Artykuły

Jak w Polsce grać Polskę

Młodzi zawłaszczyli uwagę krytyków, zjednali sobie urzędników, mają swoją publiczność. Podzielili teatr na ten, który się liczy i ten, który uchodzi za "kulturalną rozrywkę". Ich bohater ma twarz Eryka Lubosa, temperament Jana Klaty, skojarzenia Mai Kleczewskiej i system wartości Pawła Demirskiego - pisze Marta Cabianka w Foyer.

Usiłują opowiedzieć o świecie własnym językiem. Jak odnoszą się do światopoglądu współczesnego Polaka? Hołubią rozterki, nie znoszą rozstrzygnięć. Teatr młodnieje. Bileterzy to teraz na ogół młode dziewczyny i młodzi chłopcy. Na widowni zasiada przede wszystkim młodzież - zdaniem socjologów wraz z wiekiem maleje ochota do uczestniczenia w kulturze. U szczytu kariery są dziś twórcy, którzy w czasach pierwszej "Solidarności" byli w podstawówce, a do głosu niebawem zacznie dochodzić pokolenie reżyserów urodzonych po roku 1980. Starsi, żeby zrozumieć młody teatr i żeby go zaakceptować, muszą mu wybaczyć powierzchowność i niedouczenie, innymi słowy przekroczyć własne starcze ograniczenia: przemądrzałość i poczucie wyższości. Młodzi zaś, jak Maja Kleczewska, uważają za hipokryzję "stawianie teatru na półce z napisem kultura wysoka i jednoczesne wymaganie od niego, aby pokazywał tylko wysublimowane emocje, ludzi i zdarzenia - w bezpiecznym sosie konwencji, które nie zaskakują i nie obrażają". Konstruowanie opozycji młodzi-starzy jest jednak dość ryzykowne, bo następstwo pokoleń przebiega w teatrze szybciej niż w przyrodzie. Niedawni "młodsi zdolniejsi" są już dzisiaj bez mała szacownymi klasykami.

Teatr środka

Ci, co jeszcze niedawno wydziwiali na Teatr Narodowy pod dyrekcją Jerzego Grzegorzewskiego, wspominają teraz z nostalgią jego spektakle: erudycyjne, malarskie, wieloznaczne. Teatr dla dorosłych, jaki niewątpliwie uprawiał zmarły w tym roku artysta, należy bezpowrotnie do przeszłości. Grzegorzewski pożegnał się z publicznością rozdzierającym przedstawieniem "On. Drugi powrót Odysa", ale - co znamienne - zrealizowana przez niego nieco wcześniej "Duszyczka" była peanem na cześć męskiej niedojrzałości i wiecznego chłopięctwa z perspektywy dojrzałego mężczyzny niepozbawionego gorzkich autorefleksji.

W teatrze tradycyjnym "niedorosłość" manifestuje się raczej na inne sposoby: błahym repertuarem, inscenizacjami klasyki w wersji familijnej, rozdętą widowiskowością, za którą nie kryje się żadna treść. Kiedy w teatrze repertuarowym dominuje bulwar, zadęcie, myślowa tandeta, powstaje sytuacja korzystna dla alternatywnych spektakli warsztatowych i kontrowersyjnych debiutów. Pozornie. Wprawdzie na takim tle nie sposób ich nie zauważyć, ale wobec konwencjonalności mieszczańskiej rozrywki - takie spektakle zyskują niejednokrotnie większą rangę, niż im się to należy. I w dodatku pozbawione wzorów i inspiracji w teatrze dorosłym stają się wzorem same dla siebie, co na dłuższą metę jest mało twórcze. Jeśli zaś nie ma wzorców w teatrze dla dorosłych, nie tylko nie ma się do czego odnosić, ale i nie ma się przeciw czemu buntować.

Widownia, widać, ma jednak za czym tęsknić, skoro wszelkie premiery tradycyjnego teatru, które wyłamują się z bulwarowej sztampy, przyjmowane są niemal bezkrytycznie. Wystarczy sprawdzony tekst, dobre aktorstwo i staranna reżyseria, żeby wywołać owacje na stojąco i entuzjastyczne reakcje krytyków rozmaitych frakcji. Spragnieni etycznych wykładni, zrozumiałych idei, elegancji estetycznej, klarowności, klasyki, dykcji i czwartej ściany, widzowie nie domagają się już od Zbigniewa Zapasiewicza roli na miarę Księdza Marka, ale zadowalają się egocentryzmem artysty, który, realizując "Becketta", poza technicznym popisem nie ma im nic do powiedzenia. Nie żądają już od Piotra Cieplaka inscenizacji szekspirowskich, ale zadowalają się "Słomkowym kapeluszem" opatrzonym klamrą z wiersza T. S. Eliota. Nie spodziewają się też, że w Teatrze Narodowym obejrzą coś więcej niż zgrabną i dobrze skrojoną sztukę o "Władzy" w reżyserii Jana Englerta, w sam raz na kulturalny wieczór. W ubiegłym sezonie równie entuzjastycznie przyjmowano inscenizację "Króla Edypa" w Teatrze Ateneum, jak i "Śmierci komiwojażera" w Teatrze Małym. Dla złaknionych przyzwoitego teatru widzów te premiery były świętem, choć przecież powinny być codziennością.

Brak w Polsce, jak widać, rzetelnego "teatru środka" wyznaczającego standardy estetyczne i intelektualne. Kiedy więc punktem odniesienia są przede wszystkim komercyjne produkcje i bulwar, to trudno się dziwić, że z jednej strony przedstawienia przeciętne urastają do rangi wydarzenia, a z drugiej wszelki nonkonformizm i młodzieńcze prowokacje stają się probierzem prawdziwej sztuki.

Teatr bez mistrzów

Teatr młodnieje już od dawna. Wykraczające poza sztampę życie teatralne zaczęło w pewnej chwili przenosić się do laboratoriów i sal studyjnych. Zamiast teatru dobrego otrzymywaliśmy na co dzień teatr dobrze się zapowiadający. Zamiast kreacji aktorskich - obiecujące debiuty, zamiast dojrzałej reżyserii - "opiekę reżyserską". Apogeum tych praktyk stanowił projekt Teren Warszawa, kiedy to największym wydarzeniem artystycznym sezonu 2003/2004 okrzyknięto serię warsztatowych spektakli przygotowanych pod auspicjami Teatru Rozmaitości w Warszawie przez młodych autorów, aktorów i adeptów. Profesjonalny teatr oddawał wówczas pole warsztatom teatralnym niemal bez walki. W rezultacie, zwłaszcza w stolicy, mieliśmy gromadę dobrze zapowiadającej się młodzieży, a zarazem pogłębiający się kryzys teatru dla dorosłych.

Mijający sezon miał ten stan rzeczy zmienić. Zapowiadano, że będzie sensacyjny. Budziła się nadzieja, że nowe przedstawienia Krystiana Lupy i Andrzeja Seweryna zmienią oblicze stołecznego teatru, w którym dominowały spektakle bez słów, skandale artystyczne, farsy i warsztaty teatralne. Z niecierpliwością czekano na premiery Grzegorza Jarzyny i Krzysztofa Warlikowskiego. Po sezonie warsztatów spodziewano się sezonu mistrzów, licząc na to, że pedagogiczna misja uznanych artystów polskiej sceny zakłada także dawanie dobrego przykładu.

Dzisiaj można powiedzieć jedno: dawni mistrzowie nie wyznaczają już ani horyzontów zainteresowań, ani wzorów estetycznych, do których młodzi odnosiliby się z respektem. Ani "Makbet" Andrzeja Wajdy, ani "Faust" Janusza Wiśniewskiego, ani "Ryszard II" Andrzeja Seweryna nie stały się punktem odniesienia dla młodszych twórców. Krystian Lupa, choć pozostaje rzecznikiem tajemnych zakamarków duszy wielu z nich, przedstawieniem "Niedokończony utwór na aktora wg Mewy i Sztuki hiszpańskiej" raczej zasmucił niż zachwycił, a "Zaratustrą" utrwalił tylko dawny podział swych odbiorców na wyznawców i wrogów. Grzegorz Jarzyna skutecznie obronił się przed umieszczeniem go pośród twórców dojrzałych, bo z "Macbethem 2007" zrealizowanym według schematu "Counter Strike'a" wystąpił w kategorii wiekowej do lat 16. Krzysztof Warlikowski wyreżyserował najlepsze zapewne przedstawienie tego sezonu, ale wykładnia "Kruma" - negacja dorosłości tradycyjnie pojmowanej jako zdolność do samostanowienia - świetnie rymuje się z tym, jak młodsi od reżysera o pokolenie widzowie odbierają dziś świat.

Jeśli w teatrze coś jest dziś nośne, modne, wyzywające, to wyraża się językiem blokowisk, dyskotek i klubów, mass mediów i popkultury. Jeśli coś prowokuje, obraża i złości albo - wręcz przeciwnie - zaskakuje wrażliwością, społecznym zmysłem, trafnością obserwacji - są to przedstawienia twórców z pokolenia internetu i "beeper-pepsi-MTV", pokolenia porno i generacji nic, jednym słowem tych, którym daleko jeszcze do czterdziestki. Zawłaszczyli uwagę krytyków, zjednali sobie urzędników, mają swoją publiczność. Podzielili teatr na ten, który się liczy i ten, który uchodzi za "kulturalną rozrywkę".

Bohater tego pierwszego ma twarz Eryka Lubosa, temperament Jana Klaty, skojarzenia Mai Kleczewskiej i system wartości Pawła Demirskiego. Bohater tego drugiego ma twarz Michała Żebrowskiego, sposób noszenia się Zbigniewa Zapasiewicza, wrażliwość Agnieszki Glińskiej i system wartości Piotra Cieplaka. Pomijając kwestie artystyczne, zarówno jeden, jak i drugi usiłuje opowiedzieć o świecie własnym językiem. Czy obaj na swój sposób dają świadectwo społecznym problemom, indywidualnym tęsknotom i ogólnym frustracjom? Jak odnoszą się do tego, co stanowi o życiu wewnętrznym, konfliktach i wyznawanych wartościach współczesnego Polaka?

Rodzina, czyli "Łucja i jej dzieci"

Większość Polaków, niezależnie od wykształcenia i zamożności, na pytanie, co jest dla nich największą wartością, odpowiada: rodzina. W teatrze jednak - przynajmniej od Ibsena - rodzina bywała zazwyczaj źródłem cierpień. Nie inaczej jest dzisiaj. Spadek po brutalistach i lektura kronik kryminalnych pogłębiły jedynie świadomość dzisiejszych dramatopisarzy, jak straszliwe okrucieństwa dzieją się w czterech ścianach, jak w zwyczajnych rodzinach rodzą się patologie, jak pozornie bliscy ludzie potrafią się nawzajem krzywdzić. "Łucja i jej dzieci" Marka Próchniewskiego w reżyserii Waldemara Krzystka w Teatrze Współczesnym w Szczecinie i "111" Tomasza Mana zrealizowane przez Redbada Klynstrę w Teatrze Narodowym w ramach Laboratorium Dramatu wyrastają z zadziwienia banalnością mechanizmów, które prowadzą rodzinę do samozagłady.

Łucja udręczona i zaszczuta przez teściową, gwałcona po pijanemu przez męża, zmuszana do ukrywania kolejnych ciąż jest rozpaczliwie bezbronna, kiedy teściowa morduje urodzone przez nią dzieci. Wokół jest zwykła wieś, mieszkają jacyś sąsiedzi, ksiądz chodzi po kolędzie. W sztuce Mana Syn kupuje na bazarze za 111 złotych pistolet i zabija oboje rodziców. Normalna rodzina, banalne sytuacje, przeciętne awantury - sztuka jest wiwisekcją zwyczajnego życia i małych codziennych podłości, na które baczniej zwraca się uwagę najczęściej wtedy, kiedy jest już za późno.

Byle z kimś być, czyli "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie"

Petr Zelenka, autor sztuki "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie", wystawionej w Teatrze Dramatycznym w Warszawie w reżyserii Agnieszki Glińskiej, dowodzi, że społeczeństwo to przypadek kliniczny. Wszyscy w tej sztuce mają swoje dziwactwa, wynikające z zaburzonych relacji z najbliższymi. Główny bohater, Piotr, z powodu nieszczęśliwej miłości cierpi na halucynacje. Jego matka, niespełniona w małżeństwie, jedyne szczęśliwe chwile przeżywa podczas pobierania krwi z żyły. Sąsiedzi, żeby przeżyć orgazm, muszą kochać się przy świadkach. Przyjaciel Piotra współżyje z odkurzaczem. Wszyscy oni usiłują bez powodzenia budować trwałe związki. Skazani na samotność, skazani są na szaleństwo - mówi Zelenka. To także problem "Kruma", w którym bohaterowie usiłują zbudować lub utrzymać swoje związki za wszelką cenę. Zdrada, upokorzenie, brak miłości - nie grają roli, byle z kimś być, byle zagłuszyć lęk przed samym sobą i przed śmiercią. W "Nartach Ojca Świętego" liczy się tak naprawdę to, że pan Wojewoda postara się odbudować swoje małżeństwo, a w "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka związek z dziewczyną zmieni cały świat Bogusiowi. Temu, który ma wytatuowany na czole napis "Fuck off".

Popkultura, czyli "Makbet"

Rodzina, jeśli już jest, musi się integrować. Najlepiej na kanapie przed telewizorem, oglądając wiadomości, teledyski w MTV, pokazy mody i kanały erotyczne. Z tej mieszanki właśnie utkany jest spektakl Mai Kleczewskiej "Makbet" w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu. Miłośnik teatralnych konwencji i Szekspira nie ma tu czego szukać, bo zdaniem reżyserki teatr nie jest poligonem odkryć historyczno-literackich, ani akademicką dyskusją, ani popisem erudyty. Za to konsument kultury popularnej poczuje się na widowni jak ryba w wodzie. Może sobie wręcz wyobrazić, że jest uczestnikiem teleturnieju, w którym ma za zadanie zidentyfikować wszystkie cytaty i zapożyczenia zawarte w spektaklu. Pomoże mu w tym znajomość seriali telewizyjnych w rodzaju "Rodziny Soprano", filmów Lyncha, Tarantina i Almodovara, muzycznych szlagierów i obowiązujących mód.

"Szukałam Duncana między Pruszkowem i Wołominem" - mówi Maja Kleczewska. Na marginesie warto zauważyć, że Piotr Kruszczyński szukał Makbeta w Klewkach, a Grzegorz Jarzyna znalazł go w Abu Ghraib. Szukanie go na pierwszych stronach gazet nie wystarczy jednak, by obnażyć istotę zła, sedno zbrodni i tragiczny konflikt. Ale też mało kto usiłuje tego dziś dociekać, bo popkulturowa konwencja z natury rzeczy na to nie pozwala.

Znaki i struktury kultury masowej pozwoliły Mai Kleczewskiej zbudować świat, ale uniemożliwiły jego analizę. W ten sposób - mimo ironii i cudzysłowów, którymi opatrzyła swój spektakl - stała się taką samą zakładniczką popkultury jak rodzina siedząca przed telewizorem. Zna tę konwencję, umie się nią bawić i wydaje się jej, że w każdej chwili będzie umiała ją odrzucić. Jeszcze nie zauważyła, że popkultura uzależnia.

Światopogląd, czyli "Made in Poland"

Krzysztof Krawczyk znowu zawojował publiczność jak Polska długa i szeroka, a mama Bogusia z "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka w Teatrze im. Modrzejewskiej w Legnicy zawdzięcza mu najpiękniejsze chwile swojego życia. Boguś ma cztery bliskie osoby: matkę, dziewczynę, nauczyciela, księdza. To statystycznie znacznie więcej niż przeciętny blokers. Dlatego Boguś - choć rozwala samochody, przeklina i kradnie - ma złote serce. Ma także pewien problem, przy którym bledną jego kłopoty z mafijnymi windykatorami. Boguś nie wie, co myśleć o świecie. Wykluczające się wzajemnie światopoglądy księdza-mistyka i nauczyciela-komunisty sprawiają, że ani jeden, ani drugi nie może stać się dla niego drogowskazem. Istnieje obawa, że wobec tego sporu światopoglądowego Boguś czasowo zrezygnuje z myślenia o świecie na rzecz myślenia o Monice.

Kiedy umiera matka, Krum - bohater sztuki Levina - odkrywa, że jest na świecie sam i traci grunt pod nogami. Dla Krzysztofa Warlikowskiego "najbardziej inspirująca jest sytuacja czterdziestoletniego mężczyzny, który traci matkę. Znajduje się sam w kosmosie. Bez ideologii, bez korzeni, bez rodziny, która coś po nim by przejmowała. Jest w pustce egzystencjalnej i w świecie, który traci sens". Problemem Kruma jest to, że nie potrafi mu tego sensu nadać.

Alex też ma problem. Nastoletni bandyta z "Nakręcanej pomarańczy", którą Jan Klata zrealizował w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, jak Krum, nie chce być dorosły. Nic dziwnego, skoro - jak pisał kiedyś Jacek Bocheński - dzisiaj widujemy przerażonych dorosłych, którzy sprawiają wrażenie tak słabych i bezbronnych jak dawniej dzieci, z którymi zamienili się rolami. Stąd słyszymy raz po raz rozpaczliwe żądania tych dorosłych, żeby zbrodnicze dzieci karać więzieniem, a niekiedy też obcinaniem rąk, torturami i śmiercią. Alex rodziców ma więc za nic, słucha za to Bizeta, morduje i gwałci. W więzieniu poddaje się szczególnej resocjalizacji: terapii, która ma go uczynić fizjologicznie niezdolnym do czynienia zła. Sam odbiera sobie raz na zawsze szansę wyboru.

Światopogląd to kategoria najmniej lubiana przez dzisiejszy teatr, który hołubi rozterki, a nie znosi rozstrzygnięć. To zarazem kategoria, którą współczesna młodzież chyba najsłabiej rozumie. Boguś więc wybór swój odsuwa, Krum stara się o tym nie myśleć, a Alex z niego rezygnuje.

Religia, czyli "Narty Ojca Świętego"

Religijność Polaków zawsze była trochę podejrzana, bo podszyta hipokryzją. Statystyczny Polak pozostaje bowiem w nieustannym konflikcie z własnym sumieniem: rozwodzi się, cudzołoży, zazdrości sąsiadom, lekceważy rodziców, spędza niedziele na zakupach. Na co dzień o tym nie myśli, ale gdzieś w głębi duszy chciałby odmiany, czystości i moralnego ładu. W tę właśnie strunę uderzył Piotr Cieplak, wystawiając w Teatrze Narodowym "Narty Ojca Świętego" autorstwa Jerzego Pilcha. "W teatrze możliwa jest tylko ludzka miara, no i domysły, co jest poza nią" - mówi reżyser. Narty to opowieść o ludziach, których życie odmieniła nadzieja, że w ich miasteczku osiądzie na starość Ojciec Święty, by dożyć tu swych dni. Nadzieja ta żywi się plotką, ale całkowicie wystarczy, by każdy z bohaterów - pogodziwszy się na koniec z myślą, że Ojciec Święty już nie przyjedzie do Granatowych Gór - przemyślał swe życie. Chwila autorefleksji to może jedyna utopia, na jaką stać dzisiaj polski teatr.

Rzeczywistość, czyli reality

Badania socjologiczne wykazują pewien paradoks. Ludzie, dla których w świetle sondaży najistotniejsza jest rodzina, miłość i przyjaźń, święty spokój i finansowe bezpieczeństwo, pytani o życie osobiste, są na ogół optymistyczni i zadowoleni, natomiast sytuację społeczną oceniają źle. Na polską rzeczywistość składa się więc powszechne niezadowolenie i suma prywatnych satysfakcji. Zupełnie jak w teatrze, gdzie przybywa twórców, których prestiż zawodowy i satysfakcja artystyczna budują się na przedstawianym z goryczą i odrazą obrazie społecznej rzeczywistości.

Ta przedstawiana bywa z trzech punktów widzenia: korporacji, blokowiska i noclegowni dla bezdomnych. Na różne sposoby: groteskowo-prześmiewczy, jak w "Zwale" wg prozy Sławomira Shutego w reżyserii Emilii Sadowskiej w Teatrze Polskim w Poznaniu, albo hiperrealistycznie, jak w "Pamiętniku z dekady bezdomności" Anny Łojewskiej zainscenizowanym w noclegowni przez zespół Teatru Wybrzeże. Groteska wyrasta z bezradności wobec społecznych absurdów, a hiperrealizm, w którym każdy niepiękny szczegół potwornieje - z odrazy.

Młody dramaturg Teatru Wybrzeże Paweł Demirski twierdzi, że "nienawidzi rzeczywistości tego kraju", czemu daje wyraz w swojej sztuce "From Poland with love". Opowiada w niej o dwójce młodych ludzi, którzy za wszelką cenę chcą wyjechać z Polski i aby zdobyć pieniądze na ten cel, okradają emerytów i denuncjują dziadka, że wydawał w czasie okupacji Żydów. Piotr Siemion, autor przeniesionej na scenę w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu powieści "Niskie Łąki", podobnie ocenia rzeczywistość po transformacji. Polska jawi się w niej jako kraj pogrążony w błocie chaosu, absurdu i korupcji, ale jego bohaterowie mają pewną przewagę nad bohaterami Demirskiego. Zaznali życia na Zachodzie i, mimo wszystko, wrócili.

Historia, czyli "córka Fizdejki"

Zdaniem Rudolfa Zioły stosunek do historii jest przyczyną podziału polskiego społeczeństwa, na tych, którzy pamiętają Polskę przed inwazją korporacji i liberalizmu, dla których ważni są polscy bohaterowie i wartości oraz tych, którzy poznali jedynie zniewolenie imperatywem robienia interesu, czy to politycznego, czy gospodarczego. Swoje "Wesele" w Teatrze Wybrzeże odarł Zioło z wszelkiej rodzajowości, anegdoty, folkloru i plotek. "Bohaterów Wesela - powiada reżyser - należy rozebrać z młodopolskiego kostiumu. Matejkowski poczet duchów przełożyć na współczesną pamięć historyczną. Zapytać, kto w świadomości dzisiejszych Polaków zajmuje takie miejsce, jakie u Wyspiańskiego miał Wernyhora, Zawisza Czarny czy hetman Branicki". Wernyhora jest więc w inscenizacji Zioły żołnierzem kampanii wrześniowej, Czarny Rycerz - powstańcem warszawskim, Hetman - biznesmenem, a może prezesem, który Rafinerię Gdańską sprzedawał Rosjanom. "Oto - według Zioły - współczesny poczet duchów, dzisiejsze ikony polskości".

Do niedawna porozumienie między bohaterami młodego teatru i teatru tradycyjnego było niemal niemożliwe. Nie tylko za sprawą innego języka, obyczajowości, mód i kultury. Wiązało się to z programowym brakiem zainteresowania światem zewnętrznym i jego umocowaniem w przeszłości, okazywanym przez młode pokolenie twórców. Wydaje się, że tu zaszła zmiana. Paweł Demirski nienawidzi rzeczywistości, ale wzrusza się podczas obchodów rocznicy powstania warszawskiego i mówi, że jest zafascynowany Sierpniem. Pisze sztukę o Lechu Wałęsie. Historia powraca. Wesoło, bajkowo, uniwersalnie. Sam Wałęsa chce, żeby "w tej sztuce było śmiesznie". Michał Zadara, reżyser spektaklu, ma zamiar stworzyć baśń, a nie bogoojczyźniany dokument.

Historia powraca. Prowokacyjnie, boleśnie, przewrotnie oddziałuje na wyobraźnię reżysera z irokezem na głowie. Jan Klata bez pardonu rozprawia się z najświętszymi narodowymi symbolami, które zdążyły obrosnąć nie tylko legendą, ale i kiczem, które opatrzyły się, zostały po wielekroć wykorzystane, przeżute i wyplute, skarłowaciały. W zrealizowanej w Wałbrzychu "córce Fizdejki" według Witkacego Klata ośmieszył zmitologizowaną historię Polski, zderzając ją z ludzkim bydlęctwem, rzeczywistością sklepu Biedronka i neokolonizacyjną misją urzędników Unii Europejskiej.

W swojej eksploatacji symboli Klata posuwa się daleko, nie waha się wykorzystać obozowych pasiaków jako stroju dla swoich świeżo inkorporowanych Europejczyków. "Jesteśmy na wolności - pisał przed kilkoma laty Paweł Śpiewak. - Mamy w domu paszporty. Wypowiadamy odważne polityczne monologi. Głosujemy. Zakładamy firmy. Potem bankrutujemy. Chcemy wierzyć, że prawo nas ochroni. Traktatami, umowami, handlem, podróżami łączymy się z Zachodem. Sekretarz Episkopatu nazywa siebie liberałem. Czy jesteśmy jednak wolni? O tym nie dyskutujemy. Nie pytają nas o wolność socjologowie. Sąsiad od rana puszcza tę samą piosenkę Whitney Huston". Autor tych słów jest socjologiem. Czy jego diagnoza różni się od tej, którą postawił Jan Klata, reżyser teatralny?

Jaki właściwie jest polski teatr 2005? Niektórzy twierdzą, że coraz gorszy, inni, że żywy i obiecujący, jeszcze inni, że po prostu kontrowersyjny. Jedni utrzymują, że to, co się dzieje w teatrze obchodzi dziś coraz więcej osób. Inni twierdzą, że do teatru nie da się już chodzić i - jak powiedziała pewna pani na posiedzeniu Sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu w marcu ubiegłego roku - "to wcale się nie bierze z tego, że Polacy są tak mało kulturalni, to się bierze z ich potwornie wrażliwej duszy, bo oni już nie wiedzą do końca, co jest dobre, a co złe". Niestety żaden krytyk im tego nie powie. Muszą sami.

Na zdjęciu: plakat do przedstawienia "...córka Fizdejki" w reż. Jana Klaty w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji