Schaeffer jako dramatopisarz
Jak wielu prawdziwie inteligentnych ludzi, Bogusław Schaeffer przejawia skłonność do myślenia syntetycznego i "globalnego". Wpływa to na wielkość pola obserwacji, które można by określić, choć zabrzmi to pretensjonalnie, jako świat cały, a w nim cała Polska, zaś okres, którym się zajmuje - ostatnich kilkadziesiąt lat. Świat można analizować dzieląc go na nieskończoną liczbę aspektów w i tak "nie wyczerpujących tematu" pracach naukowych, można też go opisywać w pozbawionym pretensji felietonie. Schaeffer wybrał trudną formę pośrednią - sztuki teatralnej, gdzie jego widzenie świata jest rozpisane na role i na głos wypowiadane, przez co każda kwestia nabiera dosadności i obnaża swą ewentualną pretensjonalność. Przy tym Schaeffer pisze chyba głównie dla intelektualistów, operując zrozumiałym dla nich, wspólnym im językiem cytatów i odniesień ("Umieszczam w sztuce wątki myślowe, słyszalne przede wszystkim dla tych, którzy są w stanie odbierać na wybranych przeze mnie falach."). Czyniąc tak podkłada głowę pod topór, naraża się bowiem na zarzut, na który nie ma riposty - że spłyca. Na szczęście Bogusław Schaeffer znalazł przyjaciela. Jest nim warszawski Teatr Nowy, który wystawił w 1983 roku i gra do dziś jego "Mroki", w kwietniu dał prapremierę "Grzechów starości", by zaraz potem gościć opromieniony sławą spektakl Janusza Wiśniewskiego. Teatr Nowy z Poznania z kolejna prapremierą - "Zorzy". Już z perspektywy kilku dni od tych spektakli widać, że większą rangę i znaczenie ma "Zorza" - nie tylko z uwagi na efektowniejszą reżyserię i grę aktorów.
Jak pisze Schaeffer w komentarzu zamieszczonym w programie "Zorzy": "Sztuka jest tak pomyślana i napisana, by mogła istnieć artystycznie (i: jako przesłanie) w każdym dowolnym miejscu i czasie [...]. "Zorza" jest globocentryczna: wszystko, co działo się dotąd na naszym globie, szczególnie w ostatnim półwieczu, znajduje tu swoje odbicie, jak świat w szybie okna". Inaczej niż w odautorskim komentarzu intencje dają się odczytać na scenie. Zbudowana z palisadowego płotu tworzącego zwężający się w głąb sceny korytarz dekoracja przedstawia (zgodnie z didaskaliami) tyły zakładu przemysłowego z nieodłącznym bałaganem i brudem... Choć efektowna i nastrojowa (oświetlenie), scenografia nie spełnia jednak warunku funkcjonalności, nie przedstawiając opisanych w didaskaliach innych miejsc akcji - kawiarni i Pałacu Starca. Reżyser Izabella Cywińska i scenograf Paweł Dobrzycki ujednoznacznili zatem miejsce akcji, które daje się określić konkretniej niźli "śmietnik współczesnego świata". Sztuka napisana w Polsce w 1982 roku musiała przecież obejmować bliższy nieco krąg spraw, a sposób gry aktorów jeszcze jej dodał doraźnych odniesień. Trzon spektaklu stanowi czterech aktorów, nawiązujących do postaci A, B, C i D ze sztuki "Kwartet". Choć przebywają na scenie do końca i reagują na toczące się na niej wypadki, nie oni są siłą napędową intrygi lecz Tramwajarz (gra go Wiesław Komasa), Fanatyk (Janusz Michałowski), Starzec (Bolesław Idziak) i Ona (Hanna Kulina). Tramwajarz, choć prosty człowiek, swoją mądrością i niezależnością budzi powszechny podziw i szacunek - także intelektualistów. Tramwajarz ma doktoraty, ale nie rezygnuje ze swojej pracy, tyle, że sam obiera trasę tramwaju. Wzięty z życia i jasny dla widowni pierwowzór tej postaci przestaje być jednoznaczny wobec ewolucji bohatera, który okazuje się jeszcze jednym dyktatorem, chcącym uszczęśliwiać ludzi wedle doktryny, a wbrew ich woli. Ludowy bohater-ukryty satrapa toczy walkę z ze Starcem-prawdziwym satrapą, który również kogoś nam przypomina (wielbi się go w przemówieniach i cytuje jego myśli, czekając jednak skrycie na jego zbliżającą się śmierć), by okazało się potem, że przypomina on także, dajmy na to, Franciszka Józefa. Jest to więc postać-hybryda, mająca reprezentować wszystkie przypadłości władców i przez ten nadmiar niewiele znacząca. Inną niekonsekwencję można zauważyć w wizerunku Fanatyka, który wbrew temu mianu jest w interpretacji Janusza Michałowskiego najczystszej wody "aparatczykiem" rozbawiającym widownię zachowaniem, typem refleksji i sposobem przemawiania właściwym tej wcale licznej grupie zawodowej. Jest też Ona - ucieleśnienie niewinności i szlachetności, usiłująca zarazić tymi przymiotami kolejnych mężczyzn w coraz to powtarzanej scenie balkonowej (lecz oni chcą zawsze tylko jednego). Jest jeszcze Młoda Dziewczyna podmieniająca ze służbowego polecenia dokumenty swojemu koledze z pracy - Fanatykowi. Wszystkie te charakterystyki, gesty i miny, choć wybornie zagrane i przykuwające uwagę widowni, są tylko elementami efektownej mozaiki, która nie układa się jakoś w formę, gdzie wielogłosowość, kontrapunkt i koda mają, jak się zdaje, znaczenie największe. To efekt pracy reżyserki, która, nie wierząc snadź w jasność wywodu Schaeffera i nie rozwikłując tych wątpliwości drogą żmudnego "oczyszczania" tekstu, "poszła na żywioł", pozwalając aktorom budować wedle woli swoich bohaterów i swoje scenki. Wiele w efekcie "grepsów" i gierek nie zawsze uzupełniających się ze sobą. Zyskała za to "Zorza" walor wyjątkowej soczystości postaci, które bez wyjątku są wyraziste i pozostające długo w pamięci.
Autor nazwał "Zorzę" tragifarsą. W poznańskim spektaklu tragiczność i ustąpiła pola farsowości; nie mogło być inaczej przy takim podejściu aktorów do tekstu. Recenzenci zwykle oceniają przechylenie interpretacji w stronę zabawową jako strywializowanie. Tym razem takie obiekcje nie uwzględniałyby innego zagrożenia - nadmiernej powagi i upodobania do metafor, które przerodziłyby tę pełnokrwistą, opisującą z gorzkim uśmiechem naszą rzeczywistość sztukę w nieco mistyczny, trochę filozofujący traktat sceniczny z tezą, że w świecie wszystko właściwie się skończyło, że nie ma już państwa, władzy i sprawiedliwości (pyszna scena sądu-parodii, gdzie wobec niemożności dojścia do porozumienia prokuratora i adwokata sędzia nakazuje im zamienienie się rolami); że nie ma już w świecie kultury ani żadnych wartości. Dopiero wtedy autor usłyszałby, że jest płytki - i że jest dalekowidzem. "Grzechy starości" w reżyserii Bohdana Cybulskiego w warszawskim Teatrze Nowym opisują rzeczywistość bliższą ciału Schaeffera - dzisiejszy polski teatr. Ten "teatr w teatrze" (bo akcję sztuki wypełnia próba spektaklu), rozpoczyna od nieudanej próby powieszenia się przez Statystę (Tomasz Zaliwski), a potem ukazuje spiętrzający się absurd i kabotynizm twórczości teatralnej uprawianej przez przypadkowych, wyrwanych z kolein "normalnego" życia ludzi, pełnych frustracji, ale i narcyzmu. Reżyser (gra go z dużą swobodą Wojciech Pokora) chwiejny w reżyserskich koncepcjach (a właściwie ich nie mający, zwłaszcza, gdy musi przedstawić je aktorom), przy tym giętki i w życiowych postawach (to przygotowujący sztukę-szopkę na użytek sióstr zakonnych, to pseudoludowe widowisko) jest tak wiarygodną postacią, że najwyraźniej wyraża prywatne zdanie Schaeffera o praktykach teatru, z którymi przyszło mu się zetknąć. Równie zjadliwie przedstawieni zostali inni animatorzy teatru, zwłaszcza Aktor - ekspresyjnie, "na całego" kreowany przez Jerzego Bończaka.
Akcja sztuki rozgrywa się na pustej scenie (na niej popisuje się tańcząc i śpiewając kolejno jako zakonnica, chłopka i uczennica Irena Kwiatkowska), na której stoi pozbawiony bocznej ściany autobus (nawiązanie do obrazu Linkego? - scenografia jest dziełem Marcina Jarnuszkiewicza), który to autobus wyraża zapewne pytanie brzmiące "Dokąd zmierzasz, polska kulturo?" Przepraszam.
Takich znaków i pytań jest w "Grzechach starości" mniej niż w "Zorzy" - i całe szczęście, gdyż warszawski Teatr Nowy, choć dla Schaeffera gościnny, nie przyciąga widowni mogącej podjąć z autorem inteligentniejszy dyskurs. Już dzień po premierze młodzież reagowała na to, co w tekście najpłytsze i najdosadniejsze - na aluzje i wcale częste "brzydkie wyrazy", a tzw. znani i lubiani aktorzy zmuszeni zostali do przypomnienia sobie zatwierdzonych przed wielu laty przez widownię swoich komediowych emploi. Mam wrażenie, że jeszcze kilka wieczorów i spektakl przerodzi się w popis vis comica aktorów - zwłaszcza Kwiatkowskiej, Pokory i Bończaka, a Schaefferowi pozostanie tylko przywilej podpisywania sztuki swoim nazwiskiem. Rzecz ciekawa, że w obu spektaklach muzyka (oczywiście autorstwa Schaeffera) odgrywa, z pewnością świadomie, rolę drugorzędną. "Harmoniczna plama" tworząca nastrój przed rozpoczęciem "Zorzy", cienki pastisz kwartetu smyczkowego w "Grzechach starości", wesoła kabaretowo-klezmerska "muzyczka" w "Grzechach" i ten sam fragment w "Zorzy" (nie podobny, lecz ten sam - co za, lenistwo) świadczyły, że Schaeffer skomponował muzykę z łatwością profesjonalisty, ale bez przykładania doń większej wagi.
Bogusław Schaeffer mógłby właściwie poprzestać na komponowaniu muzyki trwoniąc swój potencjał umysłowy na rozmowy i recenzje. Ma jednak dość odwagi i pewności siebie, by dzielić się publicznie swoimi refleksjami po kilkudziesięciu latach życia, obserwacji, twórczości i lektur. Obsmarują go za to recenzenci, również nie raz reżyserzy przełożą nietrafnie jego myśli na język sceny. Mimo to może mieć pewność, że to, co napisał się uchowa - tym bardziej, że wśród tworzących współcześnie dramaturgów właściwie nie ma konkurentów.