Artykuły

Mariusz Grzegorzek o Festiwalu Szkół Teatralnych

- Kiedy rozmawiam z młodymi ludźmi, to coś co się nazywa etatem w teatrze, jest ciągle czymś ważnym, bo daje częściowe przynajmniej poczucie bezpieczeństwa i obietnicę, że ktoś za nich zrealizuje plan: zawiśnie kartka w gablocie, pan gra, czas start - mówi Mariusz Grzegorzek, rektor PWSFTViT, organizatora Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi.

Igor Rakowski-Kłos: Jaki jest Festiwal Szkół Teatralnych?

Prof. Mariusz Grzegorzek*: - Dziwny, ciekawy, z silną energią wewnętrzną. Europa choruje na festiwale. Mnożą się jak grzyby po deszczu. Każde miasto i środowisko snobuje się, by robić festiwale, ale tylko część z nich wypełniona jest sensem i ludzką energią. Jestem często zapraszany na różne imprezy i już gdy przychodzi pierwszy e-mail, widać, czy organizatorzy mają pomysł i są zaangażowani. To zaangażowanie przekłada się na jakość programu i atmosferę wydarzenia. Jeśli jest to tylko odhaczanie pozycji na liście "aktywność kulturalna" oraz "konsumpcja dotacji", wtedy pozostaje tylko smutek i konanie.

Nasz festiwal to autentyczne spotkanie młodych aktorów na progu zawodowej inicjacji, energia rozsadza to wydarzenie od środka. Poza tym przychodzi mnóstwo ludzi z miasta, młodzież, która jest zainfekowana marzeniem, że może i ona podzieli aktorski los.

Staramy się także zapraszać reżyserów teatralnych, dyrektorów teatrów, reżyserów castingów filmowych.

Na czym polega wyjątkowość sytuacji, w którą studenci są wrzuceni za sprawą tego festiwalu?

- W poszczególnych szkołach młodzi ludzie są okokonieni, otoczeni swoimi profesorami, tworzą sekty, (co akurat lubię, bo w tym zawodzie trzeba bardzo komuś wierzyć). W dzisiejszych czasach młodzież często nie wie co i jak, ma lęk przed obraniem jakiegoś kierunku. Bywa meduzowato i galaretowato.

Wydziały aktorskie, a potem teatry to jest inna bajka - tu jest dyscyplina, konkretny plan działań, wiara w to, co się robi. Wyreżyserowałem trzy dyplomy i widziałem, jak to wszystko może być zwarte i przepełnione rzetelną pracą i entuzjazmem. Mnie to imponuje.

Festiwal to taki intensywny moment konfrontacji z rzeczywistością. Studenci noszą w sobie wiarę, że sztuka aktorska i teatr są czymś intensywnym i ważnym - jest spełnieniem marzeń. Nawet jeśli czują i wiedzą, że rzeczywistość dookoła nie sprzyja realizacji zawodowych ambicji, to mimo wszystko trwa rodzaj mobilizacji i nadziei, tworzy się niesamowita energia, bo ci młodzi ludzie po raz pierwszy prezentują swe możliwości. I to nie na poziomie aktorskich ćwiczeń czy egzaminów, lecz dużych, autonomicznych przedstawień. Trwa wymiana doświadczeń i konfrontacja. Z jednej strony jest silny dreszcz rywalizacji, a z drugiej strony poczucie wspólnoty. Znają się prywatnie, więc cieszą się sobą, wymieniają poglądy, głównie na imprezach, późną nocą.

To zabawne, że każda ze szkół ma w środowisku studentów jakieś radykalne rozpoznanie, np. w Warszawie jest rozprężenie, bo są w centrali i ciągle biegają na castingi do filmu i reklam, Kraków okupuje pozycje artystowskie, których emblematem jest szalik wokół szyi i kładzie przesadny nacisk na technikę mówienia, a Łódź jest rozdygotana i rozszeptana, bo aktorzy tutaj koncentrują się na prawdzie postaci, co wyklucza mówienie tak, by słyszała ich teatralna widownia.

Festiwal to ostatni dzień przed wejściem w dorosłe życie?

- To jest obłęd, wieczór panieński albo kawalerski, szalona zabawa na Titanicu. Wiem, o czym mówię, bo już jako student śledziłem festiwal i widziałem mnóstwo edycji. Panuje tutaj podniecenie i radość, olbrzymia motywacja, wiara, że dzieje się coś ważnego. No i pijaństwo w sensie metaforycznym: zatracenie się w grupie, radości życia, odchodzącym w niebyt poczuciu bezkarnego bezpieczeństwa. Wszyscy przeczuwamy, że za chwilę nastąpi moment prawdziwej inicjacji. Kiedy nie będzie już tak wesoło, w grę wejdą realia rynkowe, a rzeczywistość zacznie dyktować warunki, okaże się, że wielu z tych młodych ludzi nie ma pracy, a ci, którym wydaje się, że złapali Pana Boga za nogi, bo dostali etat w teatrze, będą rozczarowani z powodu braku ról na miarę ambicji i możliwości. To jest trudny i wymagający, ale fascynujący zawód.

Na festiwalu czuć teraz ten sam typ energii co 10, 20 czy 30 lat temu?

- Dokładnie ten sam, co zaskakuje, bo zmieniła się młodzież i zmieniły priorytety. Kiedyś młodzi ludzie nie mieli dostępu do czegoś takiego jak wymiana i rywalizacja w branży. Było tak, że jeśli reżyser chciał obsadzić młodego człowieka w filmie, to po prostu wskazywał łaskawie palcem. Młodzi aktorzy nie mieli szansy pokazania się. Teraz wszystko zostało urynkowione, teatry instytucjonalne są tylko częścią pejzażu. Powstaje mnóstwo offowych przedsięwzięć, grup powoływanych na potrzeby jednego przedstawienia. To ma swoje wady i zalety. Zalety są takie, że przy determinacji istnieją nisze, w które ci ludzie mogą się zaprezentować, zaś wadą jest to, że gdy wszystko można, to często okazuje się, że nie można nic. Kiedy rozmawiam z młodymi ludźmi, to coś co się nazywa etatem w teatrze, jest ciągle czymś ważnym, bo daje częściowe przynajmniej poczucie bezpieczeństwa i obietnicę, że ktoś za nich zrealizuje plan: zawiśnie kartka w gablocie, pan gra, czas start.

O czym pan myślał, gdy brał pan udział w festiwalu jako student?

- Że biorę udział w czymś niezwykle intensywnym. Przez długi czas marzyłem, żeby zostać aktorem. Wciąż mam ogromną słabość do aktorów, którzy realizują coś, czego ja nigdy nie zrealizuję. Nawet jeśli widziałem, że któreś przedstawienie dyplomowe nie jest wybitne, to z zazdrością patrzyłem na ich pracę, poczucie wspólnoty i powoływanie różnych światów. Pamiętam, że straszliwie byłem zakochany w Mai Komorowskiej, która jest wybitnym pedagogiem. Gdy przyjeżdżała do Łodzi, zakradaliśmy się na próby i błagaliśmy ją, żeby nas wpuściła. Mieliśmy poczucie, że uczestniczymy w czymś wyjątkowym. Patrzyliśmy z kolegami z reżyserii, jak pracuje z aktorami, na co zwraca uwagę. Festiwal nie polega na tym, że przychodzisz, siadasz i oglądasz spektakl. Ważne jest to, co dzieje się wokół. Nawet to, że nie można dostać się na przedstawienie. Czułem wtedy, że dzieje się coś wyjątkowego.

Ważniejsze są spektakle czy klub festiwalowy?

- Istnieje między nimi silne sprzężenie. Klub festiwalowy jest odbiciem spektakli. Z jednej strony można się napić, zdystansować, pogadać, skrzyżować miecze, a z drugiej strony strasznie jest ważne, jak udały się spektakle konkursowe. Inaczej rozmawia się z grupą, której poszło super, a inaczej, gdy mają poczucie, że coś nie wyszło albo w ogóle przyjechali z czymś, co z założenia im nie odpowiada.

Trudno być dzisiaj studentem?

- W szkole jest zawsze co robić. Szkoła zawsze się opiekuje, coś proponuje, zapewnia 24-godzinne zajęcie czymś intensywnym. Jest jak w teatrze tuż przed premierą. Wszystkim udziela się taka intensywność, nie mogą spać, tracą dystans i wydaje im się, że od przedstawienia zależą losy świata. Odbywa się premiera i nagle - trach! - koniec. Dziura. To wcale nie jest ulga, bo organizm przyzwyczaił się do tamtego trybu funkcjonowania. Tak jest ze szkołą, która jest bardzo intensywnym czasem, a potem się kończy i wytwarza się próżnia. Oni wszyscy to czują, ale na razie trwa święto, rytuał przejścia. W szkole jest zawsze Dzień Dziecka.

*Prof. Mariusz Grzegorzek - reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, grafik, rektor Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji