Artykuły

W teatrze zawsze gorzej mają kobiety

- Jakich emocji może dostarczyć tabloidom 56-letnia aktorka, która od 33 lat związana jest z tym samym mężczyzną i mieszka w Gdańsku, czyli z perspektywy Warszawy gdzieś na końcu świata? - rozmowa z DOROTĄ KOLAK, aktorką Teatru Wybrzeże.

Dorota Karaś: Jednego dnia zobaczyć można panią na scenie gdańskiego Teatru Wybrzeże, następnego - w Teatrze Polonia w Warszawie. Telewidzowie od sześciu lat oglądają panią w serialu "Barwy szczęścia". Gdzie pani mieszka?

Dorota Kolak: Między Gdańskiem a Warszawą. Każdego miesiąca spędzam mniej więcej po dwa tygodnie w każdym mieście. W Gdańsku mieszkam na Chełmie, mam tam wspaniałych, serdecznych sąsiadów. W Warszawie zatrzymuję się głównie w hotelach. Do tego dochodzą jeszcze wyjazdy do Krakowa - do rodziców i do Kalisza, gdzie pracuje mój mąż. Jeszcze niedawno na mojej trasie było piąte miejsce, czyli Wrocław, który odwiedzałam, gdy w tamtejszym Teatrze Współczesnym grała Kaśka, moja córka.

A praktycznie, jak wygląda takie życie w podróży?

- Jeżdżę głównie nocnymi pociągami, żeby oszczędzić czas. Nauczyłam się spać w podróży. Często wygląda to tak, że kończę przedstawienie w Gdańsku, wsiadam w pociąg sypialny i o godzinie 5.40 wysiadam w Warszawie. Z dworca jadę prosto na plan. Cały czas mam spakowaną walizkę. Leży zawsze otwarta na łóżku. Wyjmuję z niej i dorzucam ubrania, ale kosmetyków w ogóle już nie rozpakowuję, bo mi się nie opłaca. Czasami przyjeżdżam do Gdańska tylko na spotkania ze studentami - dwa razy w tygodniu prowadzę zajęcia na Akademii Muzycznej w Gdańsku.

Nie opłacałoby się wsiąść w samolot?

- Zdarza mi się, że latam samolotami, ale niezbyt często, bo tego nie lubię. Czasem nie mam jednak wyjścia - rano jestem na planie w Warszawie, po południu wsiadam w samolot, żeby zdążyć na przedstawienie w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Po spektaklu idę na dworzec i nocnym pociągiem wracam do Warszawy, na plan serialu. Tak było ostatnio.

A gdyby samolot się spóźnił?

- Byłby dramat. Zawsze jest takie ryzyko. Dlatego robię tak tylko wówczas, gdy nie ma już wyjścia.

Nie męczy pani takie życie?

- Nie. Mam wrażenie, że żyję teraz podwójnie.

Pierwszy raz pojawiła się pani w telewizyjnej roli w połowie lat 90., w "Radiu Romans". Jak trafiła pani na plan serialu?

- Scenariusz do "Radia Romans" napisali autorzy z Wybrzeża - Władysław Zawistowski, Anna Czekanowicz, Tadeusz Buraczewski. Zagrałam rolę Wandy Kreft, szefowej lokalnej rozgłośni radiowej. Nie wiem, czy ta rola była pisana konkretnie z myślą o mnie, ale dostałam ją i tak się to zaczęło. Od tego czasu staram się nic tracić kontaktu z kamerą. To jedna z tych umiejętności, którą wciąż trzeba ćwiczyć, trenować.

Grała pani w kolejnych serialach, żeby nie tracić kontaktu z kamerą?

- Tak. Bez tego pewnie nie dźwignęłabym zadań, które stawiali przede mną potem reżyserzy filmów pełnometrażowych. Nie dostałabym nagrody na festiwalu filmowym w Gdyni za rolę Ireny w filmie "Jestem twój" Mariusza Grzegorzka, gdyby nie oswojenie z kamerą, które dała mi praca na planie seriali. Poza tym w serialu też można zagrać fajną rolę. No i nie bądźmy obłudni, istotne są również pieniądze. Niewspółmierne do tych, które zarabia aktor w teatrze.

Czego musiała się pani nauczyć przed kamerą?

- Przede wszystkim operowania zupełnie innymi środkami niż w teatrze. Kamera skupia się głównie na twarzy i na oczach. Gra się przed nią w innej skali: dotyczy to dykcji, rodzaju ekspresji, mimiki. Oprócz tego musiałam opanować tysiąc umiejętności związanych z pracą na planie, o których do tej pory nie miałam pojęcia. Co chwilę słyszałam: "łap światło, nie rzucaj cienia, nie patrz na partnera, tylko w przeciwnym kierunku, musimy to zafałszować".

Po tylu latach grania w teatrze czuła się pani na planie "Radia Romans" jak aktorski nowicjusz?

- No, było trudno. Na szczęście miałam czas, bo pracowaliśmy wtedy w innym tempie niż dziś. Kręciło się po trzy, cztery sceny dziennie. Miałam czas, żeby wszystko przyswoić. Teraz nie miałabym już takiej możliwości - dziennie gra się po osiem, dziewięć scen. Jest duża presja czasowa, nie ma czasu na naukę na planie. Trzeba przychodzić bardzo dobrze przygotowanym, wiedzieć, co chce się zagrać, mieć świetnie opanowany tekst - tak, żeby móc się w nim interpretacyjnie poruszać w każdym kierunku.

Nigdy nie słyszała pani zarzutów, że taka dobra aktorka teatralna, a sprzedaje się w serialach?

- A co to jest za zarzut? Gram w serialach, bo tak także zarabiam na życie. Czy jeśli komuś nie poszło w teatrze, a ma propozycje pracy w serialach, to lepiej, żeby siedział i czekał, niż w nich grał? Widziałam wiele strasznych i nieudanych ról teatralnych. Nie sądzę, że są lepsze od złych ról filmowych czy serialowych tylko dlatego, że powstały w teatrze. Zadaniem aktora jest dobrze wykonywać swój zawód - nieważne, czy na scenie, w filmie, serialu, sitcomie, czy w reklamie.

Zagrała pani w reklamie?

- Zagrałam. Była emitowana tylko na południu Polski, więc w Gdańsku nikt jej nie widział. To była kampania dotycząca świadomości w podpisywaniu umów.

Przyjęłaby znów pani propozycję wystąpienia w reklamie?

- Nie mam z tym żadnego problemu. Nie zagrałabym tylko w reklamie środków przeczyszczających.

Pani kariera serialowa nie przekłada się na obecność w tabloidach. Szukałam informacji na pani temat w serwisach plotkarskich. Znalazłam tylko tekst o pani dekolcie widocznym podczas prób do "Seksu dla opornych". Druga informacja dotyczyła tego, że pokazała pani córkę w programie TVN.

- Jakbym ją do tej pory gdzieś ukrywała!

Nie interesują się panią tabloidy?

- Nie dziwię im się. Jakich emocji może dostarczyć 56-letnia aktorka, która od 33 lat związana jest z tym samym mężczyzną i mieszka w Gdańsku, czyli z perspektywy Warszawy gdzieś na końcu świata?

Paparazzi pani nie śledzą?

- Oni interesują się głównie młodymi aktorami, którzy dostarczają jakiejś adrenaliny. Mnie mogą przyłapać najwyżej na kupowaniu mleka w osiedlowym sklepie. Moje życie jest do bólu zwyczajne.

Ma pani czas na rozrywki?

- A co to jest, pani zdaniem rozrywka?

Festiwale teatralne, kino.

- To, co powiem, jest okropne, ale moją rozrywką jest mój zawód. Na festiwale teatralne, które odbywają się w Gdańsku, nie mam czasu - kiedy nie gram tutaj, mam przedstawienia w Warszawie. Do kina chodzę niezbyt często, wolę oglądać filmy w domu. W kinie robi mi się niedobrze od zapachu popcornu, drażnią mnie komentarze widzów. Lubię spotykać się ze znajomymi, gadać, czasem - jak mówi mój mąż - pokiwać się, czyli potańczyć.

Jak się zmieniała widownia teatralna w Gdańsku?

- Kiedy zaczynałam w latach 80., teatr zajmował się sprawami politycznymi, publiczność oczekiwała treści zaangażowanych. W latach 90., po zmianie ustroju, nastąpił wybuch teatru, w którym można było mówić o wszystkim, widownia była wówczas zwykle pełna. Potem ludzie potrzebowali nas trochę mniej, zafascynowała ich niezależna telewizja, seriale. Był też okres, kiedy widzowie chcieli się bawić, bo byli zmęczeni codziennością, obowiązkami. Graliśmy wtedy dużo fars, komedii. Teatr i widownia zmieniały się tak jak Polska. Dziś są tacy, którzy oczekują od nas misji i tacy, którzy uważają, że teatr powinien oferować im tylko rozrywkę. Kiedyś do teatru przychodziło się w garniturze i wieczorowej sukience, dziś panuje o wiele większa swoboda.

Zmiany w ubiorze widzów mówią coś o współczesnym teatrze?

- Teatr został wyprowadzony z budynku i siłą rzeczy rozebrał się z eleganckiego stroju. W czasie, kiedy dyrektorem w Gdańsku był Maciek Nowak, graliśmy spektakle w stoczni, w prywatnych mieszkaniach. Teatr i sam budynek przestał być świątynią. Zmieniała się również scena - kiedyś była bardziej oddalona, w głębi, jak ołtarz w kościele. Teraz coraz bardziej przybliżamy się do widza. Aktor przestał być niedostępny jak kapłan - podczas spektakli wchodzi między publiczność, nawiązuje z nią kontakt.

To dobrze czy źle?

- A po co to roztrząsać? Żyjemy w takim czasie i nie ma co się obrażać.

Jakie sztuki lubią widzowie z Trójmiasta?

- Nie ma jednego rodzaju sztuk, oferta teatru jest różnorodna. Gramy rzeczy ultranowoczesne, skierowane do ludzi młodych, do których przemawia język brutalistów, ale oprócz tego spektakle komediowe, klasykę interpretowaną na różne sposoby.

Skąd wziął się sukces "Seksu dla opornych"? Od miesięcy na ten spektakl nie sposób kupić biletów.

- Na pewno zasługa leży po stronie Krystyny Jandy, która wyreżyserowała przedstawienie. Dzięki niej "Seks dla opornych" nie jest komedią czy farsą, lecz sztuką psychologiczną - ale do tego niezwykle zabawną. Myślę, że my z Mirkiem Baką również świetnie się w tym przedstawieniu rozumiemy, dobrze nam się dialoguje. Mam poczucie, że mówię ze sceny rzeczy istotne, nie tylko paplę ku zabawie.

I myśli pani, że widownia to łapie, a nie przychodzi tylko na Jandę, Kolak i Bakę?

- To oczywiście też ma znaczenie. Ale poza tym w "Seksie dla opornych" pada kilka zwyczajnych, ludzkich prawd. Zagraliśmy ten spektakl już 142 razy i wciąż cieszy się ogromną popularnością.

Podobno nie lubi pani premier. Dlaczego?

- To szczególny dzień dla aktora. Zostaje zostawiony samemu sobie, nie gra już dla reżysera, lecz dla publiczności. Na dodatek wszyscy oczekują, że oto tego dnia zobaczą dzieło finalne, kompletne. A przecież najfajniejszy okres pracy nad przedstawieniem rozpoczyna się dopiero po premierze, kiedy gra się codziennie, dla ludzi. Dopiero wówczas słyszymy, jak spektakl działa, zastanawiamy się, dlaczego widownia nie śmieje się w momencie, gdy powinna, dlaczego przedstawienie nagle siada, czy działają pauzy i puenty. Dużo wówczas ze sobą gadamy, omawiamy, co poszło dobrze, a co fatalnie.

Co się dzieje, kiedy widownia jest głucha i niema, nie wykazuje kompletnie żadnego zainteresowania tym, co się dzieje na scenie?

- Nazywamy to syndromem węgierskiej wycieczki z Chin. Niedawno zdarzyła nam się taka sytuacja. Co wtedy? Chęć dotarcia do widza jest tak silna, że zabieramy się podwójnie do pracy, gramy na najwyższych obrotach. Nie zawsze się to sprawdza.

A jeśli przedstawienie jest po prostu nieudane i taka sytuacja powtarza się co wieczór?

- Trzeba się przemęczyć. Taki zawód. Płacą nam za to, żebyśmy wieczorem stanęli na scenie z wiarą w to, że może tym razem się uda.

Muszę zadać to pytanie, choć pewnie słyszała je już pani dziesiątki razy. Jak gra się z córką w jednym teatrze?

- Na razie nie grałyśmy jeszcze razem w teatrze. Dużo rozmawiamy o pracy, to naturalne.

Udziela jej pani rad, wskazówek?

- Trudno jest cokolwiek radzić, jeśli nie chodzi się na próby. Kiedy przedstawienie jest gotowe, na rady jest już za późno. Nie zawsze jestem jednak miła dla mojego dziecka. W sprawach zawodowych potrafię być zdecydowanie krytyczna. Nauczyłam się jednak rozdzielać rolę matki i pedagoga, choć myślałam, że będzie to trudniejsze. Zagrałyśmy z Kaśką wspólnie w etiudzie, która powstawała w Gdyńskiej Szkole Filmowej. Na planie posługiwałyśmy się głównie językiem zawodowym.

Jest pani zadowolona z tego, że córka po studiach i pracy we Wrocławiu wróciła do Gdańska?

- Ktoś, kto ma dziecko cały czas przy sobie, nie zrozumie, jakie to szczęście. To rodzaj niewytłumaczalnej radości. Mogę do niej w każdej chwili zadzwonić i powiedzieć "Kaśka, chodź na kawę pogadać", albo "pojedźmy do sklepu, muszę sobie kupić buty, a nie wiem jakie". Mogę ją poprosić, żeby wpadła do mnie i pomogła mi zrobić autoryzację wywiadu na komputerze.

Dlaczego przyjechała pani po studiach w Krakowie do Gdańska?

- Bo tak chciał mój mąż. Ojciec Igora, Stanisław Michalski, był dyrektorem Teatru Wybrzeże. Igor nasiąkał tym teatrem od dziecka, marzył, by tu zagrać.

A pani zdanie się nie liczyło?

- Ja się zgodziłam, bo wiedziałam, że nie chcę zostać w Krakowie i być dla tamtejszych aktorów ich wieczną studentką. Na początku myśleliśmy, że zostaniemy w Gdańsku góra dwa lata.

Dlaczego zostaliście dłużej?

- ... to dobre pytanie. Nie wiem, jak zapisze pani tę długą pauzę. Myślę, że głównie ze względu na teatr. Dobrze nam się tu pracowało, dużo grałam. Spodobało nam się też to miasto, z charakterystycznym "przewiewem". Tu ciągle wieje wiatr. Moja mama zawsze narzeka: "Nie mogę do ciebie przyjeżdżać, bo tacie zwiewa kapelusz, a ja mam wiecznie rozwalone włosy". W Krakowie można wyjść do miasta i wrócić do domu z nienaruszoną fryzurą. W Gdańsku to niemożliwe.

Komu jest trudniej w tym zawodzie, aktorom czy aktorkom?

- Zawsze gorzej mają kobiety. To czysta statystyka - mają o wiele mniej ról do zagrania. W "Poskromieniu złośnicy" gra piętnastu mężczyzn i trzy kobiety. Jedna z nich wchodzi w dodatku dopiero w trzecim akcie. Poza tym aktorstwo to ciężka fizyczna praca. Duże role czuje się w kościach, człowiek jest po nich potwornie zmęczony.

Da się pogodzić aktorstwo i wychowanie dziecka?

- W żadnym zawodzie nie jest łatwo kobiecie, która ma dzieci. Nie jestem przekonana, że w teatrze jest z tego powodu szczególnie ciężko. Dzisiaj też młodzi ludzie pracują w korporacjach od rana do wieczora. To szaleństwo rezygnować z dziecka ze względów organizacyjnych. Coś się jednak zmienia i to w fantastycznym kierunku. Kiedy przychodziłam do teatru, starsze ode mnie aktorki nie miały w ogóle dzieci. Moje pokolenie wychowywało głównie jedynaków. Dziś aktorki mają po dwoje, troje dzieci. One wiedzą, co jest w życiu ważne.

Na zdjęciu: Dorota Kolak z Mirosławem Baką w "Seksie dla opornych"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji