Artykuły

Lubię ten swój los

- Chce pani rozmawiać o moich rolach? Ciekawsze jest życie, ważniejsza rodzina. Jeśli oni są szczęśliwi, to ja też. Nagrody, sława, popularność? Zawsze byłam umiarkowanie rozpoznawalna. Jeśli już ktoś mnie kojarzył, to z konkretnej roli. A nie dlatego, że pokazywałam się często i w czymkolwiek - mówi IWONA BIELSKA.

Wybitna aktorka teatralna, długo niedoceniana w polskim kinie. Zachwyciła w "Weselu" Wojciecha Smarzowskiego. Bawi w serialu "Przepis na życie". Iwona Bielska z każdej, nawet drugoplanowej roli, robi perełkę. I choć po cichu marzy o kolejnych wyzwaniach, kariera nigdy nie była dla niej na pierwszym miejscu. Ciekawsze jest życie, ważniejsza rodzina.

Naprawdę chce pani pisać o mnie? - dopytuje Iwona Bielska, gdy do niej dzwonię. - Nie wiem, co się ostatnio dzieje, dopiero na starość doczekałam się zainteresowania dziennikarzy - w głosie Bielskiej słychać nutę kokieterii. - My z Mikołajem (Mikołaj Grabowski, reżyser, aktor, mąż Iwony Bielskiej - przyp. red.) nie bywamy w modnych miejscach, nie chodzimy na bankiety i nie wywołujemy skandali. Nie zabiegamy o popularność, naszych zdjęć nie ma w rubrykach towarzyskich. Można powiedzieć, że medialnie jesteśmy wycofani. I bardzo nam z tym dobrze. Nadal ma pani ochotę na spotkanie ze mną? - śmieje się. - Za dwa tygodnie będę w Warszawie.

W stołecznej IMCE, prywatnym teatrze kierowanym przez Tomasza Karolaka, Bielską można zobaczyć w trzech przedstawieniach: "Opisie obyczajów III", "Dziennikach" Witolda Gombrowicza i "Kto się boi Virginii Woolf?" na podstawie dramatu Edwarda Albeego. Wszystkie wyreżyserował Mikołaj Grabowski. Absolutnie wybitną kreacją Bielskiej jest rola Marty w "Kto się boi...". Aktorka gra tę postać całą sobą: cieszy się z nią i męczy się z nią. Na każdym przedstawieniu komplet widzów. - Ta rola jest z Iwoną tak zespolona, że trudno mi sobie wyobrazić, iż mógłby ją zagrać ktoś inny - mówi Tomasz Karolak, kiedy spotykamy się w teatralnej garderobie godzinę przed spektaklem. - To wielka tajemnica, jak bardzo Iwona jest Martą i równocześnie jak bardzo Marta jest Iwoną. Uważam, że Bielska to jedna z najlepszych aktorek swojego pokolenia. Poznaliśmy się wiele lat temu, gdy byłem studentem krakowskiej szkoły teatralnej. Znałem ją wcześniej z filmów, ale dopiero wtedy dowiedziałem się, że jest żoną mojego, i kilku pokoleń aktorów, guru. Zacząłem bywać w ich domu. Wiele razy ze sobą pracowaliśmy. Dziś Iwona i Mikołaj są trzonem zespołu IMKI.

To niesamowite, że aktorka mimo swojej kariery i tego, że teraz co tydzień można ją oglądać w serialu "Przepis na życie", nawet na chwilę nie popada w tzw. celebryctwo. Irytują ją koledzy, którzy "gwiazdują", uważając, że przez to, iż zdobyli popularność, są lepsi od innych. Jeśli trzeba, stawia do pionu: "Nie dajmy się zwariować, traktujmy widza poważnie i w związku z tym także siebie". Jest profesjonalistką, dla niej na scenie nie ma zmiłuj, a przy tym to osoba o niezwykłym poczuciu humoru, fajna, ciepła. Właściwie od chwili jej wejścia do garderoby aż do momentu wyjścia na scenę cały czas się śmiejemy.

- Kiedy Iwona pojawia się na planie, wszystkich dookoła zaraża swoim optymizmem i entuzjazmem - opowiada Dorota Kolak, która z Bielską gra w "Przepisie na życie". - Ludzie do niej lgną, ponieważ jej radość jest wszechogarniająca. Wszystkim się wydaje, że jest taka pewna siebie, silna. Ale ona jest równocześnie niezwykle delikatna i krucha. Wiem już, że muszę uważać, aby nieopatrznie nie powiedzieć czegoś, co sprawiłoby jej przykrość, bo wbrew pozorom łatwo ją zranić.

Z Iwoną Bielską umówiłam się w jej warszawskim mieszkaniu na Woli. Wita mnie serdecznie, pyta, czy trafiłam bez problemu, gdzie zaparkowałam. Błyskawicznie nawiązuje kontakt. W ciągu kilkunastu minut poruszamy zarówno błahe, jak i poważne tematy: od pogody ("Myśli pani, że w końcu przyjdzie wiosna? W maju mamy zaplanowane zdjęcia do Anioła Smarzowskiego, pod warunkiem że będzie zielono") po lobby homoseksualne w teatrze ("Nie wiem, czy jest lobby, ale ta orientacja zawsze była widoczna w teatrze, dla mnie to nic zaskakującego"). Rozglądam się po mieszkaniu. Jasne, kolorowe wnętrze, urządzone dość młodzieżowo. - Nasze miejsce na ziemi to wieś położona 35 kilometrów od Krakowa, tam wybudowaliśmy dom, mamy ogromny ogród, staw, w którym pływamy - opowiada aktorka. - Bajeczna okolica, z jednej strony z okien rozpościera się widok na malowniczą Puszczę Dulowską, z drugiej - na ruiny trzynastowiecznego zamku. W pobliżu dom zbudowała moja siostra Ela (Elżbieta Bielska-Graczyk, aktorka, występowała m.in. w teatrach w Tarnowie i Łodzi, od kilkunastu lat nie uprawia zawodu - przyp. red.). To warszawskie mieszkanie kupiłam przez przypadek, po tym, jak kilkanaście lat temu zagrałam w serialu "Adam i Ewa". Kiedyś przechodziliśmy z Mikołajem obok i on zauważył: "Iwuśka, zobacz, coś się tutaj buduje". Wstąpiliśmy do biura, wpłaciliśmy zadatek. Trochę się pośpieszyliśmy, ale cieszę się, że je mamy. Nie musimy zatrzymywać się w hotelach, w Warszawie spędzamy coraz więcej czasu. Lubię to miasto, bo lubię je poprzez ludzi, z którymi pracuję. Czuję, że tu jestem u siebie, tak jak u siebie jestem w Krakowie, chociaż pochodzę z Łodzi, tam się urodziłam i wychowałam. Zawsze dużo podróżowaliśmy i tak jest do dzisiaj, bo jeździmy z przedstawieniami po całej Polsce, Mikołaj też sporo reżyserował za granicą. Życie na walizkach nie pozwala na nudę. Jeśli jest praca, a obok są bliscy, to nie ma powodów do narzekań. Ostatnio do "jej miast" dołączył Berlin, gdzie od kilku lat mieszka jedyny syn Bielskiej i Grabowskiego - Michał. Kiedy tylko ma czas, aktorka wsiada w pociąg, żeby spędzić z nim parę chwil. O Michale mogłaby opowiadać bez końca. - Niedługo skończy 29 lat, ale ciągle jest moim małym synkiem - rozczula się. - Gdy się urodził, kariera przestała się dla mnie liczyć, nie miało żadnego znaczenia, czy będę grała, czy nie. Po dwóch, trzech latach wróciłam do teatru, wszystko ułożyło się naturalnie. Michał w Berlinie skończył wydział operatorski, pracuje, ma narzeczoną Niemkę, aktorkę. Niedawno odwiedzili nas jej rodzice, szaleni ludzie, dużo wina razem wypiliśmy. Po tej wizycie przydałby się nam odpoczynek, a tu trzeba pracować, pracować. Chce pani rozmawiać o moich rolach? Ciekawsze jest życie, ważniejsza rodzina. Jeśli oni są szczęśliwi, to ja też. Nagrody, sława, popularność? Zawsze byłam umiarkowanie rozpoznawalna. Jeśli już ktoś mnie kojarzył, to z konkretnej roli. A nie dlatego, że pokazywałam się często i w czymkolwiek.

Przed urodzeniem syna zagrała kilka głównych ról: w "Znakach zodiaku" Gerarda Zalewskiego, "Ćmie" Tomasza Zygadły, "Wilczycy" Marka Piestraka. Potem propozycje, które dostawała, były skromniejsze. Filmowo odrodziła się w "Weselu" Wojciecha Smarzowskiego (Orzeł 2005 za najlepszą drugoplanową rolę kobiecą - Eluśki Wojnarowej, matki panny młodej). - Cieszę się, że znów u niego zagram. Wojtek dobiera sobie współpracowników, których lubi (mam taką nadzieję) i z którymi się dogaduje. U niego praca na planie to praca rozumiejących się ludzi. Jednak prawdziwym żywiołem Bielskiej zawsze był teatr. Ma w dorobku kilkadziesiąt ról i najważniejsze nagrody teatralne, w tym m.in. łódzką Złotą Maskę i krakowskiego Ludwika (królowa Elżbieta z "Królowej i Szekspira" Esther Vilar), oraz Grand Prix za najlepszą rolę kobiecą na festiwalu Boska Komedia (Brigit Berlin w "Factory 2" u Krystiana Lupy w Narodowym Starym Teatrze). Zapytana o postaci, które są jej szczególnie bliskie (oprócz Marty z "Kto się boi Virginii Woolf?" i nagrodzonych królowej Elżbiety oraz Brigit Berlin), wymienia tę w "Zaratustrze" u Krystiana Lupy, panią Zucker w "Niewinie" i Teresę z "Auto da fe" w reż. Pawła Miśkiewicza - również wystawiane w Starym. Z Miśkiewiczem współpracowała wielokrotnie.

- Najciekawsze w Iwonie jest rozdwojenie: z jednej strony to mocna, energiczna, zaradna kobieta ze zdrowym dystansem do samej siebie i trzeźwym oglądem rzeczywistości, z drugiej - osoba krucha, niepewna siebie, z przeogromną wrażliwością, szerokimi horyzontami i wysublimowanym światem wewnętrznym - uważa Miśkiewicz. - To napięcie czyni ją jedną z nielicznych aktorek, które mogą w postaci najbardziej trywialne tchnąć prawdę i piękno. Potrafi zagrać różne osoby - proste, nieskomplikowane, a jednak z wielkimi aspiracjami, marzeniami i tęsknotami. W pracy nie ma żadnych barier, nie boi się oszpecenia, brzydoty, jest otwarta na największe upokorzenie, obnażenie. To fantastyczny partner, który stawiając trudne pytania, improwizując, prowokując, zmusza reżysera do większego wysiłku. Myślę, że nasza przygoda teatralna to także dowód na to, że Iwona jest ciekawa spotkań z ludźmi, z innymi reżyserami. Jako żona Mikołaja Grabowskiego, dyrektora różnych teatrów, mogłaby głównie grać u męża. Ale ona - co świadczy o jej klasie - nigdy nie nadużywała swojej pozycji. Mam nawet odwrotne wrażenie - wiele ról przeszło jej koło nosa, bo nie chciała, żeby ktoś pomyślał, że ma jakieś specjalne względy.

Mikołaja Grabowskiego poznała w krakowskiej szkole teatralnej. Ona była na pierwszym roku wydziału aktorskiego, on na pierwszym roku reżyserii. - Od razu ją zauważyłem, ale nie miałem śmiałości do niej podejść, pamiętam, że przez głowę przeszła mi myśl: "Ona jest za dobra dla ciebie" - wspomina Grabowski.

Oboje mieszkali w akademiku, widywali się często, Bielska grała we wszystkich scenach Krystiana Lupy, który był kolegą z roku Grabowskiego. Uchodziła za piękność, miała wielu adoratorów, głośna była jej bliska znajomość z Romanem Wilhelmim. Z Grabowskim spotkała się ponownie kilka lat po ukończeniu studiów, w Teatrze im. Słowackiego, kiedy on został jego dyrektorem, a Iwona była w zespole aktorskim. Szybko stali się parą, rok później na świecie pojawił się ich syn. - To, że tyle lat jesteśmy z sobą, a na dodatek razem pracujemy, to głównie zasługa mojego męża, który jest bardzo mądrym człowiekiem i umie oddzielić sprawy ważne od nieważnych - podkreśla Bielska. - Myślę, że miałam szczęście, no, ale on też miał trochę szczęścia. Czasem mu przypominam: "Nie narzekaj, mogłeś trafić gorzej" - śmieje się aktorka. - To prawda, że w środowisku artystycznym tak długie związki nie są normą - zgadza się Grabowski. - Nam się udało, nigdy się z sobą nie nudziliśmy. Ciągle stawialiśmy sobie nowe cele i wszystko nas cieszyło: najpierw poznawanie siebie, potem narodziny dziecka, budowa domu, kolejne projekty artystyczne. Oczywiście zdarzają się nam spięcia, Iwona to nie jest cicha kobieta, anioł. Każde z nas ma własne zdanie i ciągnie w swoją stronę, musimy sobie ustępować. W związku z tym poranki przy śniadaniu to ciągłe ustalanie strategii na najbliższy dzień, tydzień.

- To jeden z niewielu przykładów, jakie znam, gdy ludzie o tak silnych osobowościach i niełatwych charakterach wiodą tak interesujące życie - mówi Marek Miller, dziennikarz, pisarz, szef Laboratorium Reportażu w Instytucie Dziennikarstwa UW, przyjaciel Bielskiej i Grabowskiego.

- Zaczynali w Krakowie od zera, stopniowo awansowali, dochodząc na sam szczyt w hierarchii artystycznej i towarzyskiej. Oboje są wybitni, utalentowani, niewyobrażalnie pracowici. Zawdzięczam im bardzo wiele, trzy moje sztuki były grane w Starym. Mikołaj ma w sobie charyzmę, która sprawia, że inni idą za nim. Z tej koncepcji, polegającej na pracy z przyjaciółmi, znajomymi, teraz w znacznym stopniu czerpie IMKA. Dużo mówię o Mikołaju, ale trudno opowiadać o Iwonie bez niego. Doskonale dogadują się artystycznie, łączy ich porozumienie intelektualne, ten sam gust - to jest ich siła.

- Z Mikołajem pracuje mi się najlepiej, on jest prekursorem takiej teatralnej metody niegrania, wszystkiego się od niego nauczyłam i jeśli mnie dzisiaj chwalą, to przede wszystkim jego zasługa - mówi Bielska. - Nie przejmuję się specjalnie opiniami na swój temat, ale wkurzam się, gdy ktoś go krytykuje, ma przecież tyle zasług dla polskiego teatru. Jest teatralnym fenomenem. Jego spektakle - mądre, prowokujące (na przykład "Opis obyczajów" Kitowicza, "Trans-Adantyk" Gombrowicza) - żyją na scenie od ponad 30 lat. Wobec mnie jest oszczędny w pochwałach, czasem, kiedy zaczynam marudzić, że czegoś mi brakuje, tonuje: "Dajże spokój, świetnie grasz, zdobywasz nagrody, czego ci trzeba więcej...". To kończy dyskusję, tak więc przy nim nie mogę być sfrustrowaną aktorką. Nie potrafi wyjaśnić, skąd wziął się pomysł, żeby pójść do szkoły aktorskiej. Śmieje się, że nigdy nie lubiła się przebierać i jeśli chodzi o stroje, zawsze była abnegatką. Jej rodzina nie miała tradycji artystycznych, choć tata, z zawodu inżynier chemik, miał zdolności humanistyczne, pięknie recytował. Dzieciństwo wspomina jako szczęśliwe, dużo czasu spędzała z dziadkami, zwłaszcza ze strony mamy. Nic wszystko było idealne, jednak nie będzie zdradzać rodzinnych sekretów. Uczyła się świetnie, żartuje, że tego siostra - młodsza o pięć lat Ela - do dziś nie może jej darować. W liceum trafiła na świetną polonistkę, która jej powtarzała: "Ty, Iwona, jesteś człowiekiem odrodzenia". Bielska grała na pianinie, w siatkówkę - była zawodniczką ŁKS-u, a przez moment nawet reprezentacji Polski. Ta nauczycielka zaraziła ją miłością do literatury, wysłała na olimpiadę, a ona ją wygrała i mogła pójść na polonistykę bez egzaminów. Wybrała jednak wydział aktorski w łódzkiej filmówce. - Może dlatego, że kiedy w liceum zaczęłam pisać teksty na akademie, to spodobał mi się kontakt z publicznością. Na egzaminie usłyszała, że się nie nadaje, bo ma "chory" glos i nigdy nie będzie aktorką. To była pierwsza porażka, ale przecież w zanadrzu miała polonistykę. Dwa lata później pomyślała: "Dlaczego nie spróbować w Krakowie?". Sama wyszukała teksty - piękne, mądre, bo chciała, żeby miały jakiś sens. W Krakowie odpadła po pierwszych eliminacjach, miała wracać do domu, ale była razem z kolegą z Łodzi, który poprosił ją, żeby na niego poczekała. Siedziała na korytarzu zapłakana, bo wtedy już jej bardzo zależało. Nagle na górze schodów stanął dziekan: "Bielska tu gdzieś jeszcze jest? Jutro o ósmej rano". - To był jeden z przełomowych momentów w moim życiu. Gdyby mnie wtedy tam nie było, wszystko potoczyłoby się inaczej - wspomina. Nie wiedziała, po co ją wzywają, następnego dnia okazało się, że specjalnie dla niej połączyli trzy komisje. Po naradzie stwierdzili, że wprawdzie ma straszną dykcję, ale głos fantastyczny. Profesor Merunowicz zobowiązał się, że nauczy ją, jak się mówi "s", "cz", "dż". Została warunkowo przyjęta.

W 1977 roku skończyła szkołę, debiutowała w przedstawieniu dyplomowym "Nadobnisie i koczkodany" Witkacego w reż. Krystiana Lupy, dla którego to także był debiut. Była jeszcze studentką, gdy wygrała casting na główną rolę kobiecą w filmie Andrzeja Żuławskiego "Na srebrnym globie". To mógł być milowy krok w jej karierze, film miał szansę na ogromny sukces, pod wieloma względami był prekursorski - niespotykany wcześniej w polskim lanie gatunek science fiction, nowatorska praca kamery, imponujące plenery, kostiumy. Niestety, krótko przed końcem zdjęć praca została przerwana. Władzy nie spodobała się wymowa filmu, który opowiadał o tym, że można stworzyć cywilizację poza istniejącą cywilizacją. - Wszystkim nam było szkoda, pamiętam, że Andrzej Seweryn organizował akcje protestacyjne. Bezskutecznie - opowiada aktorka. - Po 10 latach zrobiliśmy rodzaj dubbingu, Żuławski z offu opowiadał o scenach, które nie zostały nakręcone. Wiem, że ten film ma grono fanów, aleja nigdy go nie zobaczyłam. Bałam się. Potem zagrała podwójną rolę we wspomnianej wcześniej .Wilczycy", pierwszym polskim horrorze. Też nie lubi go oglądać. - Kamera mnie paraliżowała, byłam strasznie nieśmiała - tłumaczy. - Ale jednak kilka razy rozebrała się pani przed kamerą - zauważam. - To chyba nie były specjalnie odważne sceny - uśmiecha się. - Zrezygnowałam z paru filmów tylko dlatego, że trzeba było się rozebrać, myślałam sobie: "Co to będzie, jak dziadkowie zobaczą?". Ale poważnie mówiąc, rezygnowałam wówczas, kiedy trzeba było się rozebrać dla samego rozebrania, bez żadnego uzasadnienia. Żartuję, że wtedy chcieli, a ja odmawiałam, a teraz bym nie odmówiła, tylko mnie nikt nie chce. Niedawno dziennikarka z Krakowa w rozmowie ze mną powiedziała: "Faceci za panią szaleli". Zdałam sobie sprawę, że użyła czasu przeszłego i stało się faktem, że czas przyszły w tej materii już się nie zdarzy. Zawsze miałam krytyczny stosunek do swojego wyglądu i nigdy nie będę z niego zadowolona. Nawet jak byłam chuda jak patyk, to twierdziłam, że jestem gruba. Dbam o siebie, uprawiam nordic walking, chodzę na długie spacery ze swoimi psami, katuję się różnymi dietami, raz przez to odchudzanie omal nie umarłam, ale cóż, widocznie ten typ tak ma.

Grabowski: - Lubi się podobać jako kobieta. Kiedy rano patrzy w lustro, to dopytuje: "Jak dzisiaj wyglądam?", i obserwuje moją reakcję. Myślała, że upływ czasu jej nie dotknie, zawsze godziła się na wszystkie etapy życia. Ale gdy w październiku odeszła jej ukochana mama, poczuła, że się zestarzała. - To jest bardzo trudne poradzić sobie z tą dziurą, która została w głowie. My z siostrą wszystko robiłyśmy dla mamy. Między nami trzema była wielka, niespotykana więź. Jechałam do Warszawy i już z pociągu dzwoniłam, że wydarzyło się to i to, spotkałam tego i tego. Wiedziała o wszystkim. Ona żyła naszym życiem, my żyłyśmy dla niej. Teraz dotarło do mnie, że nieuchronnie zbliża się mój czas. Bliżej jest do końca niż do początku. Chyba nie chciałam sobie z tego zdawać sprawy i dziś nie wiem, jak się na to przygotować. Czasem myślę: "Ty durna kobieto, masz 60 lat, miałaś najcudowniejszą matkę przez te wszystkie lata i przeciwko czemu się buntujesz?". Ale żal i tęsknota i tak są. Bezgraniczne. Chciałabym napisać sztukę o niej, o nas. Gdy żegnałam się z Iwoną Bielską, przyznała: - Zawstydza mnie to, że rozmawiałyśmy o mnie, wolałabym o świecie albo polityce. Nie mam poczucia, żebym była pępkiem świata. Unoszę się na fali, nigdy nie buntuję, nie walczę z losem. Boja lubię ten swój los, on mnie czasem bodzie, ale nigdy tak do końca nie ugodził. Aż się trochę boję.

Na zdjęciu: Iwona Bielska podczas próby "Dzienników" w Teatrze IMKA

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji