Artykuły

Solista spełniony

- Za graniem amantów nie przepadałem. Wolałem role charakterystyczne. Bo taki amant? Cóż... "Usta milczą, dusza śpiewa..." Cmok, cmok. Przytulam partnerkę i już - mówi MARIAN JOSICZ, wieloletni solista śpiewak Teatru Muzycznego w Lublinie.

Marian Josicz, aktor Teatru Muzycznego w Lublinie, za tydzień [23 września] po raz 231 zagra Tewiego w "Skrzypku na dachu' [na zdjęciu].

Ma siedemdziesiąt trzy lata. Wygląda dużo młodziej. Trzy czwarte życia spędził na scenie. Grał z największymi. Bernardem Ładyszem i Bogdanem Paprockim. Wzruszał i bawił. Rozśmieszał do łez. Wybudował dom. Ma syna. Posadził drzewo. Jest szczęśliwy. Na piętro, gdzie znajdują się garderoby artystów, trzeba jechać windą. I to nie w górę, ale w dół. Bo w Teatrze Muzycznym w Lublinie całe zaplecze znajduje się pod ziemią. Na korytarzu kręcą się artyści. Jest 9.55. Za chwilę zacznie się próba. Są już soliści, jest chór i balet.

- Gram dopiero w drugim akcie, więc możemy sobie porozmawiać - uspokaja Marian Josicz. Wyprasza z garderoby młodszych kolegów. Z głośników rozlega się głos: próba zostaje przesunięta na godzinę 11. Dla nas oznacza to tylko tyle, że czasu mamy jeszcze więcej.

Od pół wieku

- Chyba najbardziej lubiłem siebie jako Daniłę w "Wesołej wdówce" - przyznaje Marian Josicz. - Chociaż za graniem amantów nie przepadałem. Wolałem role charakterystyczne. Bo taki amant? Cóż... "Usta milczą, dusza śpiewa..." Cmok, cmok. Przytulam partnerkę i już. Jeszcze jak jest ładna i zna się na tym, co robi - przyjemnie się z nią gra. Ale trafiła mi się taka partnerka, że kiedy w finale "Wdówki" przytuliłem ją do siebie, nie wiedziałem czy to kobieta, czy kawałek pnia.

Marian Josicz na scenie jest już od pół wieku. Od 1962 roku w Lublinie. To wystarczająco długi czas, żeby zagrać w niemal wszystkich znanych w Polsce operetkach. - "Ptasznika z Tyrolu" też lubię - dodaje Josicz. - Śpiewałem tam główną rolę Adama. Ale taka rola z charakterem to wyzwanie...

Na początku był walczyk

Warszawa, rok 1955. Ówczesny minister kultury właśnie odwołał Tadeusza Sygietyńskiego z zespołu Mazowsze. Ten zdenerwowany założył konkurencyjny zespół - Państwowy Zespół Pieśni i Tańca Warszawa. A był to zespół elitarny. Śpiewały w nim dzieci ministrów i innych notabli. - Pamiętam jak dzisiaj mój debiut - opowiada Marian Josicz. - To była premiera w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. A ja śpiewałem walczyka: "W saskim ogrodzie, koło fontanny, jakiś się frajer przysiadł do panny. To był początek. A kiedy rozwiązali zespół, to Stanisław Nawrót, ówczesny kierownik chóru Opery Warszawskiej, zaproponował młodemu Josiczowi, żeby śpiewał u niego.

Od Warszawy do Lublina

- Byłem jednym z dziesięciu adeptów solistów - ciągnie opowieść Marian Josicz. - A to znaczy, że miałem prawo grać takie maleńkie epizodziki. Ale z kim! Bernard Ładysz, Bogdan Paprocki, Alina Bolechowska, Kazimierz Kord, Bohdan Wodiczko. Cala ówczesna śmietanka artystów.

- A jak pan trafił do Lublina?

- Ja jestem z Lublina. Urodziłem się na ulicy Drewnianej. Na Bronowicach - mówi Josicz. - Śpiewałem w Operze Warszawskiej. Kiedy przyjechałem na urlop do Lublina, spotkałem na Krakowskim Przedmieściu Barbarę Kostrzewską, znakomitą śpiewaczkę. Była tu dyrektorem artystycznym, a znaliśmy się z opery. To ona zaproponowała mi pracę.

Pierwszą rolę Marian Josicz zagrał w "Dniach Lublina". To była rola zbira. Drugą rolę też pamięta. To była operetka "Niespokojne szczęście". Grał Andrzeja Wołoszowa. Teatr miał wtedy siedzibę przy ul. Żwirki i Wigury. Pozostałe role już zaczyna zapominać. Czas ucieka...

Dziadek swojej żony

- Bardzo wcześnie przestałem grać amantów - mówi Marian Josicz. - Miałem chyba j i czterdzieści lat, choć niektórzy "odstawiają" amantów nawet po pięćdziesiątce. W wieku czterdziestu lat Marian Josiczicz zagrał dziadka swojej żony Krystyna Jarmułówna, wówczas także aktorka Teatru ! : Muzycznego, odgrywała partię wnuczki w "Tam, gdzie skowronek śpiewa". - To i była przepiękna rola Mariana Josicza - wspomina Urszula Kulka. Dzisiaj jest garderobianą. A w Teatrze Muzycznym zaczynała tańcząc w balecie. - Płakałyśmy na każdym przedstawieniu. Piękna, wzruszająca, niezapomniana kreacja Mariana. - Potem grałem już role charakterystyczne - mówi Marian Josicz. - Było ich mnóstwo. To był Dyzma z "Kariery Nikodema Dyzmy", Petruchio z "Poskromienia złośnicy", Morgan w "Krakowiakach i góralach".

Z Lublina nigdy nie chciał wyjechać, chociaż okazje się zdarzały. Szczególnie, gdy zaczął jeździć na gościnne występy. Zaliczył Gdynię, gdzie zaprosiła go Danuta Baduszkowa, Kraków, Łódź, Wrocław. Właśnie z jednego z takich wyjazdów przywiózł swoją żonę Krysię Jarmułównę. - Proponowano mi, żebym został w Łodzi, tam gdzie się poznaliśmy, ale zdecydowałem, że wracamy do Lublina - wspomina Josicz. - Tu mieszkali moi rodzice i ja tu chciałem być. A żona przyjechała ze mną. Pierwszy spektakl, w jakim wspólnie zagraliśmy, to "Hrabina Marica".

Mleczarz Tewie

- Na koniec moich teatralnych wyczynów przyszedł "Skrzypek na dachu" - wspomina Josicz. - Ja się strasznie tego przedstawienia bałem, bo wszędzie w Polsce już to grali. Myślałem sobie, że to już zostało wyeksploatowane. Pomyślałem, że nie dam rady tego zagrać, jak Topol. I zrobiłem to po swojemu. No i zagrałem 230 przedstawień - raduje się aktor.

231 raz "Gdybym był bogaty" zabrzmi za tydzień. W piątek 23 września cały teatr będzie świętował półwiecze Marian Josicza na scenie. - To mógł być benefis w stylu - ja siedzę na fotelu, a ktoś mi śpiewa. Ale myślę, że póki siłę mam i nie mam zaników pamięci, spróbuję się na scenie. Choć przyznam, że bardzo się tego występu obawiam.

Tewie to rola, do której Josicz czuje wielki sentyment. Tak jak ogromnym sentymentem darzy reżysera "Skrzypka" Zbigniewa Czeskiego - Wspaniały reżyser, z wielkim wyczuciem - mówi. - Ten "Skrzypek" tak dobrze się gra tylko dzięki niemu. Fachowiec jak się patrzy.

Idzie nowe

Do Teatru Muzycznego w Lublinie weszła opera. Skończyła się era lubelskiej operetki. Teraz publiczność ma okazję zobaczyć operę. Marian Josicz twierdzi, że to nieuniknione. - Teraz nawet operetki robi się uwspółcześnione, jak choćby nasza "Czardaszka". Tego chce widz. Tak samo, jak chce obejrzeć operę. - Nasze pięć minut już było - dodaje Josicz. - Teraz czas na młodych. I tak w teatrze powinno być. Nie ma się co obrażać. Kiedyś nastałem ja. Teraz po mnie przyjdą następni. Najwyżej mogę młodszym kolegom pomóc. Jeśli oczywiście tego zechcą. Bo na dzień dzisiejszy nie wyobrażam sobie, żeby ktoś z naszego teatru miał śpiewać "Carmen" czy "Straszny dwór". Bo gdyby taki ktoś był, to pewnie pojechałby do jakiegoś teatru, a nie siedział w operetce. Nasi ludzie mogą śpiewać drugoplanowe role, ale nikt nie zaśpiewa "Arii z kwiatkiem" (aria Don Jose z "Carmen" - red.), czy arii Stefana ze Strasznego dworu". Tu trzeba "klawego" solisty, który temu podoła i dobrze, że tacy do nas przyjeżdżają.

- Chciałby pan, żeby Lublin miał takich solistów? - Oczywiście.

Czy Marian Josicz ma jakieś niespełnione marzenie? Ma. Chciał kiedyś zagrać Janusza w "Halce", ale nie wyszło. Być może Torreadora w "Carmen". Ale to już przeszłość. Prywatnie Marian Josicz jest człowiekiem spełnionym. - Wybudowałem dom - mówi. - Sam wybudowałem. Każdą cegłę dotknąłem własnymi rękoma. Posadziłem drzewo. Mam syna. Jestem szczęśliwym człowiekiem...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji