Artykuły

Dzierżyński uwodzi w Krakowie - weekend oskarżeń w Starym Teatrze

"Być jak Steve Jobs. Bohaterowie polskiej transformacji. Ballada o lekkim zabarwieniu heroicznym" w reż. Marcina Libera i "Bitwa Warszawska 1920" w reż. Moniki Strzępki w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

Dlaczego straciliśmy zdolność myślenia o dobru wspólnym, zastąpiwszy je komunałami i rytualnymi debatami? Stary Teatr w Krakowie w weekend zaserwował widzom aż trzy premiery, dzień po dniu. Dwie z nich "Być jak Steve Jobs" i "Bitwa Warszawska 1920" - opowiadają o wielkich zmianach z 1918 i 1989 roku

W Starym Teatrze pod rządami Jana Klaty i Sebastiana Majewskiego nastał czas zmian. Po pół roku od objęcia sceny przygotowali bombę. Trzy premiery, dzień po dniu. Marcin Liber z Michałem Kmiecikiem, Monika Strzępka z Pawłem Demirskim oraz Paweł Passini wystawiający tekst Sylwii Chutnik i Patrycji Dołowy ("Wanda", o dziewczynie, która nie chciała Niemca, rzuca się do Wisły i urządza sobie nowe życie na jej dnie - autorki pytają, do czego jest nam potrzebna legenda o składaniu z siebie ofiary).

Warto porównać ze sobą zwłaszcza dwie pierwsze inscenizacje - gdzie wielkie zmiany z 1918 i 1989 roku stają się pretekstem do mówienia o współczesności. Jaka Polska wyłania się z tych opowieści? Kraj złamanych obietnic. Miejsce, gdzie ludzie zatracili zdolność myślenia o dobru wspólnym, zastąpiwszy je komunałami i rytualnymi debatami. To był weekend oskarżeń.

Przychodzi Rakowski do Wilczka

"Być jak Steve Jobs" Marcina Libera niewiele ma wspólnego z biografią geniusza od komputerów i marketingu. Tytuł jest ironiczny - sztuka Kmiecika opowiada o polskiej transformacji, zaś sam ojciec Apple'a jest tylko patronem organizacji rodzimych przedsiębiorców. Jednak ich działania wiele wspólnego z innowacjami Apple'a nie mają - bogacą się na składaniu komputerów z zagranicznych części, wywożeniu ich za granicę i przywożeniu z powrotem przy mniejszym opodatkowaniu. Albo też - na przejmowaniu podupadłych państwowych zakładów, wokół których powoli pustynnieje społeczny krajobraz.

Ramę dla kolejnych scen tworzy grana przez Annę Dymną postać luźno nawiązująca do Matki Courage ze sztuki Brechta. Melorecytuje przeboje sprzed lat. Kazik apelujący do Wałęsy o oddanie "stu milionów", Big Cyc śpiewający o zdradzie "Solidarności"... Język tej kontestacji brzmi bezsilnie i naiwnie. To opowieść o czasach, które nie umiały stworzyć swojej krytycznej opowieści. Dziś już na to za późno - może dlatego niektóre sceny mogą razić komiksową prostotą, jak wtedy, gdy nowy pracodawca klapą od fortepianu katuje związkowca, a na fortepianie gra Leszek Balcerowicz.

Kmiecik, który urodził się w roku 1991, swój tekst o latach 90. lepi z klisz i medialnych reprezentacji. Czego tu nie ma? Nie tylko piosenki i prasowe wywiady, ale też przepisywane na nowo sceny z filmów. Choćby "Chłopaki nie płaczą" - aspiracje karmionego opowieściami o karierze "pokolenia X" sprowadzają się do pragnienia, by "jarać dużo blantów".

Projektowanie wolnorynkowej rzeczywistości w Polsce zaczyna się u Kmiecika na długo przed Okrągłym Stołem czy wyborami 4 czerwca. Premier Rakowski (Jacek Romanowski) przychodzi do Mieczysława Wilczka (Paweł Kruszelnicki), króla PRL-owskiej przedsiębiorczości, i oferuje mu ministerstwo przemysłu. Dymna melorecytuje tekst ustawy o wprowadzeniu wolności gospodarczej tak jak kiedyś Piwnica pod Baranami dekret o stanie wojennym - a kartki z paragrafami ciska w publiczność.

Dobra jest scena, w której dawni opozycjoniści pojawiają się w szlacheckich szubach i przy szabli. Język opozycyjnego etosu, romantycznej konspiry inteligentów w swetrach, brzmi anachronicznie wobec błyskawicznie anektującej kolejne obszary życia rynkowej maszyny.

Bo dookoła wszystko błyskawicznie się zmienia, w kolejnych krótkich scenkach w nieco dyskotekowej reżyserii Libera i w tempie politycznego wodewilu. Dawny sekretarz partii nie może się połapać w wolnorynkowej rzeczywistości, choć jego towarzysze odnaleźli się doskonale. Bezskutecznie próbuje dogonić Wilczka, który tłumaczy mu, że kapitalizm to wyścig Czerwonej Królowej z "Alicji w krainie czarów" - trzeba biec, żeby w ogóle ustać w miejscu. A żeby kogoś dogonić, trzeba biec bardzo szybko. Upokarzany związkowiec może i najpierw pali opony w Warszawie, ale w końcu jako poseł AWS-u pomaga w wielkiej prywatyzacji.

Dzierżyński oskarża

Z kolei w "Bitwie Warszawskiej 1920" ostry język Strzępki i Demirskiego spotkał się z aktorską brawurą zespołu Starego. Dorota Pomykała jest znakomita jako Matka Polka, brawurowa i autoironiczna jest kreacja Krzysztofa Globisza, który staje się to Witosem, to ks. Skorupką - a cały czas zarazem gra siebie, wybitnego aktora, któremu komiczne chwyty przychodzą jednak czasem nieco zbyt łatwo. A surrealistycznej komedii w tym wszystkim jest sporo.

W "Bitwie..." na krakowską scenę weszli Michał Majnicz i Marcin Czarnik, dotychczas związani z wrocławskim Teatrem Polskim. Pierwszy gra Piłsudskiego, drugi - Dzierżyńskiego [na zdjęciu]. Łączy ich ta sama tradycja romantyczna, ci sami przeczytani poeci, to samo szlacheckie pochodzenie. "Czerwony kat" recytuje Norwida - w końcu też jest Polakiem i miał kiedyś polskie, dziewiętnastowieczne marzenia, choć historia poprowadziła go gdzie indziej. Nie chodzi tu o to, by Dzierżyńskiego "rehabilitować" - choć rola Czarnika ma w sobie spory magnetyzm - ale by pokazać, że z historii zrobiono dziś głupawą bajkę, z bolszewikami w roli orków maszerujących na Warszawę, zaludnianą oczywiście przez piękne aktorki i szarmanckich oficerów. A dlaczego bolszewicy w ogóle doszli do władzy w Rosji, dlaczego przyłączano się do nich, dlaczego na Węgrzech czy w Niemczech wybuchały czerwone rewolucje - tego już ta bajka nie tłumaczy. Bo nie może bez mówienia o tym, że był również biały terror i że wojna z bolszewikami to jedna z opowieści założycielskich nowej Polski. Jako "komunistyczne" przez ostatnie dwie dekady przedstawiane były rozmaite rozwiązania znane z zachodnich państw dobrobytu - rozwinięta opieka socjalna czy progi podatkowe. Może dlatego w "Bitwie warszawskiej 1920" Władysław Broniewski (Juliusz Chrząstowski) spotyka Margaret Thatcher (Anna Radwan-Garncarczyk)?

Scenografia Michała Korchowca przypomina zdewastowaną filharmonię; może to dopiero co upadły po I wojnie światowej ancient régime, a może gruzy państwa opiekuńczego. Na tych zgliszczach odbywa się kabaret dla polskich żołnierzy. Zblazowana aktorka rewiowa - w tej roli Marta Ojrzyńska - smętnie odśpiewuje rutynowe "Bolszewika goń!" i wygina się w erotycznych pozach. "Teraz odbębnimy trochę teatru faktu" - rzuca Broniewski. "Czy chcielibyście, żeby Natasza was tak zagrała?" - pyta Ojrzyńska, nawiązując do filmu Hoffmana o tym samym tytule co spektakl.

Polityka historyczna od dawna interesuje Strzępkę i Demirskiego. W przedstawieniu "W imię Jakuba S." rabacja galicyjska była pretekstem do opowieści o awansie społecznym i lekceważeniu chłopów w polskiej historiografii. "Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej" - o obojętności solidarnościowych elit na społeczne skutki transformacji, a "Niech żyje wojna!" to wariacja na temat "Czterech pancernych" - o działających do dziś wojennych mitach.

Ale obok historii coraz ważniejsze są dla lewicowego duetu emocje i ich polityczny wymiar. Jakie stany psychiczne są produktem współczesnego kapitalizmu? Nie tylko "słuszny gniew" oburzonych, a może nawet wszystko, tylko nie gniew. Bardziej - wypalenie i wstyd. Bo skoro każdy ma być self-made manem - to ktoś, kto nie odniósł sukcesu, jest sam sobie winny. Postać Ojrzyńskiej sama bije się po twarzy za każdym razem, gdy pomyśli, że ze światem dookoła coś jest nie tak. Przecież jeśli jest źle - to z nią.

Bo dziadek, bo tatuś, bo bolszewizm przyjdzie

Choć wyczekiwana i odwlekana w nieskończoność kolejnymi dygresjami bitwa wreszcie się odbywa, to niewiele z niej wynika. Po kolejnym wielkim wydarzeniu i heroicznym czynie zostajemy z pustką. Stąd dwa oskarżycielskie monologi do współczesnych. Wygłasza je dwóch przeciwników z 1920 roku. Socjalista Broniewski mówi o wypraniu politycznego języka z konkretu i kontaktu rzeczywistością. Zarzuca rodakom "mniej więcej lewicującym", że powtarzają tylko slogany o "normach europejskich"; "bardziej prawicowym" - że powtarzają jak mantrę: że na wojnę trzeba iść, "bo dziadek, bo tatuś, bo bolszewizm przyjdzie". "Z nudów się porzygać można. Kocham was ludzie, tylko głupie bywacie potwornie".

Czekista Dzierżyński oskarża potomnych o zbyt łatwe wyrzekanie się zdobyczy w rodzaju ośmiogodzinnego dnia pracy, ubezpieczeń, urlopów. Ich zanikanie oznacza, że unieważniony zostaje cały dramat XX wieku, w którym różne nurty lewicy przelewały za sprawiedliwsze społeczeństwo krew swoją i cudzą. Bolszewicy - znacznie częściej cudzą.

To ryzykowne, by w Polsce - gdzie cały historyczny ruch robotniczy wrzuca się dziś do jednego worka, wszystkie zwalczające się nurty, dla których czerwony sztandar znaczył różne rzeczy - o emancypacji mówił ze sceny właśnie Dzierżyński. Mamy całkiem bogatą tradycję demokratycznego socjalizmu, o której mało kto dziś pamięta. A państwa opiekuńczego nie wynaleźli przecież bolszewicy. Ale to nie jest spektakl, z którego mamy uczyć się XX-wiecznej historii - przeciwnie, to jej dobra już znajomość pozwala więcej wyłapać z ironii przedstawienia. Strzępka i Demirski wielokrotnie powtarzali, że wierzą w kompetencje widza. I często "jechali po bandzie".

Jeszcze jedno - zanim konserwatywni publicyści rozszarpią przedstawienie. Nie, "Krwawy Feliks" nie staje się tu żadnym patronem dla współczesnej lewicy. Jest sposobem, by ukazać cofanie się historii tym, którzy tego nie zauważają. Którzy państwo opiekuńcze przedstawiają jako bolszewicki wymysł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji