Matka na koncercie
Grzegorz Wiśniewski odzyskał Witkacego takiego, jakim ten był za życia - drapieżnego, niegodzącego się na żaden kompromis, walczącego tu i teraz o wszystko.
"Matka" Stanisława Ignacego Witkiewicza to cudowny tekst dla eseisty. Może on - obracając się wokół tej jednej sztuki - opowiedzieć, jak fantastycznie przenikliwym myślicielem był Witkacy. W liczącym mniej niż sto kartek dramacie pisarz zawarł opowieść o końcu kultury w jej dotychczasowym kształcie, kryzysie wiary, nauki, sztuki. Na przemian szydząc, wyjąc z rozpaczy i perswadując, wykrzyczał bunt młodych przeciwko kunktatorskim starym, ale i pozerstwo młodych.
O tym wszystkim łatwo pisać w szkicu, trudniej zawrzeć w spektaklu. A jednak "Matka" Witkacego może w poruszający sposób mówić o naszym tu i teraz. Przekonuje o tym świetny spektakl Grzegorza Wiśniewskiego. Młody reżyser nie bawi się w muzealne wystawianie osiemdziesięcioletniej sztuki. Jego "Matka" to krzyk młodego pokolenia. Leon, syn tytułowej Matki, jest u Wiśniewskiego muzykiem. W chwilach euforii chce swoimi ideami zbawić świat. "Gadacie o niczym, milczycie o niczym/Myślicie o niczym i śnicie o niczym/Przez wasze głupie wieczne ględzenie/Mam zatwardzenie i rozwolnienie" - wykrzykuje grający Leona Piotr Jankowski tekst piosenki, którą wpisał w spektakl autor muzyki Tymon Tymański.
Muzyka to ważny element tego przedstawienia. Dla bohatera jest wszystkim. Świetnie to wyraża pierwsza, milcząca scena. Na parkiecie siedzi zjawa nieżyjącego ojca Leona i jego matka. Sprzęty są tradycyjne - nakryty kolorowym obrusem stół, parę zydli, lampka nocna. Po chwili jednak okazuje się, że abażur to talerz od perkusji, stół to kocioł, a taborety - bębenki. Cały spektakl staje się transowym koncertem wyobraźni. W tym koncercie realność przeplata się z narkotycznym snem i wyświetlanym na kilkunastu monitorach obrazem z cyberprzestrzeni.
Matka Doroty Kolak jest w tym koncercie życia Leona osobą wielowymiarową. Kocha i nie rozumie syna. Egoistyczną miłością zabija jego i siebie. To świetna rola. Druga kobieta życia Leona Zośka Plejtus brawurowo zagrana przez Martę Kalmus to dziewczyna rockmana - muza i dziwka, natchnienie i utrapienie. Jest jeszcze ta trzecia, bez wzajemności zakochana w bohaterze Lucyna Ber, którą gra Grzegorz Gzyl (bo w spektaklu Wiśniewskiego ta nieszczęsna postać jest transwestytą). Początkowy śmiech na widok faceta w rajtuzach i sukni więźnie widzom w gardłach, gdy słyszą daremne wołanie Lucyny o miłość.
Oskarżeni w tym spektaklu są wszyscy, bo wszyscy kłamią, uciekają: w prochy, wódkę, pseudoideologie, łajdactwo albo wyolbrzymione poczucie własnej misji. Wszyscy, więc i wyrastający na najważniejszą postać dramatu Leon (bardzo dobra, pozbawiona łatwej groteskowości, ale i sentymentalnego roztkliwienia rola Jankowskiego). A jednak, kiedy w finale bohater wykrzykuje nad trupem matki jeszcze raz swój bluźnierczy protest song, pozostawia widza z nadzieją. Bo dopóki ktoś, nawet śmieszny i ułomny, nie zgadza się na świat umysłowej pustki, to przecież nie wszystko jest stracone. Tym się właśnie różni od literackiego pierwowzoru Leon Jankowskiego. Ten pierwszy zapowiada w sztuce własne samobójstwo i pewnie je kiedyś popełni, tak jak to zrobił Witkacy. Drugi jest może nie mądrzejszy, ale dojrzalszy. Zdaje sobie sprawę z tego - że o wiele trudniej, niż umrzeć, jest żyć - i ma odwagę podjąć to wyzwanie.