Artykuły

Dziennik jednego widza

V Gdański Festiwal Tańca. Pisze Gabriela Pewińska w Polsce Dzienniku Bałtyckim.

Gdański Festiwal Tańca dzień po dniu. Widziany oczami Gabrieli Pewińskiej. Jak przebiegał i jakie wzbudzał emocje.

Gdański Festiwal Tańca dzień po dniu

Poniedziałek

"Plus/minus" - to hasło przyświeca Gdańskiemu Festiwalowi Tańca. A zatem kontrasty. Na początek "Somewhere; close" grupy Panama Pictures z Holandii. Poezja i akrobatyka. Taniec i cyrk. Dziewczyna balansuje jedną nogą na głowie tancerza. Na widowni ktoś szepcze: Jak spadnie, to się zabije. Inny uspokaja: Nie zabije się, jutro grają drugi raz.

W sobotę spektakl słynnego Raimunda Hoghe'a, niegdyś dramaturga Piny Bausch.

Wtorek

Na 20-minutowy spektakl Magdy Przybysz i Sergeja Mainhardta czekamy 45 minut. Performance dźwiękowy "Dancing for the birds" pokazuje, jak publiczność łaknie śmiechu. Śmieszy ją wszystko: grzebanie w uchu, dłubanie w nosie, a nawet dużo gorsze rzeczy. Także zapalanie świeczek. A czy to nie płomyki ku pamięci nieżyjących choreografek, którym performerka poświęciła cykl wyimaginowanych wywiadów? Wylicza: "Pina, Isadora...".

Cztery dni do "Pas de deux" Raimunda Hoghe'a.

Środa

Twórcy salzburskiego spektaklu "Democrazy" witają publiczność już w foyer. Każdego z osobna. Biją pokłony, łamaną polszczyzną pytają: o wiek, imię, a nawet stopień naukowy, a potem dzielą nas na grupy i odsyłają do stolików. Trafiam do tego - ze względu na wiek czy stopień naukowy? - gdzie stoją kieliszki z szampanem. Mamy do wypełnienia ankiety. Jedno z pytań: Czy zjadłbyś surową cebulę, by zmienić system polityczny? Przy stoliku dyskusja. Jedna pani mówi: Mogę zjeść nawet czosnek...

Spektakl ów to rzecz o indoktrynacji politycznej i słabościach systemu demokratycznego, o tym jak łatwo nas uwieść, omamić. W jednej ze scen to grający manipulatorów artyści zjadają surową cebulę, by nas przekonać do swoich racji (zapach nie do wytrzymania). A potem siedzą nadzy z workami na głowie i markują problemy gastryczne. Publiczność też trzyma się za brzuchy. Ze śmiechu. Mistrzowskie połączenie tańca, humoru i prowokacji. Plus ostrzeżenie: Nie daj się zmanipulować!

W krótkim "Fragile Moments" ubrany w pomarańczowy kombinezon David Brandstatter (Niemcy) zręcznie balansuje na ustawionych na środku ciemnej sceny szklanych kubkach. Balansując, mówi (nie za dużo słów, jak na festiwal tańca?). O tłumaczenie angielskiego tekstu prosi kogoś z sali. Zgłasza się dziewczyna. Głos z offu miesza się z głosem "tłumaczki". Przydałby się jeszcze jeden tłumacz, który ogarnąłby to wszystko. W pamięci zostało jedno zdanie: "Im bardziej jesteśmy wolni, tym bardziej silimy się na oryginalność".

"Cartographie". Malgven Gerbes (Francja/Niemcy), delikatna architekt i choreograf, dzieli się z nami obrazami. Stare fotografie nakłada jedna na drugą, by się przeplatały jak wspomnienia, dopełnia je rysunkiem, kreśląc sobie tylko wiadome znaki. "Moje ciało jest utrzymywane przez moje inspiracje i aspiracje" - mówi głosem tak melodyjnym, że cały spektakl zdaje się być terapią, hipnotycznym kołysaniem. Słowa jak muzyka. Ci, którzy nie znają angielskiego, zaglądają w kartkę z tłumaczeniem. Ale wtedy uciekają obrazy i cały ten trans diabli biorą.

Za trzy dni na tej scenie Raimund Hoghe (Niemcy) i Takashi Ueno (Japonia). Napięcie rośnie.

Czwartek

"From B to B", w wykonaniu Thomasa Hauerta i Angels Margarit (Belgia, Hiszpania), to też bardziej kompozycja słów niż tańca. Bohaterowie spotykają się na drodze łączącej Brukselę i Barcelonę. Jak wiele musi się wydarzyć, jak wielu przeobrażeniom musimy się poddać, nauczyć się wiązać gesty i metafory, by dotrzeć do celu tej wędrówki. By dotrzeć do punktu, którym w finale jest ułożenie ze styropianowych liter, tworzących imię "Thomas", imienia "Angels". Słowa, angielskie i hiszpańskie, grają w tym przedstawieniu główną rolę. Mówione do mikrofonu, wyświetlane na telebimie, układane na scenie. Teatr tańca? Raczej liter. Mowa ciała.

"Motyl". Anna Ochman na pustej scenie, nad brzegiem morza (film na telebimie) i jako gigantyczny cień na ścianie (efektowne). Opowieść o kruchości życia i tym, co nieuniknione.

Dwa dni do spektaklu "Pas de deux".

Piątek

Ten dzień należy do artystów z Mozambiku. Wrażenie robi spektakl "Orobroy, Stop!", czyli spojrzenie na różne oblicza kobiecości. Dwójka tancerzy w kolorowych sukienkach i butach do flamenco, metalowa kukła i charyzmatyczna tancerka w żółtej sukni, której solowy popis, wyrażający utracone nadzieje i rozdartą duszę, jest jedną z najbardziej wzruszających scen tego festiwalu. Widownia dziękuje brawami, artyści klaszczą widowni. Ładny gest. W innym spektaklu afrykańskiej grupy znów mikrofon - jeden z głównych rekwizytów scenografii festiwalu tańca. Zastanawiające.

"Hydra". Na scenie muzyk grający na kontrabasie i artystka w czarnej sukience. Kontrabas jest elementem tak silnym, że trudno sprostać tej dominacji. Katarzynie Ustowskiej prawie się to udało.

Przyjechał Raimund Hoghe. Stoi przy barze. Z teczką.

Sobota

Wreszcie! "Pas de deux", czyli Raimund Hoghe i Takashi Ueno na ascetycznej scenie z jednym światłem. Bez telebimów (choć to jak film), bez efekciarstwa (czyste piękno), bez krzyków(scena krzyczy, choć to choreografia spokoju i ciszy), bez scenografii (światło nagle otwartych drzwi na podwórze wystarczy). Tylko oni dwaj, na japońskich koturnach. Mistrz, uczeń i pełne znaczeń kolaże muzyczne (Gershwin, Piaf, Berlin). Dwugodzinny dialog młodości ze starością. Rozmowa ciał: pięknego i zdeformowanego. "W przeszłości pisałem słowami" -mówi w wywiadzie Hoghe - "teraz piszę ciałami".

Godzinę czekamy na 20-minutowy spektakl Kacpra Lipińskiego "w OkOłO". Tyle trwa przygotowanie sceny. Znów telebim. Migają męczące obrazki z polityki i życia. Elegancko ubrany tancerz rozgrywa swoje sceny gdzieś z boku, w lichym świetle jest prawie niewidoczny. Sztuka zepchnięta na drugi plan? W kąt? Artysta nie wychodzi do braw. W ogóle istnieje?

Niedziela

"Freaks" Pink Mama Theatre (Szwajcaria). Trochę teatru, trochę tańca w sztucznym ogrodzie pełnym sztucznych kaczek. Zachwiana seksualność, rozdrażniona cielesność w spódniczkach jak z "Jeziora łabędziego" i ciągłe pragnienie lepszego życia. Pan w skórzanej kurtce i butach na obcasach mówi do mikrofonu: "Myśleć tylko o umieraniu jest totalnie bez sensu". Ba!

"Strefa zagrożenia" [na zdjęciu] Teatru Patrz Mi Na Usta. Dwójka bohaterów tej przerażającej historii (tancerze Anna Steller i Leon Dziemaszkiewicz) próbuje odnaleźć siebie w zbombardowanym pokoju. Surową ciemność rozświetla tylko upiorne światło jednej żarówki. Nadzy, bezbronni, cieleśni, szukają sensu i bliskości. W ich ciałach są zwierzęcy strach, panika, bezradność, rozpacz.

Jedna z przejmujących scen spektaklu, gdy nagi (jedynie w butach na gigantycznych obcasach) Dziemaszkiewicz, z siekierą w dłoni, wchodzi pod gumowe linoleum, którym wyłożona jest scena, i czołga się pod nim dobre parę minut, łapczywie chwytając powietrze. Widownia też wstrzymuje oddech, niektórzy wstają z miejsc, dziewczyna obok mnie zakrywa oczy: Jezu, Jezu, udusi się... Tak, to spektakl, w którym wszystko mogło się zdarzyć. Mocny akcent na zakończenie festiwalu tańca. Ciało odniosło zwycięstwo nad słowem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji