Wideoklip z Szekspira
Co jakiś czas krytycy wszelkich branż lubią ogłaszać zmiany pokoleniowe na swoich poletkach. Anonsują nowe nazwiska na okładkach i afiszach, troskliwie śledzą losy beniaminków, szukają dla nich wspólnych mianowników, próbują osobną nazwą wyróżnić nowo stworzone grupy. Historia weryfikuje później te zabiegi, czasem cokolwiek boleśnie.
Większość krytycznych podsumowań teatralnego sezonu 1996/97 z ulgą i radością przywitała przebicie się wielu nowych, obiecujących twórców do ścisłej reżyserskiej czołówki. Cieszy ogólnopolskie docenienie Anny Augustynowicz (głównie dzięki festiwalom; przedtem mało komu chciało się włóczyć do dalekiego Szczecina). Cieszy nominacja Zbigniewa Brzozy na szefa warszawskiego Studia, nominacja w samą porę dla reżysera z niewygaszonym jeszcze impetem młodości, a już doświadczonego.
Aliści emfatyczne promowanie młodych zawsze niesie w sobie niebezpieczeństwo zagłaskania kotka na śmierć. Oby nie uległ mu Grzegorz Horst d'Albertis, którego debiutancki "Bzik tropikalny", spektakl sympatyczny i znamionujący sceniczne talenty (acz błahy), został przez kolegów po piórze wyniesiony pod niebiosa mocno ponad stan i zasługę. Podsumowania na bardzo poczesnych miejscach ulokowały także "Zimową opowieść" z poznańskiego Teatru Nowego w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, prezentowaną ostatnio w ramach Festiwalu Szekspirowskiego, zorganizowanego w Gdańsku przez fundację Theatrum Gedanense. Efektowną imponująco, ale i prowokującą do paru poważnych pytań.
Szekspirowska "Opowieść zimowa" wygrałaby zapewne konkurs na najbardziej niekonsekwentną sztukę, nie tylko w ramach twórczości stratfordczyka, ale i szerzej, w całej uznanej dramaturgii światowej. Nic tu się nie trzyma kupy, poczynając od geografii. Okręty kursują z cywilizowanej (choć ponurej) Sycylii - do Czech, krainy nadmorskiej i pustynnej zarazem, gdzie mieszkają pogodni pasterze tudzież krwiożercze niedźwiedzie. Przebieg akcji także może przysporzyć bólu głowy. Krwawe nieszczęścia pierwszej części opowieści są wywołane przez zazdrość króla Sycylii, Leontesa: patologiczną, nieokiełznaną - i kompletnie irracjonalną, nie tłumaczoną niczym. Z kolei druga część, umiejscowiona właśnie wśród pustyń czeskich, to pasterska pół sielanka, pół farsa, jasny rewers sycylijskiej tyranii. A finał - konwencjonalny do dziesiątej potęgi: porzucona na pustkowiach obcego kraju królewska córka odnajduje się zdrowa, cała i zaręczona z kim trzeba, zaś jej matka cudownym zrządzeniem losu odżywa. Inscenizatorzy "Opowieści zimowej" muszą sobie zawsze na początku roboty odpowiedzieć na pytanie, co będzie logicznym spoiwem ich spektaklu. Z reguły oglądamy w rezultacie baśń o meandrach ludzkiego losu, o szaleństwie, o czasie, który leczy rany, a i potrafi sprawiać cuda. Czas zresztą we własnej osobie występuje w sztuce i z pomocą kwiecistej oracji przenosi nas między pierwszą a drugą częścią o szesnaście lat.
W spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego Czas (cudowna Krystyna Feldman) jest kpiącym błaznem w czterorożnej czapie z dzwonkami. Tyleż demiurgiem prezentowanego świata, co konferansjerem teatralnego widowiska. Na jego skinienie wkraczają muzycy i rusza rewia obrazków.
Wszystkie sceny rozgrywają się na niewielkim podeście na tle jednolicie czarnych zastawek. W imponujący sposób reżyser wraz ze scenografką Małgorzatą Szczęśniak ożywiają tę czarną ścianę: światłem, kostiumami, grupowaniem aktorów. W przerywnikach prószy śnieg, mały książę Mamiliusz lepi bałwana, swą beztroską psując ponure zabawy starszych. Oficjalne spotkanie Leontesa z królem Czech, którego zazdrośnik uważa za gacha królowej, jest świetnie wymyślonym "dyplomatycznym baletem": zestawem ruchów i gestów lepiej niż słowa oddających skrępowanie, lansady, hamowane niechęci, teatralność. Wszystko jest tu zresztą teatralne do potęgi, deziluzyjne i znaczące. Przed ostateczną rozprawą Leontesa z królową Hermioną oboje są uroczyście upozowywani na podeście, bieli się im twarze. Ich oracje będą przeto równie sztuczne, jak chwilę później czeski niedźwiedź ludojad, którego reprezentuje tu poczciwy biały misiu prosto od fotografa z Krupówek.
Efektowne obrazki zmieniają się jak w wideoklipie: tak szybko, że brakuje czasu, by się lekko podziwić. Dlaczego funkcję dozorcy więziennego na dworze Leontesa pełni biskup w stroju pontyfikalnym? Czy dlatego, że mitra dobrze komponuje się w scenicznym kadrze? A czemu Paulina, odważna i prawa dama dworu, paraduje w męskim meloniku? Notabene Kazimiera Nogajówna swą tyradę w obronie królowej nasyca staroświeckim, gorącym i pięknym wzruszeniem, mocno odcinając się od wyziębionego tła. Obawiam się, że to niesubordynacja aktorska; Warlikowski wiele wysiłku włożył, by każde możliwe sentymenty odsunąć tu na emocjonalny dystans, obłożyć zimowym lodem.
W drugiej części przeskakujemy, jako się rzekło, szesnaście lat. Czas głosi swą tyradę, królowie przed lustrami z garderób nakładają na siebie starczą charakteryzację - i wedle Szekspira winniśmy wylądować wśród czeskiej idylli. Warlikowskiemu jednak sielanka nie po drodze. Wyrzuca postać Autolikusa, rozkochanego w życiu świszczypały i łotrzyka, skreśla komiczne przekomarzanki pasterzy. Ubiera Perditę, ową cudem ocaloną córkę Leontesa i Hermiony (śliczną Agnieszkę Różańską), w paskudne rajstopy i buciory, każe jej tańczyć w zapamiętaniu łagodną wersję pogo, trochę agresywną, trochę erotyczną. Pasterze z błaznem rapują do mikrofonu jakieś głupstwa. Partnerem tańczącej jest syn króla Czech; rozsierdzony tatuś rozwala w końcu tę dyskotekę. Młodzi uciekają na Sycylię, gdzie zjawiają się na dworze Leontesa: ona w brzydkim kostiumiku, w peruczce, głupio chichocząc, on w garniturku kontrastującym z punkowym czubem na głowie. Teraz już szybciutko i cokolwiek nonszalancko fruniemy do konwencjonalnych rozpoznań, do finałowych cudów i rzecz się w trymiga kończy.
To o czym właściwie była ta bajka? Roman Pawłowski z "Wyborczej", wysoko oceniający spektakl, próbuje sformułować sens drugiej części: "Z jednej strony ułożony, ale zakłamany i oparty na nienawiści dwór, z drugiej prymitywne, ale autentyczne życie prowincji. Taki wybór mają młodzi bohaterowie Zimowej opowieści". Z grubsza pasuje, czy jednak taki reżyserski koncept doprawdy miałby starczyć za cały myślowy powód, żeby brać się za Szekspira?
Ano, być może sedno kłopotów z teatrem Krzysztofa Warlikowskiego polega, właśnie na tym, że nie myśl wyznacza tu cel przedsięwzięcia. Tylko obrazek. Wróćmy na chwilę do tej dyskoteki na czeskich pustyniach: na podeście szaleją zakochani, wgłębi dynda na sznurze oprawiany wieprz. Z przodu siedzą obserwatorzy: pasterze, pasterki i przebrany król z zausznikiem. Siedzą do nas tyłem mając na potylicach porcelanowe maski martwo wgapione w widownię. Jest harmonia i ład plastyczny w tym dziwnym widoczku, który potem nie daje spokoju pamięci. Sensu w nim nie ma za grosz.
Opisuję poznańską "Opowieść zimową" tak obszernie nie po to, by się nad nią znęcać. Wszelkie zastrzeżenia nie skreślają Krzysztofa Warlikowskiego z listy nadziei polskich scen. Umiejętność tworzenia teatru efektownego, dynamicznego, niebanalnego i komunikatywnego to doprawdy nie tak mało. Łatwo zrozumieć tych widzów, którzy mając dosyć powszedniej szarości, miło się poczuli w tym wideoklipie. Sam do nich należałem. A Szekspir nie miał się chyba za co obrażać. Aliści zobaczyłem już łącznie pięć prac młodego reżysera. Wszystkie grzeszyły podobnymi wadami (kłopoty z konstrukcją spektaklu, z proporcjami wątków, z pointowaniem scen, skłonność do inscenizatorskich dygresji, kiepska praca z aktorem) i chlubiły się tymi samymi zaletami - z zakresu atrakcyjności widowiskowej. We wszystkich też (może poza poznańskim "Roberto Zucco") nie szło ani o tworzenie spójnej opowieści, ani o psychologiczne pogłębianie przedstawianych osób, a już w żadnym przypadku o coś tak straszliwie niemodnego jak przesłanie. Szło tylko o widowisko. I nic więcej nie jest, jak się okazuje, widowni i krytyce do szczęścia potrzebne. Oto złoty patent na teatr naszych czasów: deficyt myśli nie przeszkadza, a obrazki wprawiają w euforię, żyć, nie umierać. Na czeskich pustyniach wszystko dozwolone!