Artykuły

Proszę wybaczyć, ale nie narzekam

- Byliśmy czwartym krajem na świecie, a trzecim w Europie, który miał własną telewizję. Eksperymentalną, ale miał. A ja właściwie od początku tej powojennej telewizji występowałem w wielu spektaklach granych na żywo. Dzisiaj to ewenement, że są spektakle w telewizji na żywo. Myśmy wszystkie robili na żywo. Z wielką tremą, przed dużą widownią - mówi JAN KOBUSZEWSKI, aktor Teatru Kwadrat w Warszawie.

Aktor ikona. Mistrz. Nie ma widza, który nie zna jego głosu i nie uśmiecha się na jego widok. Zachwyca publiczność od 56 lat.

Znajdujemy się w Warszawie przy ul. Marszałkowskiej, więc na początek muszę zapytać pana o ukochane miejsca w stolicy.

- Och, ja jestem warszawiakiem z dziada pradziada. Urodziłem się co prawda na Bródnie, ale tylko przez rok mieszkałem tam z rodzicami, a potem przenieśliśmy się do Śródmieścia, na Śliską, gdzie dzisiaj stoi Pałac Kultury. Ponieważ w czasie okupacji było tam getto, przeprowadziliśmy się na ul. Ks. Skorupki. Całe Śródmieście, które pamiętam doskonale sprzed wojny, a potem z czasów okupacji, było moim najukochańszym miejscem w stolicy. Teraz się wszystko zmieniło, nie ma starych, secesyjnych kamienic. Jest nowoczesna zabudowa. Ja mieszkam na Żoliborzu i uważam, że jest w tej chwili najpiękniejszym miejscem, z tego prostego powodu, że ocalała tam stara architektura.

Słyszałam, że wie pan, skąd się wzięły nazwy większości ulic.

- Wiem, oczywiście. Np. Marszałkowska od marszałka Franciszka Bielińskiego, który pierwszy położył bruk. Bagatela - Włoch przyjechał, w czasach Stanisława Augusta Poniatowskiego, i w tym miejscu otworzył knajpkę, kawiarenkę, którą nazwał Bagatela, ulubione miejsce wycieczek księcia Józefa Poniatowskiego. Podobno książę założył się kiedyś z kolegami (bo zanim został bohaterem narodowym, był birbantem) i nago na koniu pojechał ze swojego Pałacu Pod Blachą właśnie do Bagateli. To wszystko wiem od ojca, który był też zakochanym varsavianistą, a przed wojną przyjaźnił się z panem Stefanem Starzyńskim, prezydentem stolicy, który założył Towarzystwo Miłośników Starej Warszawy.

Już w tych pierwszych odpowiedziach słychać ton, w jakim powiedział pan kiedyś o sobie: "Jestem może trochę starszym, ale ciągle chłopcem".

- Wie pani, ja myślę, że najstarsi ludzie płci męskiej do końca życia powinni być chłopcami. To im się chwali. Mój przyjaciel prof. Andrzej Zawadzki powiedział: "Pamiętaj, Janek, starość nie jest dla mięczaków". I miał rację.

Jest pan na scenie od wielu lat, czy w środowisku artystycznym, gdzie z zasady panuje konkurencja, są możliwe przyjaźnie?

- Naturalnie, chociaż z żalem muszę powiedzieć, że większość moich przyjaciół już dawno gra na tej innej, wysokiej scenie. Ja miałem to szczęście, że od początku pracy w teatrze zostałem zaakceptowany przez moich starszych kolegów, np. do ślubu prowadziła moją żonę Elżbieta Barszczewska, nieomalże jako druhna, a mnie jej mąż, Marian Wyrzykowski. Z wieloma kolegami byłem wielce zaprzyjaźniony. Z Tadkiem Fijewskim, Władkiem Hańczą, Igorem Śmiałowskim, Andrzejem Łapickim, Jasiem Kociniakiem, Irką Kwiatkowską, "Dudkiem" Dziewońskim. Nie umiałbym wszystkich wymienić. Co prawda wymieniam wyłącznie nieżyjących, ale mam nadzieję, że nikt z moich żyjących przyjaciół się na mnie nie obrazi.

Czytałam, że to właśnie Edward Dziewoński sprawił, iż zamiast w rolach tragicznych możemy pana podziwiać w repertuarze komediowym. Jak się panowie poznaliście?

- To było bardzo dawno temu, w pierwszych latach mojej bytności na scenie, w 1956 albo 1957 r. Edek Dziewoński, czyli tzw. Dudek, był aktorem Teatru Ateneum, podobnie jak jego ojciec Janusz Dziewoński. Tam właśnie zrodziła się nasza znajomość, chociaż ja nigdy w Ateneum nie występowałem. Potem Edek zaangażował mnie do kabaretu Dudek i zagrałem w kilkunastu sztukach, które wyreżyserował w telewizji. To były role na wskroś komediowe, jednak nie głupiutkie czy farsowe. "Dudek" był mistrzem w wyszukiwaniu mądrych komedii: literackich, dających do myślenia, z pewną zawartością, jak mówił Melchior Wańkowicz, "smrodku dydaktycznego".

W kabarecie Dudek stykały się niezwykłe osobowości, jaka atmosfera panowała za kulisami?

- Trzon stanowili Irka Kwiatkowska, Edek Dziewoński, Wiesio Michnikowski, Wiesio Golas, no i moja skromna osoba. Później mnóstwo osób przystało do Dudka, ale atmosfera zawsze była niesłychanie przyjazna i serdeczna. Z rozrzewnieniem i wielką miłością wspominam Irkę Kwiatkowską, która przecież starsza ode mnie o wiele lat, doświadczona aktorka zarówno kabaretowa, jak i komediowa, przychodziła do nas z prośbą o uwagi, o pomoc. To było z jednej strony wzruszające, a z drugiej niesłychanie budujące, bo ona te nasze uwagi naprawdę brała sobie do serca. Bardzo szanowała publiczność. Zawsze mówiła, że jest naszym bardzo surowym, lecz przyjaznym egzaminatorem, i dla niej trzeba zrobić wszystko. To była wielka aktorka i bardzo dobry człowiek.

Czy jest jakaś wymarzona rola z repertuaru dramatycznego, której nie miał pan okazji zagrać?

- Zawsze moim marzeniem było zagranie "Cyrana de Bergerac", ale dzisiaj to już absolutnie niemożliwe. To już nie te lata i nie ta sprawność. Wcześniej mogłem zagrać tę rolę, bo byłem sprawny fizycznie i szermierczo, zewnętrznie bardzo charakterystyczny, jednak z duszą romantyczną, jak Cyrano. Wyręczył mnie jednak Piotruś Fronczewski i zrobił to z wielkim talentem.

A jeśli po naszej rozmowie zgłosi się do pana reżyser z propozycją zagrania Cyrano? Może się pan jeszcze zastanowi?

- Nie, nie, w żadnym wypadku. Ja już zrezygnowałem z grania w teatrze. Nie zrobię tego choćby po to, by nie zawieść publiczności, która jest moim surowym, choć życzliwym egzaminatorem. Nie chciałbym nie zdać egzaminu.

Jeśli o egzaminach mowa, to przyznam, że nie chciałam uwierzyć, iż nie dostał się pan do szkoły teatralnej za pierwszym razem.

- Ja się tym nawet chwalę. Byłem młodym chłopcem, zaraz po maturze, i chociaż wychowałem się w rodzinie niezwykle uteatralnionej - rodzice przed wojną chodzili do teatru kilka razy w miesiącu, nie opuszczali żadnych ciekawych premier - poszedłem na egzamin nieprzygotowany. Wziąłem sobie bardzo trudny repertuar, a poza tym trafiłem na komisję egzaminacyjną, której niemalże przewodniczył Jacuś Woszczerowicz, który nie lubił wysokich, bo sam był, jak ja zawsze mówię, nikczemnego wzrostu, więc mnie oblał. Po tym niezdanym egzaminie zapaliłem się jednak do zawodu i poszedłem od razu na drugi rok do szkoły lalkarskiej, którą prowadziła pani Janina Kilian-Stanisławska, matka pana Adama Kiliana, znakomitego scenografa i babcia byłego dyrektora Teatru Polskiego, Jarosława Kiliana. Ukończyłem tę szkołę (musiałem uzupełnić pierwszy rok), a potem poszedłem na egzamin do szkoły teatralnej, już z wielkim repertuarem. Kiedy komisja zapytała mnie: "Co pan przygotował?", to dałem ze czterdzieści wierszy, kilkanaście fragmentów prozy i bez żadnych problemów zdałem. Na moim roku był Janek Matyjaszkiewicz, Wanda Majerówna, Zbyszek Zapasiewicz i wielu innych wspaniałych kolegów. Potem ukończyłem tę szkołę i zaczęła się katorga w teatrze.

Zdaje się, że tę katorgę z własnej woli pan kontynuuje, bo spotykamy się przed spektaklem "Mój przyjaciel Harvey".

- Ciekawostka, bo jutro gram ostatni spektakl przed przejściem na tzw. pełną emeryturę.

To spotykamy się w historycznej chwili. Myślę jednak, że widzowie będą się tłumnie wpisywali do teatralnej książki życzeń i zażaleń, by móc pana jak najczęściej na scenie oglądać. Widziałam, że obok tytułów, w których pan gra, wisi czerwona karteczka "sprzedane".

- Bogu dziękować. Jestem w teatrze, który kocham i uwielbiam, bo występuję w nim już od 37 lat. Przedtem mieliśmy małą salkę na Czackiego, gdzie było 168 miejsc, więc nie było problemu z zapełnieniem widowni. Tutaj na Marszałkowskiej mamy 400 i na szczęście też jest komplet. Teatr ma wzięcie i sympatię publiczności. Mogę zdradzić tajemnicę - nie będę w tym grał - że nasz dyrektor będzie robił "Ciotkę Karola", czyli przedwojenną ramotę, ale przysięga mi się, iż ma na to pomysł.

Jak pan sobie wyobraża swój poranek pojutrze?

- Wyśpię się. To jest pierwsza sprawa. Poza tym już nie bardzo mam siły i zdrowie. Już się nagrałem, napracowałem, traktowałem mój zawód poważnie, także najwyższy czas. Mam nadzieję, że jeszcze coś tam będę grał.

Ja też, w imieniu całej Polski, mam nadzieję.

- Ale nieobowiązkowo.

Wydaje mi się, że w podobny sposób traktował pan film. Ma pan w dorobku ok. 50 ról filmowych i serialowych, a teatralnych ponad 200.

- Filmu nie lubiłem. Byłem i do tej pory jestem zagorzałym kinomanem. Uwielbiam kino, jako widz, jednak na pierwszym miejscu zawsze stawiałem teatr. Może później telewizję, dlatego że nieomal od początku powojennej telewizji... Czy pani wie, że telewizja w Polsce była już przed wojną, w 1938 r.?

Przecenił pan moją erudycję.

- Jeśli na starych zdjęciach zobaczy pani Prudential, czyli późniejszy hotel Warszawa, jest tam na dachu taka stalowa konstrukcja. To antena telewizyjna. Byliśmy czwartym krajem na świecie, a trzecim w Europie, który miał własną telewizję. Eksperymentalną, ale miał. A ja właściwie od początku tej powojennej telewizji występowałem w wielu spektaklach granych na żywo. Dzisiaj to ewenement, że są spektakle w telewizji na żywo. Myśmy wszystkie robili na żywo. Z wielką tremą, przed dużą widownią.

Pytanie poważne: czy pan potrafi kochać?

- Wyłącznie. Naturalnie, że tak. Świat jest po to, żeby kochać. Co prawda jestem kretynem i idiotą, bo mam jedną żonę przez 56 lat i ją kocham bardzo, ale wszystkie dziewczyny, które są obok mnie - nie mogę powiedzieć, że kocham - bardzo szanuję i staram się nigdy ich nie urazić. Miłość jest najpiękniejszym uczuciem. W przeciwieństwie do złości, do zawiści, zazdrości.

Zauważył pan, że teraz traktujemy uczucia w trochę mniej subtelny sposób? Zniknęły poezja i pruderia, a razem z nimi tajemnica miłości. Nie wydaje się panu?

- Nie wydaje mi się. Wie pani, to są pozory. Proszę zwrócić uwagę, że każde pokolenie starszych ludzi narzeka na pokolenie młodszych. Ja akurat nie. Proszę mi wybaczyć, że nie narzekam.

Wybaczam.

- Młodzież jest wspaniała. Nawet czasami, gdy robi wokół siebie szum, prasowy czy inny, to może z tego powodu, że taka panuje moda. Trudno mi powiedzieć. Ja w dalszym ciągu uważam, że młodzież jest piękna i kochająca się nawzajem.

Mam nadzieję, że pański słynny optymizm jest zaraźliwy. Muszę jeszcze wyjaśnić, że zapytałam o miłość nie tylko z ciekawości, lecz w związku z jednym z moich ulubionych utworów, jakim jest "Piosenka niekochającego" kabaretu Dudek (1965).

- To jest tekst rosyjski. "Ja nikogo nie potrafię kochać już". Ale to kryminalista śpiewa. Jemu wolno. Chociaż pewnie też kochał.

Emanuje z pana niezwykły spokój.

- Ukrywam się. Wie pani, był taki dowcip, jak w tramwaju, w czasie okupacji, w drugim wozie, bo w pierwszym był napis "Nur fur Deutsche", spotyka się dwóch przyjaciół wilniuków. Jeden pyta: "Józek, co ty tu robisz w Warszawie?", a drugi odkrzykuje na cały głos: "Ukrywam się". Więc ja się też ukrywam. Mój spokój to jest też ukrywanie się przed szarością i starością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji