Artykuły

Nie zatracam się w aktorstwie

- Nie oddaję się aktorstwu na trzysta procent, nie zatracam się w nim. Trzeba mieć silną psychikę, żeby się mu nie poddać, a potem nie zwariować - rozmowa z MARIUSZEM OSTROWSKIM, śpiewającym aktorem teatralnym, filmowym i serialowym.

Ma wiele prestiżowych nagród za swoje ekspansywne, wyraziste role teatralne (Złota Maska, Brylant "Dziennika Łódzkiego", Pierwsza Nagroda i Nagroda Publiczności dla filmu "Spam", w którym zagrał główną rolę). Wystąpił w 21 serialach, w sześciu filmach. Najgłośniejsza rola to Artur w "Jestem twój", niedawno przypomnianym przez TVP. Obecnie śpiewa w koncercie "Queen symfonicznie" i potwierdza wszechstronność swoich umiejętności.

- Głośno jest o pana kreacji Freddiego Mercury'ego w koncercie "Queen symfonicznie" prezentowanym w kraju. Jak przyjął pan tę nietypową propozycję?

- Złożył mi ją Jan Niedźwiecki, z którym kiedyś współpracowaliśmy. To on wpadł na pomysł koncertu "Queen symfonicznie" i postanowił zaprosić mnie do tego projektu. Miałem zaśpiewać kilka piosenek w ostatniej części. Nikt nie sądził, że osiągniemy tak wielki sukces. Dzisiaj gramy ten koncert w wielkich miastach, zawsze przy pełnych salach. Najpierw miałem tylko wyjść i zaśpiewać, ale potem doszliśmy do wniosku, że można by zrobić mały show. Doszedł odpowiedni kostium, lekka charakteryzacja i słynny wąsik. Za każdym razem zapuszczam oryginalny wąs, czyli własny. Nie lubię sztucznego.

- W jaki sposób przygotowuje się pan do występu?

- Przed koncertem zawsze się rozgrzewam. Ładuję energię i wychodzę do ludzi. A oni skandują: Freddie, Freddie! Wchodzę przy oklaskach. Nie można skopać takiego występu, na który publiczność czeka.

- Czyli satysfakcja jest ogromna?

- Ogromna.

- Podejrzewam, że towarzyszy panu duży stres.

- Stres mam, tym bardziej że pojawiam się na końcu koncertu. Na scenę wychodzę jako symbol, ikona muzyki. To ryzykowne zadanie, ale nie można się poddać. Zawsze zastanawiam się, czy dam radę, czy zaśpiewam dobrze. Orkiestra i chór pracują na sukces koncertu przez dwie godziny, do mnie należy ostatnie piętnaście minut.

- Jak podszedł pan do tego nietypowego dla siebie zadania?

- Klasycznie, czyli w taki sam sposób, jak do każdej roli. Czytałem o Freddiem, oglądałem jego koncerty i starałem się obserwować jego ruchy, gesty, mimikę, sposób zachowania. Muszę się zmierzyć z geniuszem. Koncert z Wembley znam na pamięć.

- Ale pan nie imituje Freddiego, a cytuje pewne charakterystyczne cechy jego osobowości.

- Gdybym grał Freddiego w sztuce teatralnej, to pewnie tak by było - musiałbym skupić się na wnętrzu, na charakterze bohatera. W przypadku koncertu trzeba się skupić na jego energii, którą oddawał publiczności. W koncercie nie ujawniam swoich przemyśleń, tylko śpiewam.

- Nie ma pan takiego głosu jak Freddie...

- Nikt nie ma takiego głosu jak on. Śpiewam jego piosenki swoim głosem. Jestem sobą.

- Uważa pan siebie za aktora śpiewającego?

- Nie lubię tego określenia, uważam się za człowieka obdarzonego talentem do śpiewania. Należę do aktorów, którzy lubią śpiewać.

- A może chciałby pan być gwiazdą rocka?

- Pewnie. Zaczynałem w liceum od uprawiania doom metal z metalowym zespołem Dol Amroth w Kielcach. Grałem na klawiszach, czasami śpiewałem drugim głosem. Drugi mój zespół nazywał się "R.E.J.S" i pochodził ze Skarżyska-Kamiennej; byłem w nim wokalistą. Graliśmy trochę rocka, ballady...

- A po dyplomie aktorskim?

- Grałem m.in. w spektaklach muzycznych, w "Hair" w Teatrze Muzycznym w Gdyni, we "Frankensteinie" w Teatrze Muzycznym we Wrocławiu. ABC aktorstwa i wokalu uczyłem się w Studium Wokalno-Aktorskim w Gdyni, byłem w nim dwa lata, bo ciągnęło mnie do dramatu.

- Dlatego przeniósł się pan do tradycyjnych uczelni aktorskich?

- W Gdyni studiowałem dwa lata, w Warszawie - półtora roku, w Łodzi trzy lata. Pracę magisterską pisałem na temat Szekspira.

- Jak to się stało, że osiadł pan w Łodzi?

- Nie osiadłem w Łodzi, mieszkam w Warszawie. Rynek aktorski jest w stolicy. Ale etat mam w łódzkim Teatrze im. Stefana Jaracza, gdzie jest dobry zespół i ciekawi reżyserzy.

- Powiedział pan niedawno, że Łódź nie jest dobrym miastem do zamieszkania.

- Tak, ponieważ jest niebezpieczna. Wystarczy się przejść główną ulicą miasta, Piotrkowską, i zobaczyć krzyże i znicze. Bardzo dobrze znam to miasto, bo mieszkałem w nim długo.

- Nie wróci pan do rodzinnych Kielc?

- Lubię to miasto i Góry Świętokrzyskie, ale nie wiem, czy tam wrócę. Ulica Sienkiewicza jest tak pięknie wyremontowana, że Piotrkowska gaśnie w tym porównaniu. Zapraszam łódzkich radnych, urzędników i panią prezydent miasta, by zobaczyli, jak się remontuje ulice.

- Ale to w Łodzi gra pan prawie wyłącznie główne role w spektaklach, w których bulwersuje widzów. Która z dotychczasowych ról była najtrudniejszym zadaniem?

- Na pewno monodram "Toporem w serce", w którym chciałem przekazać coś ludziom. Sztuka "Lew na ulicy" była moim pierwszym spotkaniem w pracy z reżyserem Mariuszem Grzegorzkiem. Później był "Habitat", w którym grałem nastolatka z domu dziecka. Niezbyt łatwe zadanie, ale znaliśmy się już z Mariuszem Grzegorzkiem z poprzedniej realizacji, więc praca przebiegała spokojniej. W "Brzydalu" miałem komfort pracy z reżyserem Grzegorzem Wiśniewskim, z kolei "Balkon" Agaty Dudy-Gracz był wyzwaniem dla całego zespołu, który pracował na najwyższych obrotach. Grałem tam biskupa - aż w pięciu przebraniach. Wszyscy byliśmy zachwyceni językiem teatralnym i dogłębną analizą bohaterów sztuki.

- W filmach kinowych zagrał pan tylko dwie główne role. Ostatnio

TVP przypomniała "Jestem twój", wcześniej grał pan w filmie "Spam", który jednak nie wszedł na ekrany. Dlaczego?

- Byłem jeszcze na IV roku studiów, film był kręcony w Kielcach i całe moje osiedle brało w nim udział. Reżyserem był kolega z klatki, producentem - kolega z bloku naprzeciwko, a operatora i ekipę mieliśmy z Warszawy. Gościnnie wystąpił Jan Peszek. Była to opowieść o chłopaku autystyku, który pojawia się znikąd, nikt nie wie, kim on jest, nie ma żadnych dokumentów. Okazuje się, że ten upośledzony autystyk czyta w myślach, w związku z czym robi się dla tej społeczności groźny, bo wie, że oni chcą go zlinczować. Film nigdy nie został sprzedany przez producenta. W pozostałych grałem epizody.

- Dlaczego przyjmuje pan takie małe epizodyczne zadania?

- Każdy film jest zamkniętym projektem, w którym muszą grać prawdziwi ludzie. Praca w filmie nie jest tym samym rodzajem pracy, co w serialu. Jeżeli jest ciekawa fabuła i scenariusz, to warto zagrać w filmie nawet małe, czwartorzędne role.

- Widziałem wiele pana twarzy w rozmaitych wcieleniach, ale nigdy nie pokazuje pan siebie prywatnego. Czy zawsze konsekwentnie trzyma się pan tego założenia?

- Nie interesuje mnie granie siebie, co się zdarza moim kolegom. Bardziej interesuje mnie poszukiwanie charakteru postaci, którą nie jestem prywatnie, i której jeszcze nie grałem. To jest ciekawe i frapujące w zawodzie aktora.

- Ma pan duży dystans do siebie?

- Nie tylko do siebie, ale również do świata, co pozwala mi nie frustrować się w zestawieniu z postaciami, które gram. Dużo się ruszam, gram w różnych miastach, w odmiennych od siebie produkcjach, dzięki czemu się rozwijam.

- Czyli odpowiada panu tułaczy charakter tego zawodu?

- To kwestia wyboru, bo można pozostawać tylko w jednym teatrze, w jedynym mieście. Ja mam nadwyżki energii, dlatego nie siedzę w jednym miejscu.

- Bardzo często jest pan angażowany do grania postaci negatywnych, złych. Zło ma wiele twarzy. Tworząc je, zawsze pan o tym pamięta?

- Jest to odgórna zasada, więc o niej nie zapominam. Myślę, że jeszcze nie zostałem zaszufladkowany do jednego typu ról. Dopiero później zauważono, że ostrość rysów mojej twarzy predysponuje mnie do grania postaci mocnych i negatywnych. Jeżeli komuś zechce się przyjść do teatru, zobaczy moje różne odbicia.

- Co pan robi, żeby widzowie odnaleźli różnorodność w tych postaciach?

- Przede wszystkim zmieniam fizykę ruchu, charakteryzację, co przy bliższym wpatrzeniu się, powoduje wrażenie, że w każdej postaci jestem inny. Nie chcę, żeby Mariusz Ostrowski jako negatywna postać był Mariuszem Ostrowskim.

- Kiedy taka postać zaczyna żyć?

- Na planie, na próbach... Niekiedy próby są lepsze od tego, co na spektaklu, bo na nich odkrywa się jestestwo całej postaci. Gdy wchodzi się w jej ruch, zachowanie, mimikę, jest to odkrywcze i wtedy można powiedzieć, że tworzy się postać. Musi być jednak czas na przygotowanie, bo dopiero wtedy rodzą się te postaci.

- Zachwycił pan łódzką publiczność i mnie swoją ostatnią rolą Siergieja w sztuce "Baba Chanel". Jaki był do niej klucz?

- Praca była bardzo szybka, bo zacząłem późno próby, gdyż inny aktor był przewidziany do tej roli. Rola trochę komediowa. Klucz do tej postaci dostałem od reżysera Nikołaja Kolady, który jednocześnie jest autorem sztuki. Powiedział mi: "Przecież tutaj jest wszystko napisane. Wystarczy przeczytać i wszystko będzie jasne". Na pewno Siergiej miał być postacią barwną, żywą, wesołą, energetyczną, szczęśliwą, chcącą naprawić zło tego świata, trochę naiwną.

- W Warszawie tę samą rolę gra Przemysław Bluszcz. Będzie się pan starał go zobaczyć?

- Przy najbliższej okazji postaram się wybrać do tego teatru. Może zostanę zainspirowany nowymi pomysłami do pogłębienia mojego Siergieja. To ciekawe - zobaczyć, jak inni aktorzy, w innym teatrze, w innej reżyserii grają to samo.

- Pracuje pan w wielkim tempie. Jak wytrzymuje pan to nieustanne podróżowanie?

- Myślę, że wszystko zależy od osobowości, od energii. Niektórzy spalają się szybciej, inni nie. Bywają momenty męczące, szczególnie gdy mam próbę we Wrocławiu między 10 a 14, a wieczorem spektakl w Łodzi. I tak przez dwa tygodnie non stop. Ponieważ lubię to, co robię, to nawet gdy jestem zmęczony, cieszę się, że jutro znowu będę na scenie.

- Jak pan odreagowuje stres i zmęczenie?

- Czasami gram w gry komputerowe, bo w ten sposób uciekam w inne światy niż te w realu. Odpowiada mi Tolkienowski baśniowy świat. Dobrze się czuję w kraju magii i miecza, który pozwala odetchnąć od natłoku spraw i interpretacji różnych ról w głowie, i myślenia o nich. Uprawiam sport, bieganie. Trzeba opróżnić głowę ze śmieci, a sport daje taką możliwość. Razem z potem odchodzą złe myśli. Czuję się wtedy zrelaksowany.

- Życie prywatne jest u pana podporządkowane pracy?

- W aktorstwie prywatność silnie oddziałuje na zawód i odwrotnie. Trzeba nauczyć się szanować to i to. Jeżeli ktoś znajdzie złoty środek, to tylko pogratulować.

- Zatracił się pan w aktorstwie?

- Nie oddaję się aktorstwu na trzysta procent, nie zatracam się w nim. Trzeba mieć silną psychikę, żeby się mu nie poddać, a potem nie zwariować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji