Dwa Procesy
(dokończenie recenzji z numeru poprzedniego)
TEATR dostając do opracowania sztukę współczesnego pisarza, zwłaszcza sztukę o niewątpliwych zaletach, jaką jest sztuka "Proces" Berwińskiej, powinien pomóc autorowi do rozwikłania nie jasności, powinien wydobyć najlepsze ziarno, w dyskusji z autorem namówić go do zmiany scen nie-teatralnych, odrzucić plewy. Żądamy tego od teatru, aby był współtwórcą sztuki, a nie tylko jej trans misją do widzów.
Otóż niezawodnie teatr wrocławski podał przyjazną rękę autorce i zajął się bardzo troskliwie powierzonym sobie dziełem.
Inscenizator i reżyser wrocławskiego spektaklu, Jakub Rotbaum, postarał się o to, aby sztukę jak najbardziej uteatralnić, a raczej "uwidowiskowić". Jak pisze w programie Krystyna Berwińska, niektóre sceny zostały przebudowane w myśl życzeń inscenizatora. Tak więc autorka dopisała przede wszystkim 2 sceny masowe, mające rozszerzyć społeczne tło sztuki. Sceny te przyczyniły się do ożywienia obrazu scenicznego, urozmaiciły sztukę i wzbogaciły ją. Nie mogę się zgodzić ze zdaniem, aby przypadkowe spotkanie się kilku postaci ze sztuki np. w jednej kawiarence nie zgadzało się z realizmem sztuki. Przecież to jest teatr, a teatr niejednokrotnie wymaga takich konwencji. Nawet w:elki mistrz teatru G. B. S. w swojej "Profesji Pani Warren" zgromadził w pierwszej scenie, ni stąd ni zowąd, kilka osób, które, nie widząc się od wielu lat, spotykają się przypadkowo w ustronnej willi pod Londynem. I nie w zastosowaniu konwencji tkwi błąd inscenizatora, ale w tym, że nie dostrzegł zasadniczej słabości sztuki i nie zwrócił na nią uwagi autorki. Gdyby we wrocławskiej wersji "Procesu" zostały częściowo usunięte, albo z gruntu zmienione fragmenty, w których bohaterzy siebie i widzów nieprzekonywująco przekonują, wówczas na pewno sztuka zyskałaby na zwartości, postacie byłyby wyraziście zarysowane, a idea utworu przemawiała szczerze i prosto do słuchacza. Wdzięczniejsze pole do popisu mieliby też i wykonawcy, otrzymując tekst jednolity stylem, prosty i ludzki, a tymczasem na każdej prawie postaci ciążyła choćby szczypta deklaratywności. Przyznać musimy, że i tak aktorzy wrocławscy dobrze omijali rafy tych deklaratywności, gdzie się to tylko mogło udać, dzięki czemu sztuka toczy się wartko i interesuje słuchacza.
Spośród 33-osobowego zespołu należałoby wymienić wielu wykonawców, którzy choćby nawet w epizodach stworzyli dobrze zarysowane postacie.
O dwóch czołowych postaciach sztuki - Wieńcu w wykonaniu Ludwika Benoit i adwokacie Despeau w wykonaniu Adolfa Chronickiego mówiliśmy w pierwszej części naszej recenzji. Należało by jeszcze wymienić Władysława Dewoyno (Paul Mortier), Stanisława Igara (prokurator Vernier), Zbigniewa Skowrońskiego i Julię Arnoldową (małżeństwo Pichot), Barbarę Pijarowską (Annamika), Cyryla Przybyła (Hiszpan), Henryka Hunko (strażnik), Jerzego Adamczaka (policjant). Niestety rozmiary recenzji nie pozwalają na analizę tych postaci o dobrze zarysowanych indywidualnościach. Należy tu podkreślić, że reżyser nadał wszystkim postaciom wyraźne rysy charakteru, niektóre bardzo trafne, niektóre nieco przerysowane. Na skutek takich przerysowań scena końcowa w sadzie nabierała chwilami zbyt jaskrawych barw, do czego zresztą przyczyniło się też i niezbyt szczęśliwe rozplanowanie sceniczne sali sadowej, które zmusiło dekoratora do poczynienia nieprzekonywujących skrótów. Muszę zresztą przyznać, że tym razem dekoracje Jadwigi Przeradzkiej nie bardzo mi się podobały, były jakieś zduszone, brakowało im powietrza, poza jedną bardzo ładną dekoracją do pierwszego obrazu w mieszkaniu adwokata Despeau.
Spróbujmy zreasumować: Czy "Proces" jest wartościową pozycją w repertuarze naszego teatru? Niewątpliwie tak: Idea sztuki jest szlachetni, akcja interesująca, a teatralnie sztuka jest zrobiona dobrze.