Artykuły

Coś tam sobie mruczę

- Moje wnuczki bujają w idealnie radosnych obłokach, nie zważając na to, co tam świat od nich chce. Ja jestem mniej więcej w takim samym stanie - mówi ANDRZEJ PONIEDZIELSKI

W rozmowie z "Gazetą Olsztyńską" poeta, piosenkarz i konferansjer odżegnuje się od pogoni za sukcesem i w ogóle pośpiechu w życiu.

Chyba pierwszy raz jest pan w Olsztynie poza dniami Poezji Śpiewanej, nie czuje się pan nieswojo?

- Nie, dlaczego. Jeżdżę teraz po Polsce ze swoimi książkami i płytami. Mam dużą radość z takich spotkań, jak to w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej. Przez lata miałem z ludźmi kontakt głównie z estrady.

Tu, w Olsztynie, w 1977 roku zaczęła się pana kariera od wyróżnienia na Poezji Śpiewanej. Pamięta pan, kto wtedy dostał główną nagrodę?

-...?

... Stefan Brzozowski i grupa Niebo. Dobry rocznik?

- Dobry, nasłoneczniony stok. Wiem, że Jacek Kleyff się wtedy przewijał, ale nie mogli mu dać nagrody, bo miał zakaz cenzury. To było piękne przeżycie, bo wcześniej byłem tylko na Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie. Ale dopiero tutaj się poczułem jak w centrum poezji. Zamek, lipa, która jeszcze wtedy rosła, wszystko to budziło bardzo piękne skojarzenia.

Ale czasy się zmieniają, ludzie się zmieniają, poezja się zmienia, nie mówiąc o tym, że gra się dziś zupełnie inaczej. Czy jest jeszcze wzięcie na piękne skojarzenia, poezję śpiewaną?

- Jestem przekonany, że zawsze będzie. Nigdy jednak nie chciejmy, żeby piosenka literacka przyciągała masy. Masy są dobre na stadiony, wielkie festiwale. Były chyba dwie próby zrobienia koncertu poezji śpiewanej przy festiwalu opolskim. W jednym nawet brałem udział i coś tam śpiewałem, ale to było raczej nieudane przedsięwzięcie. Bo to jest śpiewanie

będące rodzajem zwierzenia, biorące się z tradycji bardów, którzy przed wiekami plątali się po świecie z kawałkiem gitary, lutni czy innego brzękadełka. Przynosili wiadomości ze świata, byli pierwszym telewizorem. Mam chałupkę na Suwalszczyźnie, kiedyś się śmiałem, że zbuduję obok stadion na jakieś 60 osób, będę zapraszał kolegów z gitarą, żeby każdy mógł sobie potem wpisać do CV, że grał na stadionie.

W warszawskim Teatrze Ateneum miał pan w ostatnich dniach okazję przygotowywać spektakl "Piosennik" ze studentami szkoły aktorskiej. Jak oni reagują na "przeboje" poezji śpiewanej?

- Myślałem, że będzie ciężko. Najpierw po usłyszeniu tych piosenek widziałem u nich rodzaj wycofania. Niektórzy nawet je znali, bo rodzice słuchali na przykład Czerwonego Tulipana albo Raz Dwa Trzy. Wycofali się, po czym z radością obserwowałem, jak wchodzą w te piosenki i - co jest ważne w tej dziedzinie działalności - powoli te piosenki wchodzą w nich, że czują je i posiadają, jak swoje. Chociaż byli przecież tylko odtwórcami.

Śpiewali, bo to było kolejne zadanie aktorskie, a nawet spektakl dyplomowy?

- Był kłopot, bo aktorsko oni są przygotowani do dużo większych zadań, szerokiego grania. W skojarzeniu z poetyckim tekstem, muzyką różnie to początkowo wyglądało, ale jakoś się poskładało.

Nie ma pan jednak obaw, że zrobiwszy dyplom ci młodzi ludzie zaraz zaczną się rozglądać za rolą w telewizyjnym serialu, marzyć o statusie gwiazdy i warszawskiego celebryty?

- Może nie wszyscy. Seriale to czasem konieczność, dobry sposób na zarabianie na życie. Seriale są zresztą różne. Ja nie poważam takich, które są jedynie prostym odwzorowaniem życia, bo w ten sposób, trawestując księdza Tischnera, hodujemy w sobie homo serialus.

Które więc seriale pan poleca?

- Nie mogę powiedzieć, ale oglądałem wszystkie, jakie są w polskiej telewizji. Większość z nich, niestety, człowieka odczłowiecza. Rozwijamy się przecież przez ciągłe zadawanie sobie pytań, a w serialach na wszystko są gotowe odpowiedzi, to ogranicza wyobraźnię. Bardzo złośliwie mówię, że telewizyjne seriale to są filmy przyrodnicze o ludziach.

Czyż życie nie stawia dziś przed nami właśnie takich wyzwań? Pokazać się we właściwym miejscu, znaleźć w głównym nurcie zdarzeń.

- Część studentów, z którymi pracowałem, pewnie będzie chciała sobie pocelebrykać. Dla mnie są to nieznane rzeczy, nie bywam na bankietach i rautach. Mam od lat publiczność, która wie, czego się po mnie spodziewać.

Jak ludzie reagują na pana demonstrowaną od lat ostentacyjną niespieszność?

- Ja uważam, że pośpiech upokarza, a nawet... spowalnia. Pośpiech zmusza nas do szybkiego reagowania na bieżące sprawy, stąd się biorą proste i łatwe rozwiązania, czyli zerowy rozwój człowieka.

Pana najnowsza płyta nosi tytuł "SzlafRock (& roll)", wymyślił pan rock do spania?

- Najpierw wymyśliłem tytuł, dopiero potem ideologię. Bo mnie rock and roll też kojarzy się raczej z buntem, dość żywym reagowaniem na świat. Przedrostek szlaf w tytule daje nam możliwość buntu wieczornego, kiedy przychodzimy do domu, zakładamy szlafrok. Jest w nas bunt, nadal denerwuje i przeraża nas świat, tylko że nasze usiłowania są już bardziej ekologiczne. Zresztą walka wycieńcza, czy to wygrana, czy przegrana. Mnie interesuje walka bez konieczności zwyciężania. Taki sprzeciw wieczorny. Na płycie są piosenki, które napisałem kiedyś dla innych wykonawców, teraz nagrałem je w wersji autorskiej. Coś tam sobie mruczę.

Wracając do pana niespieszności, jest w tym pewien paradoks, bo przecież utrzymuje się pan na estradzie już ponad trzydzieści lat. Sukces?

- Niezły wynik, ale dla mnie w tej dziedzinie nie istnieje pojęcie sukcesu. Nie lubię tego słowa, które przyszło do nas z Ameryki, ze świata popkultury. Jeśli ktoś liczy na sukces, musi też się liczyć z porażką. W moim przypadku bardziej chodzi o trwanie. Po pierwszych sukcesach kiedyś pozwoliłem sobie w wywiadzie na żart, że najbardziej sobie cenię taki sukces, że z dwudziestu metrów udało mi się trafić jabłkiem do wiadra. Nie wiem, czy byłem wtedy całkiem trzeźwy.

Życie wymaga jednak czasem przyspieszenia tempa. Ma pan już wnuczki, musi pan za nimi zdążyć.

- Bardzo miło mi się za nimi zdąża. Z powodu rozpiętości wieku jesteśmy teraz w dość podobnej sytuacji pod względem pazerności na życie: ja już jej nie mam, one jeszcze nie mają. Nie mają świadomości, że czas ucieka, że pewne sprawy trzeba dogonić, pogonić, żeby było szybciej, lepiej, sprawniej. Tego nabywa się, podejrzewam, dopiero w wieku kilkunastu lat. One mają teraz cztery i pól i pięć lat. Bujają w idealnie radosnych obłokach, nie zważając na to, co tam świat od nich chce. Ja jestem mniej więcej w takim samym stanie.

Ale jak pada hasło: dziadek, na barana! - trzeba zasuwać.

- Wiadomo, że trzeba. One mają nawet taką zabawę, że mnie dopadają, ja podaję ręce i próbują na mnie wchodzić. Oczywiście tylko jedna może, druga musi czekać w kolejce. Mnie traktują jak wyposażenie sali, rozmawiają o mnie między sobą i wcale im nie przeszkadza, że jestem obok. "Szkoda, że nie możemy na dziadka razem wejść", powiedziała kiedyś jedna. "No" odpowiedziała druga, a po chwili zastanowienia dodała: "Mamy za małego dziadka".

***

Inżynier poezji

Andrzej Poniedzielski (rocznik 1954) z wykształcenia jest magistrem inżynierem automatyki przemysłowej. Pierwsze artystyczne laury zebrał 1977 roku na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie i Spotkaniach Zamkowych "Śpiewajmy Poezję" w Olsztynie. Jest autorem tekstów dla piosenek Elżbiety Adamiak (żony), Edyty Geppert, Maryli Rodowicz, i innych. Pracuje jako konferansjer i artysta kabaretowy, od 2007 roku ma etat w warszawskim teatrze "Ateneum". Podczas tegorocznych, jubileuszowych 40. Ogólnopolskich Spotkań Zamkowych "Śpiewajmy Poezję" w Olsztynie Andrzej Poniedzielski poprowadzi koncert galowy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji