Artykuły

Szukamy ciągu dalszego

Od początku był to teatr niezwykły. Oryginalny, awangardowy. I bardzo poznański - z rodowodu i wyboru. Założony w 1964 roku jako teatr studencki. Od 1979 działał jako placówka zawodowa. Spektakle były niezwykle ostrymi, ironicznymi komentarzami na temat PRL-u. Podczas stanu wojennego zespół występował na ulicach i w kościołach. Artystów prześladowano za postawę polityczną, padali ofiarą prowokacji SB. Po sześciu latach działalności teatr został rozwiązany, a większość aktorów wyemigrowała do Włoch. W 1989 roku wznowił działalność. Funkcjonuje i prezentuje nowe spektakle. O Teatrze Ósmego Dnia z Poznania pisze Tomasz Gawiński w Tygodniku Angora.

Od 13 lat teatrem kieruje Ewa Wójciak, która jest także aktorką. Znana z opozycji wobec PRL-u. Pod koniec marca tego roku pani dyrektor wywołała burzę na całą Polskę. Na Facebooku napisała: "No i wybrali ch..., który donosił wojskowym na lewicujących księży". Politycy i różne organizacje domagali się od prezydenta Poznania jej odwołania i ukarania, pojawił się też list otwarty z podpisami wielu znanych postaci, które wzięły w obronę dyrektor teatru. Publiczna dysputa trwała dość długo. W efekcie Ryszard Grobelny, prezydent Poznania, miał zamiar odwołać ją ze stanowiska, ale nie miał takich możliwości prawnych. Udzielił nagany, od której Ewa Wójciak się odwołała. - Zgłosili się do mnie prawnicy, którzy uznali, że odwołanie jest niesłuszne. Myślę, że dobrze się słało, bo dziś w Polsce zacierają się granice, kiedy człowiek funkcjonuje prywatnie, a kiedy służbowo. Bo czy podwładny zawsze musi podzielać poglądy pracodawcy?

Zdaniem Wójciak cała sprawa nie odbiła się negatywnie na teatrze, placówka działa i ma swoją publiczność. - Ostatnio byliśmy w Łodzi, gdzie zaprezentowaliśmy wielki spektakl. Mieszkańcy się z nami zaprzyjaźnili. Ludzie są rozsądni. Otrzymaliśmy wielkie wsparcie, cieszyli się, że ktoś wreszcie pokonał tabu.

Ewa Wójciak nie żałuje swojej wypowiedzi. Zapewnia, że nie miała intencji, aby użyć wulgarnego słowa publicznie. - To był zwrot kolokwialny, wypowiedź prywatna, ale nie można być hipokrytą. Swojego poglądu na temat tego pana nie zmieniłam. Moim zdaniem kardynał Jorge Mario Bergoglio nie jest osobą nieskazitelną, a papież winien być takim człowiekiem. Ja nie miałam intencji udzielić wypowiedzi publicznej. Wyciągnięto prywatny głos.

Od 20 lat Teatr Ósmego Dnia ma swoją siedzibę w centrum Poznania, w gmachu byłego niemieckiego Teatru Miejskiego. Ze znalezieniem wejścia do teatru, nie jest łatwo. To budynek zabytkowy i aby powiesić jakąkolwiek reklamę, potrzeba specjalnej zgody.

Teatr znajduje się na drugim piętrze. - Jesteśmy tu pomiędzy różnymi firmami - mówią aktorzy. - To taka pozostałość minionej epoki. Siedzibę mamy od miasta, nie można jej jednak nazywać darem. Po zaproszeniu nas do powrotu do kraju przez premiera Tadeusza Mazowieckiego, długo walczyliśmy o to miejsce. - Formalnie je dzierżawimy. W ramach dotacji ratusz daje na czynsz, a my go potem oddajemy - mówi dyrektor Wójciak.

- Poszukiwanie lokum trwało blisko dwa lata - dodaje Tadeusz Janiszewski, aktor. - Jak już je znaleźliśmy, okazywało się, że jest już ktoś silniejszy, np. bank. Znaczący głos w tych staraniach miała "Solidarność" zakładów Cegielskiego.

- Pisali do różnych ludzi, instytucji. - Mieliśmy ich silne poparcie. A teraz zaczynamy robić

spektakl o "Cegielskim", o robotnikach...

Jacek Chmaj, scenograf, wspomina, że teatrowi brakowało akustyki. - Wiedzieliśmy, że wynosi się stąd ZMW i że będzie sala. No i świetna lokalizacja. Spora powierzchnia, około 400 metrów kwadratowych. Burzono ściany, sufity. - To miejsce historyczne - mówi Tadeusz Janiszewski. - Tu był niemiecki teatr, a my jesteśmy za jego dawnymi kulisami. W okresie międzywojennym była tu siedziba Polskiego Radia.

W sali, w której odbywają się spektakle, oficjalnie mieści się 120 osób, ale często jest ich więcej. - Bywają takie tłumy, że przekraczane są wszelkie normy - zdradzają aktorzy. - Ale mamy zasadę, dopóki nas nie zamkną, to przyjmujemy tylu ludzi, ilu się da. Potrzebowaliśmy siedziby, aby dzielić się doświadczeniami z młodzieżą. Zorganizowaliśmy bardzo intensywny cykl spotkań - dodaje Tadeusz Janiszewski.

Kierownikiem literackim Teatru Ósmego Dnia był Stanisław Barańczak. Do grupy założycielskiej należeli jego koledzy z polonistyki UAM. Pierwsza nazwa, to Teatr Poezji Ósmego Dnia. W marcu 1968 roku kilku aktorów Teatru Ósmego Dnia wzięło udział w studenckich demonstracjach i wiecach, będących częścią ogólnopolskiego studenckiego protestu przeciw cenzurze i dławieniu wolności wypowiedzi. Marzec '68 stał się dla nich istotnym doświadczeniem pokoleniowym, do którego pragnęli się odnieść w tworzonych przez siebie przedstawieniach. Latem 1968 r. zespół opuścił Tomasz Szymański, a liderem grupy został Lech Raczak. Współpracowali ze Zbigniewem Spychalskim z Teatru Laboratorium, który wprowadził poznański zespół w tajniki treningu aktorskiego. Spychalski wspólnie z Raczakiem reżyserowali drugą wersję "Dumy o hetmanie" według Żeromskiego. Spektakl był próbą połączenia aktorskiej prawdy wypracowanej przez zespół Grotowskiego z prawdą o przeżyciu pokoleniowego buntu w Marcu '68.

Moi rozmówcy tłumaczą, że była to nowa metoda pracy aktorskiej i inne rozumienie roli aktora. - Grotowski nazywał tę pracę obnażeniem prawdy całkowitej. Na pewno nie był to tradycyjny teatr, lecz specyficzne aktorstwo, język ciała. Zadaniem tej sceny było zlikwidowanie oderwania aktorów od widowni. - To była rewolucja. Szukanie nowego sposobu na kontakt z publicznością. To był bunt nie tylko przeciwko treści, ale i formie.

Był to początek rozwoju teatru studenckiego, który przejął funkcję teatru eksperymentalnego. Wtedy narodził się teatr polityczny. - Myśmy przyszli na początku lat 70. - wspomina Ewa Wójciak.

- Stary zespół się wykruszył. Obowiązywała zasada, że kończymy nasze występy razem ze studiami. My się jednak wyłamaliśmy. Zostaliśmy na dobre 40 lat. Nie chcieliśmy mrugać do widza - tłumaczy Tadeusz Janiszewski. - Chcieliśmy mówić wprost. Byliśmy teatrem opozycyjnym. Dążyliśmy do obalenia ustroju - uśmiechają się aktorzy.

Teatr słynął z improwizacji. - Prawie wszystko było pisane na scenie. Wymagało to setek prób, proces twórczy był długi. Premiera odbywała się średnio co dwa lata. - To był teatr aktorski. Wszystko było oryginalne i unikatowe.

Teatr spotykały represje. - Obserwowali nas, przeszukiwali, przesłuchiwali, aby tylko nas zamknąć. Wiedzieli jednak, że nie mogą zakazać nam pracować, tego nie chcieli już wziąć na siebie. Szukali na nas paragrafu.

Mówiło się o nich, że próbują dokonać bezkrwawej rewolucji, walczącej o wolność i prawdę. Już wtedy stali się legendą. Żywą legendą. - Nie chciano z nas zrobić męczenników politycznych - tłumaczy Adam Borowski, aktor. - Potrzebny był pretekst z innej beczki. Jakoś sobie radziliśmy. Pomagali nam przyzwoici ludzie, do dziś są naszymi widzami.

Spektakle prezentowano głównie w Poznaniu, ale i w innych miastach. Zespół był szykanowany. - Rewizje o szóstej rano, 48-godzinne areszty, procesy niezwiązane z działalnością przeciwko PRL-owi, lecz z pracą. Ciągle szukano na nas haków, stosowano prowokacje. Próbowano nas skłócić, ale to im się nie udało.

- Nie baliśmy się - mówi dyrektor Wójciak. - To była jakby codzienność. Przyzwyczailiśmy się, choć trudno do czegoś takiego przywyknąć. W którymś momencie na naszej drodze stanął Komitet Obrony Robotników. Od tego czasu staliśmy się silniejsi. Poczuliśmy, że należymy do jakiegoś silnego świata. To była już otwarta przynależność do opozycji.

Po sierpniu 1980 roku trochę się zmieniło. - Przez sześć miesięcy podróżowaliśmy po świecie. Wcześniej nigdzie nie mogliśmy wyjechać, mimo że mieliśmy wiele zaproszeń na festiwale. Nie chciano im wydać paszportów. Wtedy też nie obeszło się bez pomocy "Solidarności" z "Cegielskiego".

12 grudnia występowali w Teatrze Starym w Krakowie. Spektakl zakończył się po godzinie 24. Był już stan wojenny. - Potem zrozumieliśmy, że jak rozstawaliśmy się z widownią, "suki" wyłapywały już ludzi. Ich też zamknięto, poszli bowiem na chwilę pod siedzibę "S". Na szczęście nie na długo trafili za kratki. - Zakazano nam swobodnego poruszania się po kraju - opowiada Tadeusz Janiszewski. - Wpadliśmy więc na pomysł wykorzystania delegacji, bo wolno było jeździć służbowo. I rozjechaliśmy się po Polsce. Przywoziliśmy informacje, nie mogliśmy wtedy grać, więc robiliśmy coś innego.

Do 1979 roku byli teatrem studenckim pod szyldem SZSR Potem działali jako placówka zawodowa. Przeszli pod zarząd Estrady Poznańskiej i Urzędu Wojewódzkiego. Dostali etaty, pensje. Wcześniej finansowali teatr z własnych pieniędzy. W stanie wojennym przez rok byli w zawieszeniu. Zaangażowali się w działalność opozycyjną, wydawanie gazetek, kolportaż. Ale pracowali też artystycznie. Dokonali adaptacji "Przypowieści" Williama Faulknera. Premiera odbyła się w czerwcu 1982 roku. Spektakl pozbawiony został autorskiej wizji, nie wypowiadali się bezpośrednio. - Nie znaleźliśmy jeszcze wtedy słów, by opowiedzieć o codzienności, która narastała po "Nocy Generała".

Ewa Wójciak wspomina: - Coraz częściej odmawiano nam występów, ale otworzyły się możliwości w kościołach. Rozpoczęliśmy od spektaklu w świątyni przy Żytniej w Warszawie. Niestety, to był początek końca. Poinformowano nas, że jeśli znów zagramy, to wyrzucą nas z Estrady. - Usiłowali to zrobić w 1983 roku - dodaje Tadeusz Janiszewski. - Pojawiły się jednak listy sprzeciwu, protesty. Ale rok później protesty już ich nie obchodziły.

Wtedy zeszliśmy do podziemia. Grali w kościołach, na przykościelnych placach i na ulicach. W latach 1983-1984 brali udział w Festiwalu Ulicznym w Jeleniej Górze. - Zjechaliśmy Polskę wzdłuż i wszerz. Odwiedzaliśmy ośrodki robotnicze, mieliśmy ogromną widownię. W kwietniu 1985 przygotowali spektakl "Piołun", który grali w kościołach. Nadal otrzymywali zaproszenia na występy na Zachodzie. - Żeby zdobyć paszporty, niektórzy z nas pozawierali fikcyjne małżeństwa z aktorami zaprzyjaźnionych z nami grup teatralnych z Niemiec i Włoch - opowiada Ewa Wójciak. - Wciąż jednak proponowano nam paszporty w jedną stronę, a tego nie chcieliśmy.

Kiedy nadeszło kolejne zaproszenie, na festiwal w Edynburgu, złożyli dokumenty i o dziwo, połowa zespołu dostała paszporty. - Zależało im na rozbiciu nas, na rozdzieleniu. I wtedy wpadliśmy na pomysł, aby przygotować spektakl, z wersją na zagranicę i drugą na kraj - tłumaczy Adam Borowski. - W ciągu miesiąca, powstało "Auto da fe" - eksportowe przedstawienie inspirowane "Małą Apokalipsą" Tadeusza Konwickiego, z cytatami z wcześniejszych spektakli, pokazujące naszą metodę pracy. Zaprezentowali je w Edynburgu

1 otrzymali jedną z dwunastu nagród "Fringe First". Ci, którzy wyjechali, zostali na Zachodzie. Pięcioro z nich, w tym dwóch aktorów. Stałą bazę znaleźli we Włoszech, dzięki pomocy Teatru Nucleo, tworząc m.in. przedstawienia uliczne, pokazywane w całej Europie. - Zapraszano nas w różne miejsca - mówi Adam Borowski. - Płacono nawet honoraria.

W Polsce prezentowali adaptację "Małej Apokalipsy" w kościołach. - Wiedzieliśmy jednak, że kościół też zaczął zamykać drzwi. Ponownie złożyli wnioski o paszporty i dostali. Na zawsze, w jedną stronę. Połączyli się we Włoszech w 1987 roku. Od tej pory cały zespół grał na Zachodzie, był także w ZSRR. - To nie była jednak wycieczka, swobodna podróż po Europie, ale emigracja, wygnanie.

W 1990 roku z wizytą w Rzymie przebywał premier Tadeusz Mazowiecki. W ambasadzie spotkał się z Lechem Raczakiem i oficjalnie poprosił go o powrót do kraju. - Nie musieliśmy się zastanawiać - mówi Ewa Wójciak. - Nigdzie nie byliśmy na stałe. Byliśmy podróżnikami.

Nie od razu jednak wrócili, musieli zakończyć kontrakty. Do Polski przyjechali wiosną 1990 roku i od razu wzięli się do pracy. W 1991 odbyła się premiera "Ziemi niczyjej". Nie był to jednak łatwy okres, w latach 90. ludzie odwracali się od teatru. - Me odczuliśmy tego dosłownie, choć straciliśmy elitarną publiczność. Chcieliśmy się włączyć w coś nowego, w budowę nowego świata. Wyszliśmy na ulice, do ludzi. Interesowała nas forma awangardowego teatru ludowego - tłumaczy Marcin Kęszycki, aktor. - robimy to do dzisiaj. Gramy w Polsce i za granicą, na centralnych placach miast.

Poza plenerami, występują też w swojej sali. Ostatnie przedstawienia to "Do władzy wielkiej i sprawiedliwej", "Osadzeni. Młyńska 1", "Paranoicy i pszczelarze" oraz "Teczki". Sporo też podróżują. Niedawno byli w Chile, wystawili tam cztery przedstawienia. - Ameryka Południowa nas lubi - śmieje się Ewa Wójciak. - Bardzo często nas zapraszają. Przychodzi tysiące widzów, dla nich to jest wielkie święto.

W 1993 roku odszedł z zespołu Lech Raczak, dyrektorem artystycznym teatru jest Ewa Wójciak. - Było dużo dramatycznych momentów w naszej historii, ale pasja robienia teatru, poszukiwania nowych form, zaangażowanie w sprawy świata pchały nas do szukania nowych rozwiązań artystycznych, odkrywania nowego języka, a nawet wyprowadziły nas na ulicę. Wtedy zaczęły powstawać nasze wielkie przedstawienia plenerowe, z udziałem scenograficznej wyobraźni Jacka Chmaja.

- Takie 40 lat wspólnego życia uczy wielu rzeczy - mówi Marcin Kęszycki. - Kompromisów, wybaczania. To skomplikowany mechanizm. U nas indywidualności tworzyły zespół. Na początku ważniejszy był ten zespół niż teatr. I może to jest odpowiedź.

- Za pomocą teatru chcieliśmy zmienić świat i robimy to do dziś - puentuje Ewa Wójciak. - Nasza twórczość, nasze wypowiedzi są najistotniejsze. Wypowiadamy się we własnym imieniu. Nie robiliśmy teatru, aby być wielkimi aktorami, kreatorami, ale właśnie po to, aby zmieniać świat. I to się udało. W końcu ten mur runął.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji