Artykuły

Nie byłem rewolucjonistą, nie będę policjantem

TADEUSZ SŁOBODZIANEK nie jest zbyt lubiany przez środowisko teatralne. Nikt nie kwapi się, aby o nim rozmawiać, choć wielu ceni jego sceniczne osiągnięcia. Jego talent i autorytet ciężko podważyć, podobnie jak wieloletnie doświadczenie w prowadzeniu Laboratorium Dramatu. Jednak ostatnie pół roku wyjątkowo rozgrzało atmosferę wokół niego - pisze Urszula Lipińska w Uważam RZE.

Kiedyś krytyk teatralny, potem reżyser i dramatopisarz, laureat Nagrody Literackiej Nike w 2010 r. za "Naszą klasę" i wystawiany na świecie twórca w kilka miesięcy został w stolicy teatralnym magnatem. Obecnie jest dyrektorem Teatru na Woli, Teatru Dramatycznego oraz Laboratorium Dramatu, a od niedawna, z pomocą kuratorów, kieruje także Warszawskimi Spotkaniami Teatralnymi. I to wcale nie tegoroczny dobór repertuaru, który z karkołomnego wydarzenia kulturalnego uczynił przypadkowy zlepek sztuk, budzi największe kontrowersje. Krzyk rozchodzi się o nagły rozmiar władzy Słobodzianka, przez który, zdaniem środowiska, polski teatr stracił, co miał najcenniejsze: różnorodność.

Car Slobodan

W środowisku jednym tchem z zasługami wymienia się jego trudny charakter, konfliktowe zachowanie, twardą rękę, ostry język, niechęć do kompromisów i władczość. Gdy jakiś zespół teatralny ma z nim pracować - zwykle nie kryje strachu przed koniecznością zderzenia z dominującą naturą, o której krążą legendy. Z tych ocen wyłoniło się miano ,,Cara Slobodana", którym od jakiegoś czasu obdarza się Słobodzianka. Dotychczas jednak środowisko frapowało się nim mniej, bo prowadził marginesowe stołeczne sceny: Teatr na Woli i zupełnie skromne Laboratorium Dramatu. Teraz, gdy w konkursie na stanowisko dyrektora jednej z perełek wśród stołecznych teatrów, Teatru Dramatycznego, prześcignął trzech innych kandydatów, w tym Pawła Łysaka, namaszczonego przez zespół placówki, wszystkie oczy zwróciły się na niego.

"Powstanie Sloboplex" - pisał w swoim blogu Jacek Poniedziałek.

Władca teatralnego multipleksu

- Scena na Woli założona i kierowana w czasach PRL przez Tadeusza Łomnickiego zostanie teraz wchłonięta przez Teatr Dramatyczny pod dyrekcją Slobo, czyli w praktyce zlikwidowana - dodawał. Aktorowi wtórowali krytycy, twierdząc, że dzięki władzom Warszawy mamy w stolicy pierwszy teatralny multipleks. Dramaturg Paweł Demirski ubolewał nad takim obrotem spraw: - W całym tym wydarzeniu nie razi mnie fakt, że to on został dyrektorem Dramatycznego, ale skandaliczny sposób, w jaki został wybrany. To był policzek dla środowiska. Okazało się, że warszawskimi teatrami rządzi gust kilku urzędników. Nie wiem, czy obsadzenie go w roli komisarza trzech scen jest dobrym pomysłem, nie dlatego że sobie nie poradzi, ale dlatego że Teatr Dramatyczny stanie się po prostu sceną Laboratorium Dramatu - mówił w jednym z wywiadów.

Demirski odwoływał się w swojej wypowiedzi do sytuacji, w której władze Warszawy, nie rozmawiając ze środowiskiem o jego potrzebach i inicjatywach, samodzielnie podjęły się przyjęcia kandydatury Słobodzianka, od dawna starającego się o szefowanie Dramatycznemu. Komentując ten gest, wspominano o podejrzanych ruchach urzędników, niechęci do dyskusji, subiektywnych kryteriach i zachowaniu na granicy legalności, ignorującego konkursy, procedury i poczucie przyzwoitości. Na nic lament. Kilka miesięcy później do stanowiska dyrektora dorzucono bonus - Warszawskie Spotkania Teatralne, które jednocześnie odebrano Maciejowi Nowakowi. Nieoficjalnie mówiło się, że w ten sposób ukarano Nowaka za zgodę na przeprowadzenie podczas zeszłorocznej edycji wydarzenia protestu "Teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem", krytykującego brak przemyślanej polityki teatralnej w Warszawie i poza nią.

Jad, zawiść, trucizna

Sam Słobodzianek uważa, że przetaczająca się fala krytyki jego osoby to nie jego problem, a tych, którzy ten skandal podgrzewają. Dla niego generują tylko złą energię, jad, zawiść - trucizny, którymi - jak mówi - łatwo zatruć się samemu. Tym z drugiej strony barykady nie szczędzi mniej lub bardziej subtelnych ripost. - Jacek Poniedziałek to przykład polskiego inteligenta wygłaszającego opinie i sądy na podstawie plotek, insynuacji i donosów. Nigdy go nie widziałem na żadnej premierze w Przodowniku czy Teatrze na Woli. Gdyby cokolwiek zobaczył, prawdopodobnie można by rozmawiać o życiu i śmierci, a tak o czym? - komentował Słobodzianek, dodając, że Poniedziałek najchętniej pozamykałby wszystkie warszawskie teatry, prócz tych, w których pracują jego koledzy, i przeznaczył pieniądze na zbudowanie nowego centrum świata połączonego z wesołym miasteczkiem dla samego siebie. Podobnie ostrą opinię dyrektor wygłosił o Agnieszce Holland, twierdząc, że reżyserka zabiera głos w sprawach, które zna z drugiej ręki. - Wydawała mi się dotąd osobą poważną, a jej filmy, zwłaszcza te, które zrobiła w PRL, dość cenię - mówił. Kilka dni wcześniej Holland, oceniając decyzję o powołaniu Słobodzianka na stanowisko dyrektora Teatru Dramatycznego, uznała, że w ostatnich latach arogancja władz samorządowych w Warszawie osiągnęła monstrualne rozmiary.

Gdy jednak kończy się wojna na epitety, dyrektor "teatralnego multipleksu" stwierdza, że jego koncepcja połączenia trzech stołecznych scen leżała u władz wiele miesięcy i wtedy nikt się nią nie interesował. Teraz sceptykom proponuje jedno: aby oceniali go za rok, gdy którąkolwiek z założonych przez siebie reform zdoła przeprowadzić. A teraz, gdy wszystko jest już faktem, nie ma co dyskutować o zasadność decyzji władz.

Stalin rozrywkowy

Wielu krytyków teatralnych zauważa jednak, że Słobodzianek działa zaborczo i preferuje jednoosobowy show. Sam jako twórca ma bardzo wyrazisty język teatralnej wypowiedzi i sceny, z którymi dotychczas współpracował, po prostu kreował dzięki swojej twórczości. Na nich to on był najjaśniej błyszczącą gwiazdą, a dla Teatru na Woli stał się flagowym nazwiskiem. Tymczasem prowadzenie kilku scen to zadanie wykreowania przestrzeni dla różniących się od siebie autorów, zaakceptowania rozmaitych stylistyk i form wypowiedzi. To zawsze stanowiło o wyższości polskiego teatru nad polskim kinem: reżyser filmowy ma tylko jedno miejsce, do którego może się udać ze scenariuszem po dotację - Polski Instytut Sztuki Filmowej. Dramaturg ma takich miejsc tyle, ile w Polsce jest teatrów. Nie spodoba się w jednym, może iść do drugiego. Gdzie pójdzie, jeśli stopniowo wszystkie placówki staną się do siebie podobne?

Zawieszając to pytanie bez odpowiedzi, trzeba przyznać, że dotychczas dla Słobodzianka niejakim ratunkiem była zwykle jego twórczość. W podobnej atmosferze skandalu dwa lata temu obejmował bowiem inne stanowisko - dyrektora Teatru na Woli, choć wówczas sytuacja była bardziej klarowna: poprzedniemu dyrektorowi skończył się kontrakt. Głosy krytyki ucichły jednak po sukcesie "Naszej klasy" - bardzo wyrafinowanym rozliczeniu z polsko-żydowskimi stosunkami i pilnym studium ludzi, którzy znaleźli się w uścisku szczególnego splotu społecznego, historycznego, ideologicznego i religijnego. Tu hasło "Jedwabne" nie padało. Jedwabny był tylko szalik noszony przez niemieckiego amtskomendanta. Nie było też próby zachowania politycznej poprawności czy ostrożnego ważenia historycznych racji, bo jak mówi Słobodzianek: "utwór dramatyczny to nie przepis kuchenny. Nie ma być smacznie".

Nie wygląda jednak na to, aby "Młody Stalin" wyreżyserowany przez Ondreja Spisaka, czyli pierwszy spektakl zrealizowany przez niego w Teatrze Dramatycznym, załagodził sytuację.

Recenzje przedstawienia zarzucają autorom brak chęci stawiania pytań, toporną rozrywkową formę, intelektualną zachowawczość i stereotypowe myślenie choćby o artystach - takich co to tylko wydają z siebie grafomańskie twory za pieniądze podatnika. Żadna z tych rzeczy nie zwiastuje nic dobrego dla programu Teatru Dramatycznego.

Moja klasa

"Młodemu Stalinowi" nie pomagają deklaracje Słobodzianka, który w wywiadach twierdzi, że chce tą sztuką powalczyć m.in. o widzów z klasy średniej, bo według niego nowy teatr kompletnie tę grupę ignoruje. On natomiast widzi w nich ciekawego partnera do rozmowy o rzeczach istotnych. Dostrzega tego widza, atakowanego z obu stron, zarówno przez lewicę, jak i prawicę, próbujących go przyciągnąć do siebie mimo jego niechęci do ruszenia za kimkolwiek. Z nimi Słobodzianek chce dyskutować o kondycji człowieka budującego swoją tożsamość psychologiczną, seksualną, moralną, społeczną, polityczną i narodową. Człowieka uwikłanego w wiele zależności.

Według niego to właśnie ta klasa może się stać klasą utrzymującą i pielęgnującą demokrację. Wierzy, że polskie społeczeństwo to nie są dwie grupy, z których jedna wierzy w teorię smoleńskiego zamachu, a druga - w nieszczęśliwy wypadek. Dla niego to margines narodu, który przy wyborach ustępuje miejsca ludziom praktycznie myślącym. - Oczywiście, w pewnym momencie znaczna część klasy średniej poparła Hitlera, ale ciągle wierzę, że jednak w Polsce większość jest rozsądna i pragmatyczna - dodawał autor, który w "Młodym Stalinie" kontynuuje swoją fascynację losami dyktatorów. - Kiedy przyglądam się i słucham Jarosława Kaczyńskiego, to wiem, że czytamy te same książki. Wiem, że jest to absolutny pasjonat biografii dyktatorów. Tylko że ja piszę sztuki, a on po prostu próbuje być reżyserem w życiu - mówił kiedyś.

"Przewroty, rewolucje, wrzenia" - to hasło Słobodzianek nadał pierwszemu pod swoimi rządami sezonowi w Teatrze Dramatycznym. Pytany, czy w związku z tym spodziewa się przewrotu społecznego i chce podsycać nastroje, czy wręcz przeciwnie - załagodzić je w ludziach, odpowiedział: - Nigdy nie byłem podpalaczem, nie mam więc potrzeby zamieniania się na starość w strażaka. Nie byłem rewolucjonistą, nie będę policjantem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji