Artykuły

Teraz będę musiał się ze wszystkiego tłumaczyć

- Uważam, że nasz zawód ma totalnie tułaczy charakter. Dla każdego z nas "tułanie się" jest odskocznią, szansą na spotkanie nowych ludzi, co sprawia, że bogatsze staje się nasze doświadczenie. Bo tak naprawdę mamy do wyboru dwie drogi: pracę na etacie lub gościnnie w jednym teatrze, albo poszukiwania: osobowości i ról na kilku scenach - mówi MARIUSZ OSTROWSKI, aktor Teatru im. Jaracza w Łodzi.

Łukasz Kaczyński: Mariusz Ostrowski aktor śpiewający ma coraz więcej twarzy. Na początku marca oklaskiwano Cię z zespołem Alla Vienna i projektem "Queen symfonicznie" w Operze Szczecińskiej, kilka dni później na scenie "Jaracza" podbiłeś publiczność rolą Siergieja, kierownika zespołu śpiewaczego "Olśnienie" w słodko-gorzkiej "Babie Chanel". Jakim reżyserem okazał się Nikołaj Kolada?

Mariusz Ostrowski: To bardzo sympatyczny człowiek, otwarta dusza. Gdy miałem jakieś pytania, Nikołaj Kolada jako autor tej sztuki pół żartem, pół serio deklarował, że wszystko jest w niej napisane, że wszystko jest w tekście. Przy pracy nad kolejnymi scenami i dialogami istotne było, by wypracować dobre, komediowe tempo.

Podoba Ci się klucz interpretacyjny, według którego tytułowa baba to Putin, do którego lepiej się dostosować, bo inaczej będzie źle? Bo Siergiej byłby tu częścią tego systemu, jego narzędziem.

- Gdybym był Rosjaninem, pewnie bym się obraził na taką interpretację (śmiech). Ale ja mam duży dystans do mnie samego. To ciekawy trop i chyba jest w tym jakaś racja.

Bilety na "Queen symfonicznie" w całym kraju sprzedają się na pniu. Jak to się zaczęło?

- Prowadziłem koncert sylwestrowy w Filharmonii Łódzkiej i tam poznałem Janka Niedźwieckiego, kontrabasistę i twórcę zespołu Alla Vienna. Złożył mi pewną propozycję i szybko okazało się, że dobrze rozumiemy się muzycznie. W pewnym sensie zaryzykował, ale efekt naszej pracy rzeczywiście odbił się szerokim echem. A teraz "odhaczył" nas na swej stronie gitarzysta Queen, Brian May.

Gdy wcielasz się w Freddiego Mercury'ego towarzyszy ci nie zespół rockowy, ale symfoniczny. Chyba tym trudniej jest bronić się przed pewną przesadą, a przez to śmiesznością?

- Podchodzę do tego jak do kolejnej roli, która wymaga jednak śpiewu, i to dobrego. W tym show postać Freddiego jest rodzajem cytatu, więc trzeba umieć bawić się nim, by publiczność zrozumiała, że to cytat, a nie odtwarzanie Freddiego jeden do jednego. Ale każde wyjście na scenę wiąże się dla mnie z jakimiś nerwami. Wiesz, były takie chwile, gdy co prawda śpiewałem i tupałem nóżką jak Freddy, ale nikt nie widział jak musiałem opanowywać drżenie uda. Czasem gdy się człowiek denerwuje, chodzą po głowie różne bzdurne rzeczy, jak to aktorom: "Czy dasz radę czy nie?", "A właściwie dlaczego Freddy umarł? I czy jest teraz ze mną, bo chcę by był?" (śmiech). Przez dwie godziny koncertu zespół wypracowuje energię i przekazuje ją widowni. Moje jest ostatnie piętnaście minut wieczoru i nie mogę nawalić. Jeszcze w kulisach ruszam się, biegam, podskakuję - muszę naładować się energią. Wykonuję trzy piosenki i tu nie ma mowy o budowaniu jakiejś dramaturgii.

Aby się z Tobą spotkać w Łodzi trzeba czekać aż przyjedziesz, by zagrać w spektaklach "Jaracza". Taki "rozkrok" między Łodzią a Warszawą lub Wrocławiem, jak w Twoim przypadku, nie zaś ciepła posadka, to dziś norma?

- Uważam, że nasz zawód ma właśnie taki totalnie tułaczy charakter. Dla każdego z nas "tułanie się" jest odskocznią, szansą na spotkanie nowych ludzi, co sprawia, że bogatsze staje się nasze doświadczenie. Bo tak naprawdę mamy do wyboru dwie drogi: pracę na etacie lub gościnnie w jednym teatrze, albo poszukiwania: osobowości i ról na kilku scenach. To oznacza, że będziesz się tam pojawiać gościnnie. A niekoniecznie te role i osobowości, które nas pociągają związane są z jednym miastem.

Głośno było niedawno o nowelizacji ustawy o prowadzeniu działalności kulturalnej, która odbiera aktorom stabilność wprowadzając pojęcie "aktora rezydenta". To nie pozwala zakorzenić się w jednym miejscu, założyć rodzinę. Ciebie to nie przeraża?

- Wiele rzeczy mnie przeraża. Jeszcze pół roku temu wieszczony kryzys był pojęciem abstrakcyjnym i nie miał na nas wpływu. Ale teraz zaczyna odbijać się w kulturze czkawką. W teatrach wprowadzane są pewne wewnętrzne ograniczenia. Obcinanie dotacji zaczyna być niebezpiecznie odczuwalne. Dopiero co odgórnie odebrano aktorom 50-procentowy odpis od uzyskania przychodów z pracy twórczej. Środki te wydawane były na przykład na kosmetyki, siłownię, co dla aktora nie jest przecież bez znaczenia. Jak z tym sobie poradzić? Być może trzeba zakładać jednoosobowe firmy, co pozwoli odpisać coś od podatku. Ale nie jest to recepta doskonała. Jeśli kiedyś z niczego takiego nie musiałem się tłumaczyć, to teraz będą musiał się tłumaczyć ze wszystkiego. 50 procent, które mieliśmy dotychczas, było po to, by dbać o siebie, utrzymywać w formie, edukować. Ta możliwość została zlikwidowana.

Wróćmy może do znacznie radośniejszej, dawniejszej przeszłości. Miałeś to szczęście, że na zawodowej scenie od razu trafiłeś na Adama Hanuszkiewicza.

- Miałem ten zaszczyt, że zapraszał mnie do domu, gdzie ćwiczyliśmy monologi. Drzwi otwierała mi Magdalena Cwenówna, jego żona, kobieta niezwykle piękna. Przygotowałem z nim dwie premiery. Pierwszą był "Kordian 2002", gdzie grałem jakiegoś dalekiego podchorążego. Przeklinałem tę premierę, bo pech chciał, że w tym samym czasie był casting do roli Kordiana w Szczecinie. Reżyser wskazał mi sobotę jako termin na spotkanie, na które przecież nie mogłem pójść. Szczęśliwie udało się nam spotkać w poniedziałkowy poranek. Ale w Teatrze Nowym w Warszawie u Hanuszkiewicza trwał remont. Nie sposób było wytrzymać w tym hałasie. Przenieśliśmy się do pobliskiego parku Morskie Oko. I tam, pośród babć spacerujących z pieskami, był siedzący na ławce reżyser i ja naprzeciwko na trawie z monologami Kordiana. Tego samego dnia dostałem rolę. Drugim spektaklem u Hanusza był "Miłość i krew. Musical dygresyjny".

Każdego aktora zapraszał na domowe próby?

- Nie sądzę. Istniało między nami pewne porozumienie. Chyba mieliśmy zbliżone podejście do teatru, podobną energię. Jednak gdy przygotowywaliśmy się, by grać spektakl dla Wojska Polskiego i miałem monolog na półtorej strony, to po kolejnych próbach zostało mi może z piętnaście zdań. Z każdej próby wychodziłem ze łzami, zmięty jak ścierka. Musiałem mówić moje kwestie zbyt niewiarygodnie i Hanusz bez litości ciął je. A i tak zarobiłem bajońską sumę, jak na owe czasy. Byłem studentem i to była kwota niewiarygodna. Wynagrodzenie upłynniłem w Łodzi, na Piotrkowskiej. Wziąłem rykszę i zacząłem jechać od Rewolucji do akademika, po drodze zatrzymując się w sklepach (śmiech). Kupowałem ciuchy plus alkohol. Do pokoju wszedłem obładowany torbami, które rzuciłem pod nogi trzem kolegom, z którymi mieszkałem.

Jesteś aktorem krnąbrnym wobec reżyserów?

- Mhm, miałem wiele dyskusji z reżyserami. Wiele rzeczy rodzi się, gdy dwa lub więcej głosów ściera się. Ale z wizją reżysera nie mam co dyskutować. Jestem po to, żeby podejmować ją, testować, by stworzyć dzieło, które ktoś ma w wyobraźni. Bywa, że po tym teście okazuje się, że nie zgadza się ono z życiem, a nawet z wymyślonym przez reżysera światem. Wtedy można powiedzieć, że bywam krnąbrny, choć chyba do końca powinienem poddać się reżyserowi. Jego praca jest mega trudna, bo musi objąć cały świat i go stworzyć. My jesteśmy klockami, z których może budować, ale mimo wszystko jesteśmy też ludźmi, odzywa się w nas charakter, własne myśli, spostrzeżenia. Często jest więc tak, że wersja reżyserska sprzed wejścia w próby z dniem pierwszej próby zaczyna się zmieniać. Z drugiej strony, aktor lubi, gdy reżyser wie czego chce. To dla nas sytuacja komfortowa, bo szybko uzyskuje się materię, w której można pracować. Jednym z takich reżyserów jest Mariusz Grzegorzek, który od początku wie gdzie zmierza. Od razu ma w głowie ułożoną wizję świata. To jemu zawdzięczam dostrzeżenie pośród aktorów bardzo zdolnego rocznika. Zaraz po szkole aktorskiej zagrałem w "Chorobie młodości" w Teatrze Nowym w Łodzi. Grzegorzek był na widowni, wysłany dziwnym trafem przez dyrektora artystycznego "Jaracza". Spodobała mu się moja energia i zatrudnił mnie do "Lwa na ulicy". Postawił bardzo wysokie wymagania, ale cierpliwie czekał aż zaczniemy je spełniać. Z kolei w "Habitacie" był taki moment, gdy moja postać, Iskra, nie chodził dobrze, był zablokowany. Grzegorzek swym zmysłem i inteligencją wyczuł sprawę i na dwa tygodnie przed premierą oddał mi tę rolę. Jeszcze nie wszystko mu pasowało, powiedział więc: "Ta postać musi mieć twoją energię - wypuszczam cię". To mnie totalnie otworzyło i miało wpływ na dalszy byt tej postaci na scenie. Zupełnie inaczej się pracuje z reżyserami, którzy dopiero mają pewne przeczucia i mówią: "Coś w ten deseń". Wtedy my, jako te klocki, trochę się gubimy, zaczynamy szukać. Z różnym skutkiem.

W głośnym filmie "Jestem twój" zagrałeś Artura, trochę niedojrzałego ordynusa, który wolne chwile trawi na grach komputerowych. Reżyser filmu, Mariusz Grzegorzek, we właściwy dla niego sposób żartował, że kazał Ci zagrać siebie - wrażliwego chłopaka, który dorastał z nosem w komputerze. Jesteś maniakiem gier?

- Nie nazwałbym siebie maniakiem gier, ale jestem w temacie na bieżąco (śmiech). Wzięło się to stąd, że jako dzieciak miałem komputer, potem była szkoła i studia, gdzie było od niego całkiem odcięty, i dopiero po studiach kupiłem sobie laptopa. W gry strategiczne potrafię grać miesiącami.

Kiedyś przyznałeś, że uwielbiasz się przebierać, charakteryzować do danej roli. Można połączyć to ze skłonnością do "wcielania się" w postaci z gier?

- Nie myślałem o tym w ten sposób i przyznam, że nie wiem czy to ma związek. Są jednak znaczące różnice. Gier jest wiele i swoją postać można zmienić bardzo łatwo wciągu kilku minut. Ostatnio jestem zatrudniany do ról negatywnych, w "Paradoksie", "Komisarzu Aleksie". Szukam w tych postaciach charakterów, aby nie były one do siebie zbliżone. Zło ma tak wiele twarzy. Chciałbym, by ludzie dostrzegli w kolejnych filmach różnorodność moich postaci. Charakteryzacja jest tu czymś zewnętrznym. Posturę można zmienić, podobnie włosy, ciało, twarz. Ja kocham jak postać przychodzi do mnie na papierze, gdy zaczynam myśleć kim jest ten człowiek, doszukuję się jego emocjonalności. Z każdą rolą, gdy aktor wchodzi na scenę musi się niemal nauczyć chodzić od nowa. Wtedy postać zaczyna żyć, rodzi się inna osoba.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji