Pan Jowialski po wrocławsku
Coraz już rzadziej uważamy Fredrę za wieszcza-humorystę, który każdym utworem szarpać chciał i musi narodowe trzewia. Ważne, że komedie jego bawią nas nadal i bawić będą następne jeszcze pokolenia. Zwłaszcza komedie, które - jak "Jowialski" - powstały w okresie szczytowych napiąć twórczych autora "Trzy po trzy". A przypomnijmy, że na dobrą sprawę wszystkie utwory, dzięki którym hrabia Aleksander wszedł do literatury powstały w dziesięcioleciu 1825-1835. Współcześnie pozostał nam więc z Fredry przede wszystkim autentyczny śmiech i niestarzejący się dowcip.
Koncepcję reżyserską Witolda Zatorskiego przedstawienia "Pana Jowialskiego" nie zawsze zdolny jestem pojąć. Prawdą jest, że komedia w swym założeniu wywiedziona z Barykowego "Z chłopa król" posiłkuje się obficie konwencją "teatru w teatrze". Po cóż jednak ową zasadę potęgować? U Zatorskiego rzecz dzieje się jakby za kulisami teatru, może w rekwizytorni? Unika dzięki temu trudności i komplikacji związanych ze zmianami miejsca akcji, tyle tylko, że owa umowność nie ma tu większego sensu. Ludmir i Wiktor wchodzą na scenę przerywając papierową ścianę ustawionych w głębi dekoracji, na scenie zaś usytuowano estradkę z surowego drewna, wprowadza się na scenę jakieś jeżdżące na kółkach zastawki-parawany. To odarcie z iluzji, ta "teatralizacja" utworu wydaje się w równym stopniu pozornie tylko nowatorska, co wątpliwa.
Zgłoszę kolejną wątpliwość. Witold Zatorski założył sobie przedstawienie utrzymane w tonacji ostrej groteski, może nawet farsy. I w założeniu tym nie ma nic zdrożnego. Tylko jest to decyzja ryzykowna. W tych rytmach aktorom utrzymać się trudno, w każdym zaś razie konieczne jest znakomite rzemiosło. Dlatego właśnie na plan pierwszy wysunęli się zdecydowanie artyści dojrzali. Myślę tu przede wszystkim o ucharakteryzowanym pod któryś z późnych konterfektów Fredry Andrzeju Polkowskim (Pan Jowialski) oraz Igorze Prze-grodzkim (Szambelan Jowialski). Andrzej Polkowski (niestety pożegnał nas niedawno na zawsze) stworzył znakomitą sylwetkę stetryczałego ramola, a przy tym precyzyjnie podawał tekst wydobywając wszystkie pointy, drugi był prześmieszny w swej gapowatej i safandułowatej, a przy tym jakoś tam po ludzku prawdziwej postaci. Ładnie partnerowały im panie - Janina Zakrzewska w ograniczającej się do paru ledwo kwestii roli Jowialskiej i Danuta Balicka - tu brawa za kostium wywiedziony z munduru jenerał-majora Tuza - której Szambelanowa co chwilę ocierała się o szarżę, niekiedy tę granicę przekraczała, była to jednak w sumie koncepcja i propozycja konsekwentna i trafna.
Gorzej z młodymi, choć Aleksander Kalinowski (Ludmir) nieźle się na wrocławską scenę wprowadził, a Bożena Baranowska (Helenka) potwierdziła swój talent. W obu jednak wypadkach nie były to propozycje jednolite i pełne. Jeszcze mniej przypadli mi do gustu Andrzej Wojaczek (Janusz) i Zdzisław Sośnierz (Wiktor), grający zbyt zewnętrznymi środkami wyrazu.