Geje pod choinkę
Gdyby w Polsce istniały niezależne (od terroru politycznej poprawności) media, to recenzja z tego musicalu powinna nosić tytuł jak wyżej. Ewentualnie "Pedały pod choinkę" - jeśli miałaby się ukazać w gazecie nie tylko wolnej od wszechwładzy politycznej poprawności, ale wręcz idącej pod jej prąd.
Polskojęzyczną prapremierę musicalu "Rent" przygotował Teatr Rozrywki w Chorzowie - wciąż jedna z 2-3 najlepszych musicalowych scen w kraju. Broadwayowska prapremiera tego dzieła odbyła się 10 lat temu i od tej pory "Rent" święci triumfy na scenach amerykańskich i europejskich, gdzie siłą rzeczy musi być przebojem - wszak jego bohaterowie to homoseksualiści, lesbijki, transwestyci, narkomani i nosiciele wirusa HIV - najczęściej zresztą przynależą do kilku z tych grup jednocześnie. Warto jednak popatrzeć na dzieło Jonathana Larsona nie poprzez pryzmat tematów, gwarantujących zainteresowanie i poklask postępowych salonów, lecz zamierzenie jego twórcy, który zresztą zmarł na AIDS tuż przed nowojorską prapremierą swego dzieła. Otóż Larson chciał napisać współczesną "Cyganerię" - "La Boheme" końca XX wieku.
Żeby odnaleźć w "Rent" teraźniejszą "Cyganerię", trzeba dużej wrażliwości i delikatnego słuchu.
Tymczasem reżyserię chorzowskiego spektaklu powierzono Ingmarowi Villquistowi. To pseudonim, pod którym karierę zrobił Jarosław Świerszcz - sprawny dramaturg i doskonały koniunkturalista. Do hochsztaplerki miał już skłonność na początku lat 90. XX stulecia, kiedy na łamach regionalnego dodatku do "Gazety Wyborczej" publikował recenzje pod pseudonimem "Stanisław Stewichowski". Gdzie tu hochsztaplerka? Ano w fakcie, że recenzował m.in. wystawy w katowickiej galerii BWA, której był komisarzem artystycznym. Prawdziwa kariera Świerszcza - tym razem pod bardziej skandynawskim pseudonimem - rozpoczęła się, kiedy niewątpliwy talent w konstruowaniu dialogów i dramatycznych sytuacji połączył ze złapaniem wiatru w nozdrza.
Wiatr wiał od strony salonu, w którym zasiadali spece od politycznej poprawności, nowoczesności i walki z ciemnogrodem. Swoje kolejne dramaty - po udanym, acz raczej politycznie neutralnym "Oscarze i Ruth" - zaczął kroić więc na salonową miarę. Niezła "Noc Helvera" była sprawną zapowiedzią kolejnych, coraz bardziej nużących konstrukcji dramaturgicznych. Kiedy ich bohaterami stawała się np. para homoseksualistów wychowujących adoptowane dziecko - dramat zaczynał zamieniać się w irytującą szopkę. Cóż z tego, skoro na szopkę był obstalunek od tak wpływowego klienta, że Świerszcz-Villquist okrzyknięty został najważniejszym krajowym dramaturgiem minionej dekady, a posiadanie w repertuarze jego sztuki stało się tyleż obowiązkiem, co snobizmem wielu polskich scen. I pomyśleć, że ze swoim talentem Świerszcz-Villquist mógłby zostać jednym z najbardziej znaczących współczesnych dramatopisarzy w naszym kraju bez przyjmowania roli chłopca do realizacji zamówień salonu.
Do tej pory Villquist reżyserował nade wszystko własne sztuki oraz jedną współczesną operę, która spadła z afisza po 6 czy 7 przedstawieniach. Jego wkładem w "Rent" było przede wszystkim nazwisko (czy raczej pseudonim), bo - jak się wydaje - bardzo dobrze ustawiony scenicznie spektakl jest przede wszystkim dziełem autorki choreografii Katarzyny Aleksander-Kmieć, która wcześniej zrealizowała choreografię w przenikliwym "Krzyku według Jacka Kaczmarskiego". To właśnie choreografia chorzowską premierę organizuje, jest jedną z jej najmocniejszych stron. Dobrze zarysowane zostały także główne postacie dramatu - wszak zaangażowano tutaj najlepszych śląskich aktorów młodego pokolenia: zarówno z chorzowskiego zespołu (Izabela Malik), jak i gościnnie - Artura Święsa, który w dwóch minionych sezonach w Teatrze Śląskim w Katowicach stworzył wyborne tytułowe kreacje w "Edypie" i "Makbecie". Ale nagle okazuje się, że z dobrych komponentów nie sposób stworzyć intrygującej całości. Dramat miłości pary lesbijek i pary homoseksualistów nie fascynuje nas tak jak perypetie uczuć dwóch związków heteroseksualnych: Pod tym względem wciąż pozostajemy normalni.
"Rent" potwierdza, że zespół Teatru Rozrywki ma wielki potencjał artystyczny. Nie warto jednak oddawać go pod batutę artystycznych świerszczy. I nie warto repertuaru dobierać według ich (świerszczy) grania. "Rent" najzwyczajniej nuży, bo zamiast dramatu cyganerii widzowi serwowane są przewidywalne sztampy. Cóż z tego, że w atrakcyjnym opakowaniu?