest pojawienie się siwych włosów, to, jak pani zauważyła, i tego czas mi oszczędził. A może wszyscy na górze starają się, żebym nie miał siwych włosów, bo od tego ruszyłaby lawina klęsk?

TS: Myśli Pan, że tam na górze Jest ktoś przychylny?

WM: Mnie się wydaje, że tak. A może to moja konstrukcja, polegająca na tym, że nie oddaję się malkontenctwu? Kiedy przychodzi czas jazdy na jałowym biegu, natychmiast znajduję sobie coś nowego. Dlatego wziąłem teatr Syrena. I próbuję go odczarować. A z tym jest tyle roboty, że nawet nie wiem, kiedy minęły cztery lata. To nie pozwala mieć czasu na klęski.

TS: I nigdy nie ma Pan chandry, gorszych dni?

WM: Nie, jak Boga kocham. Prawdopodobnie, kiedy to napiszemy, będzie brzmiało idiotycznie i jakoś niewiarygodnie.

TS: Ludzie nie uwierzą. Tym bardziej że nie wygląda Pan na optymistę.

WM: A jednak... Być może ten optymizm bierze się stąd, że w życiu nie spotykają mnie porażki - mam świetną żonę, dzieci. A jeśli dzieci nie potrafią na przykład zachować się przy stole, nie myślę: "To jest moja porażka wychowawcza, nie nauczyłem ich siedzieć przy stole", tylko: "Jeszcze nie nauczyłem ich siedzieć przy stole". To znaczy, że muszę nad tym pracować i pracuję.

TS: Mówi się Jednak, że porażki są cenniejsze niż sukcesy, bo to one nas kształtują. Co Pana hartowało, skoro nie zaliczył Pan trudnych momentów?

WM: Paradoksalnie okazuje się, że szczęście potrafi człowieka uzbrajać. Może to ono zbudowało we mnie poczucie własnej wartości, które jest ważne nie tylko w zawodzie, ale też w życiu? Kompleksy i niewiara paraliżują. Ja nawet nie miałem przedstawienia, które krytyka by źle oceniła. Pewnie dzięki temu, że udało mi się dobrze wystartować. Po studiach zadebiutowałem rolą Hamleta u Jerzego Grzegorzewskiego w teatrze Studio. To marzenie każdego aktora. Mnie ten Hamlet otworzył wiele drzwi. Choć mam świadomość, że gdybym go nie udźwignął, wiele drzwi by pozamykał.

TS: Nie wierzę, że nie miał Pan porażek. A może to jest tak, że mężczyźnie trudno jest się do nich przyznać?

WM: Myślę, że gdybym je miał, na pewno by pani wiedziała. I nawet się dziwię, że chciała pani zrobić ze mną wywiad, bo facet, który nie zaliczył porażek, nie jest ciekawy dla prasy. Co innego, gdy coś mu się przydarzy, gdy powinie się noga. A na co dzień jestem mało medialny - optymista, bez dramatów, przełomów i skandali. Nie mam nawet porannej chandry.

TS: Pochodzi Pan z Mrągowa. Czy to prowincja dała Panu siłę, większą odporność na przeciwności losu? Bo czasem wpędza w kompleksy, podcina skrzydła.

WM: Mnie nie wpędziła w kompleksy na pewno. A miejscu, skąd pochodzę, zawdzięczam także empatię i wrażliwość. Bo tam żyło się inaczej. Tam ważny był drugi człowiek, jego problemy. Pamiętam, jak po szkole, jeszcze jako dzieciak, biegłem do domu, żeby napalić w piecu. A potem leciałem na przystanek, żeby pomóc mamie nieść siatki z zakupami. Wiedziałem, że jej ciężko, myślałem o tym. Tak zostałem wychowany. Kiedy po maturze wyjechałem na studia do Szkoły Filmowej w Łodzi, byłem oszołomiony różnicą. Pośpiechem wielkiego miasta, brakiem zainteresowania dla bliźniego, cynizmem, sprytem, cwaniactwem. Ale w Filmówce nie czułem się gorszy. Może dlatego, że prawie cały mój rok był z prowincji. Nie udowadnialiśmy swojej wyższości, tylko wspólnie pracowaliśmy. Pewnie też stąd się wzięła moja przyjaźń z Piotrkiem, który przyjechał z Kalet, ze Zbyszkiem, który trafił do Łodzi z Brzezin oraz z Czarkiem Pazurą, który pochodzi z Niewiadowa - po prostu trzymaliśmy się razem.

TS: A w szkole nie miał Pan momentów zwątpienia? Zawsze było z górki?

WM: Na drugim roku chciałem wrócić do domu. Jakaś straszna tęsknota się we mnie obudziła. Brakowało mi wszystkiego. Mamy, rosołu, zapachu domu, ale i tego, że się człowiek zatrzymuje na ulicy, pyta się, co słychać. Poszedłem do lekarza. Powiedziałem, że jestem chory na nostalgię. Nie udawałem, że mam zapalenie płuc. Powiedziałem jeszcze: "Ja tu usycham. Zmieniam się w wiór". Bo w Łodzi najbliższa rzeka Pilica jest daleko jak na moje standardy. W Mrągowie woda jest na każdym kroku. Byłem chyba bardzo sugestywny, bo pan doktor nie pytał już o nic, tylko powiedział: "Tu jest zwolnienie na siedem dni, proszę jechać do domu". Zostawiłem je w dziekanacie, pojechałem. I jak gąbka chłonąłem tę wilgoć.

TS: I przeszło?

WM: Zawsze przechodzi.

TS: A jak to w ogóle się stało, że chłopak, który dużo czytał, poszedł uczyć się robić miny?

WM: Namówili mnie. (śmiech) Pani Anna Pochyła, która prowadziła zespół dramatyczny w domu kultury, wypatrzyła mnie na szkolnym pokazie kabaretowym. Powiedziała: "Uważam, że powinieneś zdawać do szkoły teatralnej", na co ja: "Pani chyba myli mnie z kimś innym". Bo ja chciałem być nauczycielem geografii albo polskiego. Jakoś przekonała, żebym pojechał na egzamin, a wcześniej uczyła tekstów. A repertuar miałem ambitny - ,,Tren Fortynbrasa" Herberta, ,,Don Kichot" Cervantesa czy fragment ,,Zemsty" Fredry. Ale na egzaminie dopadł mnie stres. Kiedy wszedłem na salę i zobaczyłem wybitnych aktorów: Jana Machulskiego, Bogusława Sochnackiego, Barbarę Wałkównę i Ewę Mirowską, pomyślałem: "I teraz ja im będę udowadniał, że coś umiem?". Byłem przerażony. Z głowy wszystko mi wyleciało. No i postanowiłem nie udowadniać, że umiem, a właściwie udowodnić, że nic nie umiem. Dukałem coś niewyraźnie pod nosem, co stało się jednak nie klęską, a sukcesem, bo wszyscy konali ze śmiechu, gdy się tak wciąż myliłem.

TS: To jakim cudem się Pan dostał?

WM: Tego właśnie nie wiem. Mówiłem pani, że mnie się w życiu udało.

TS: Rodzice pewnie nie byli zachwyceni? Tata stolarz, mama krawcowa - konkretne zawody.

WM: Kiedy im powiedziałem, że jadę zdawać do szkoły filmowej, mama poszła do kościoła modlić się, żebym się nie dostał. Tata był bardziej wyrozumiały. Pamiętam moment, kiedy mu powiedziałem o swoim planie. Stał wtedy przy stole stolarskim, coś tam strugał. Nagle spojrzał i powiedział: "To jest twoje życie, synu", a potem dał pieniądze na podróż do Łodzi. Po powrocie najbardziej cieszyłem się z tego, że koledzy jeszcze zakuwają do egzaminów, a ja już na pomoście mogę się opalać. Bo egzaminy do szkół teatralnych są wcześniej i ja już byłem studentem. W ogóle nie myślałem o tym, co to będzie za zawód.

TS: Ale miał Pan jakieś wyobrażenie?

WM: Przeczuwałem, że będzie ciężko, że to nie tylko, jak to pani powiedziała, robienie min.

TS: A po co był Panu doktorat, habilitacja?

WM: Jeszcze profesura.

TS: To było ważne dla Pana?

WM: Ależ skąd! To był wymóg, żeby pracować na uczelni. Ale jak już jest to się cieszę, że jestem profesorem. W pewnym sensie oddałem też hołd Jerzemu Grzegorzewskiemu, bo obie prace pisałem na temat jego teatru.

TS: Był dla Pana mistrzem?

WM: Łączyła nas relacja bardziej przyjacielska niż mistrz-uczeń. Może dlatego tak długo przetrwała.

TS: Pamięta Pan wasze pierwsze spotkanie?

WM: Przyjechałem w lutym angażować się do teatru. Wiedziałem, że kończę szkołę i chcę być w teatrze Studio w Warszawie. Powiedziałem o tym mojej profesorce, Ewie Mirowskiej. A ona na to: "Znamy się z Jurkiem, zadzwonię do niego". Kiedy wszedłem do jego gabinetu, tylko popatrzył i tym swoim charakterystycznym głosem powiedział: "Na razie nie zmieniam stanu liczebnego w teatrze, proszę się odzywać, może kiedyś wrócimy do tematu". Kiedy pojawiłem się w Łodzi, pani profesor była już po rozmowie z Grzegorzewskim. Wynikało z niej, że absolutnie w żadnym wypadku nie interesuje go ktoś taki jak ja. Bo Grzegorzewski, zatrudniając ludzi, nie kierował się rozmową, tylko wyglądem. Wystarczył mu rzut oka, by wiedzieć, czy kogoś chce, czy nie.

TS: Co mu w Panu nie odpowiadało?

WM: Widocznie wszystko. Gdybym miał ze dwa metry, nos z dwiema naroślami albo chociaż lekko zgrabione plecy, prawdopodobnie dostałbym się od razu.

TS: A tak za ładny?

WM: Za nijaki chyba. Bo ładny, to proszę wybaczyć, ale nie jestem. Raczej charakterystyczny. Ale jednak bez defektu. A Grzegorzewski szukał niedoskonałości.

TS: Czy ja dobrze słyszę? Wreszcie przyznał się Pan do porażki!

WM: To był rzeczywiście ogromny zawód. A wkrótce potem kolejny Bo poszedłem też do Zygmunta Hubnera, zaprosił mnie nawet do gabinetu, ale powiedział: "Nie mam etatów". To mnie jednak nie zdołowało. Postanowiłem szukać dalej. Ktoś teraz pewnie powie: "Ej, chłopie, to jednak dostałeś po tyłku". Ale mnie dystans, którym się posługuję na co dzień, każe myśleć, że to nie była porażka. Może to o ten punkt widzenia chodzi? Zwłaszcza że po kilku latach znalazłem się w najściślejszym kręgu przyjaciół Grzegorzewskiego i ludzi, z którymi chciał pracować. Może więc to jest nauka dla tych, którzy myślą, że trzeba zaraz uwiązać kamień i iść nad Wisłę. Bo nigdy nie wiemy, co nas czeka za rogiem. Już w kwietniu się okazało, że Grzegorzewski szuka odtwórcy Hamleta, i Ewa z uporem postanowiła mnie zasugerować. Spotkaliśmy się kolejny raz, wiedziałem, że ma wątpliwości, ale powiedział: "To ja pana angażuję. Do tej roli!"- dodał. Wiedziałem: przedstawianie to jest mój bilet w jedną stronę. Jeśli zawalę, drugiej szansy nie dostanę długo.

TS: Co dała Panu praca z Grzegorzewskim?

WM: Nauczył mnie wyczulenia na banał, tandetę, taniość w sztuce. Nauczył, żeby się do tego nawet nie zbliżać.

TS: A jednak porzucił Pan poważny teatr dla posady dyrektora w Syrenie, która od lat jest kojarzona z rozrywkową tandetą. Po co?

WM: Namówiła mnie Barbara Borys-Damięcka, poprzednia szefowa teatru. Zrobiłem u niej kilka spektakli. Przez ponad rok się wzbraniałem. Pomyślałem o tym, gdy nagle zabrakło Grzegorzewskiego. Poczułem, że jestem zmęczony aktorstwem, że mnie nie zaskakuje. Dlatego się zgodziłem.

TS: Spodobało się Panu?

WM: Wie pani, bycie urzędnikiem nie jest moim żywiołem. Funkcja dyrektora naczelnego męczy. Na szczęście dla osłody mam też funkcję dyrektora artystycznego.

TS: Pan wie, gdzie przebiega granica między rozrywką ambitną a tandetną?

WM: Tam, gdzie gust narzuca publiczność, tam jest taniość, banał i tandeta. A tam, gdzie poziom artystyczny i gust dyktują artyści, tam poprzeczka podniesiona jest na poziom ambicji.

TS: Teatr, który odpowiada na gust publiczności, Jest złym teatrem?

WM: Przepadnie. Nie mówię, że zabraknie publiczności. Ale publiczność musi być partnerem. Bez niej nie ma teatru. Oczywiście wszystko zależy od tego, dla jakiej publiczności chcemy grać.

TS: A nie boi się Pan, że na ambitną rozrywkę będzie mniejsze zapotrzebowanie? Że humor Polaków jest jednak z niższej półki?

WM: Mój wstręt do tandety jest tak silny, że nigdy nie będę schlebiał gustom publiczności, która taki gust ma. Prędzej odejdę. Ale chyba nie jest tak źle z poczuciem humoru Polaków, bo mam za sobą już pierwszą kadencję i zostałem poproszony, żeby zostać na drugą. Ja więc tę wojnę na gusty wygrałem.

TS: I nie zdarzają się spektakle, kiedy gracie do pustych krzeseł?

WM: Rzadko.

TS: Ale w państwowym teatrze aż tak nie bolą, bo i tak ma Pan dotacje?

WM: Bolą tak samo. Wszystko jest przeliczane, bo jesteśmy dotowani w 50 procentach, o resztę musimy się postarać. I jeśli widzowie nie kupują biletów, spektakl robi się na granicy opłacalności. Wtedy go zdejmujemy. Tak było ze ,,Skazanymi na Shawshank", czego bardzo żałuję. Jak sama pani zauważyła, wcześniej Syrena była teatrem o dość przaśnym repertuarze. I nagle widz dostaje coś, co jest inne, może nawet nie za trudne, ale inne.

TS: Nie przeszkadza Panu, że przez obowiązki dyrektora ma Pan mniej czasu na granie?

WM: Spokojnie, gram wystarczająco dużo.

TS: Ale w filmach Jest Pana mało.

WM: Bo filmy mnie nie chcą.

TS: Dlaczego?

WM: Nie wiem. Może reżyserzy myślą: "Zajął się teatrem, studentami i film go nie interesuje"?

TS: Ostatnio zagrał Pan w komedii romantycznej ,,Listy do M." Ale taka poważna, znacząca to była chyba rola Rzędziana w ,,Ogniem i mieczem" piętnaście lat temu.

WM: Jeszcze ,,Miłość w przejściu podziemnym" Janusza Majewskiego. Lubiłem zresztą ten film. Rzeczywiście, rola Rzędziana jest taką, która została w pamięci. Pewnie, że chciałbym znów coś takiego zagrać. Tak jednak nie jest i nawet specjalnie się tym nie martwię. O, gdyby zabrali mi szkołę teatralną, w której wykładam, pewnie tęskniłbym za czymś, co bardzo lubię robić. Mówiłem pani, zawsze chciałem być nauczycielem.

TS: Czego Pan uczy swoich studentów?

WM: Prowadzę przedmiot "sceny dialogowe". Jednak wszystko, co na tych zajęciach robimy, jest pretekstem, by mówić o życiu. Jako belfer nie ograniczam rad do tego, czy powiedzieć coś wyżej czy niżej, szybciej czy wolniej. Podpowiadam, co zobaczyć, przeczytać albo gadamy po prostu o życiu.

TS: Dużo Pan pracuje. Nigdy nie ma Pan dylematów: poświęcić czas żonie i dzieciom czy pracy?

WM: Staram się być sprawiedliwy. Jeśli przez jakiś czas reżyseruję i zaniedbuję studentów,

bo nie ma mnie na zajęciach, to po premierze zawsze im ten czas wynagradzam. Podobnie dzieje się w domu.

TS: Da się uprawiać ten zawód bez komplikowania sobie życia? Pana przyjaciele są po kolejnych rozwodach.

WM: Mnie się udało nie skomplikować.

TS: Jak przejść przez życie z tą samą kobietą? Znacie się od liceum...

WM: Małżeństwem jesteśmy chyba 21 lat, ale nie pamiętam daty. Jak się udało? Może to kwestia umiejętności ustępowania sobie. Bo często nieporozumienia zaczynają się od drobiazgów. A my nie robimy problemu z tego, że nóż nie leży w tym miejscu co zwykle. Jeśli nie ma kłótni o drobiazgi, wtedy człowiek czuje się bezpiecznie i nie chce tego tracić. Ale nie chciałbym się za daleko zapuszczać w sprawy rodzinne.

TS: Władza dodaje męskości?

WM: Wiem, że tak, ale z tego nie korzystam. To może jednak nie jestem prawdziwym mężczyzną?

TS: I nie musi Pan dać komuś w pysk, żeby udowodnić, że jest prawdziwym facetem?

WM: No nie.

TS: A o co warto się w życiu pobić?

WM: Bić się w ogóle nie warto.

TS: Był taki moment w Pana życiu, kiedy poczuł się Pan dorosły?

WM: Tak, ale to nie jest moment, tylko na przykład sytuacja, w której muszę zdecydować o dzieciach. Kiedy zachorują, wówczas wiem, że to ja muszę im pomóc, bo jestem dorosły.

TS: Dorosłość wiąże się z odpowiedzialnością?

WM: Tak mi się wydaje. Czasem to jest trudne. Dlatego bardzo się cieszę, że wykonuję zawód, w którym nie muszę być superpoważny. To daje mi ogromną siłę, żeby być dorosłym dla swoich dzieci.

TS: Co jest najtrudniejsze w byciu ojcem?

WM: Cierpliwość. Uczę się jej codziennie. I nie rozumiem rodziców, którzy nie mają cierpliwości do dzieci. Niedawno w supermarkecie widzę sytuację: dziewczynka idzie z ojcem i nagle gdzieś mu znika za regałem. Dostrzega mały wózek, z jakim dzieci chodzą na zakupy, sięga po niego, bo jest niczyj, i szczęśliwa pędzi do taty. A on z impetem go jej wydziera i jeszcze przez chwilę łaje dziewczynkę. Rozpacz dziecka była po prostu porażająca, szła i cały czas płakała.

TS: Pan by tak nie zrobił jak ten ojciec? To co właściwie można Panu zarzucić?

WM: Nie wiem, zresztą co się będę podkładał?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji