Artykuły

Nie chcę deptać kapusty

- Bywam trudny wtedy, gdy po drugiej stronie czuję brak profesjonalizmu i bylejakość - mówi HENRYK TALAR, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Kiedy na na scenę jako Wierchowieński w "Biesach", Konrad w "Wyzwoleniu", Prozorow w "Trzech siostrach", a nawet w epizodzie Woźnego, jak ostatnio, w "Rzeźni" Mrożka, w Teatrze Narodowym, natychmiast przykuwa uwagę widza. Od razu wiemy, że wszedł aktor o silnej osobowości, może nawet charyzmie. Ma w sobie jakąś mroczną tajemnicę, której aura niepokojąco zabarwia grane przez niego postacie. Niespokojny duch, wciąż poszukujący nowych środków ekspresji. Dla intrygującej go roli teatralnej potrafi zrezygnować z bardzo intratnej, filmowej lub telewizyjnej propozycji. Po serialach "Polskie drogi" i "Selekcja", ważnych rolach w warszawskim teatrze "Ateneum", w filmach i Teatrze Telewizji był u szczytu sławy, znalazł się, jak mówi, w ekstraklasie. Bo w zawodzie tylko ona go interesuje. Miał popularność, pieniądze i mnóstwo pracy, gdy nagle, w 1994 roku rzucił wszystko, by objąć dyrekcję teatru w Częstochowie, a potem w Bielsku-Białej. Koledzy mówili, że oszalał. Niewielu potrafi, z własnego wyboru, zamienić ekstraklasę na niższą ligę. Henryk Talar [na zdjęciu] - tak. Aby spotkać nowe, nieznane. By nie spocząć na laurach, nie popaść w rutynę, by drążyć w aktorstwie coraz głębiej. Żeby spotykać się z nowymi ludźmi i wsłuchiwać się w nich ze skupioną uwagą.

- Dla mnie ekstraklasa to nie miejsce, lecz możliwość nieskończenie twórczego dawania i brania. To luksas, który dla artysty powinien być codziennością, koniecznym wyzwaniem do skakania powyżej własnych możliwości. Można to osiągnąć poprzez głęboki kontakt z partnerem, który nadaje i odbiera na podobnych falach jak ja. W teatrze "Ateneum", za dyrekcji, Janusza Warmińskiego, miałem właśnie takich partnerów: Janka Świderskiego, Romka Wilhelmiego, Olę Śląską, Rysie Hanin, którzy zapewniali mi ten komfort dawania i brania. Czyli bycie w ekstraklasie. Rysia, z którą bardzo się przyjaźniłem, zawsze mi powtarzała: "Wsłuchuj się w drugiego człowieka i wtedy, być może, usłyszysz siebie". Ona to robiła znakomicie. A trudno przecież z wciąż świeżą ciekawością wsłuchiwać się w tych samych ludzi. Dlatego trzeba zmieniać miejsca - mówi.

Czy to wsłuchiwanie się w nowych partnerów podczas dyrektorowania w teatrach częstochowskim i bielskim spełniło Twoje oczekiwania? - pytam.

- Nie, i to była moja największa porażka. Mimo że udało mi. się w obu przypadkach podnieść poziom artystyczny, zbudować zespół, wywozić go na festiwale, na których zdobywał nagrody, to jednak, tak naprawdę, czułem się osamotniony w tym, co robiłem. A mocno wierzyłem, że uda mi się dać o wiele więcej z mojego 30-letniego wówczas doświadczenia aktorskiego, że sam też wezmę więcej od innych. Widać nasze emocje i potrzeby duszy spotykały się zbyt rzadko. Ale na pewno udała mi się rzecz jedna: zarazić kilku młodych kolegów twórczym myśleniem o aktorstwie, co zaowocowało ich rolami, również w filmach. Skutkiem tego odeszli drogą swojej kariery, a ja zostałem z tymi, z którymi niekoniecznie chciałem być. To gorzka prawda o prowincji - nie tworzy nic stałego, jest wciąż eksploatowana przez większe ośrodki. Być może dlatego nie zrealizowałem tego wszystkiego, co chciałem.

Zawodowa wędrówka Henryka Talara nie skończyła się na bielskiej dyrekcji. Nie wrócił do Warszawy, bo czuł, że do tego powrotu nie jest jeszcze gotowy. Ciekawość nowego przygnała go do Krakowa, do teatru Bagatela, którego program, pod nową dyrekcją, wiele obiecywał. Zagrał tylko w "Makbecie" wraz z Aleksandrem Domogarowem i Danutą Stenką. - Podejrzana droga, prawda? - komentuje aktor. - Wielu zapewne sądziło, że nie chciano mnie w stolicy...

- A jaka jest Twoja prawda?

- Nigdy nie byłem aktorem z potrzeby podobania się czy chęci bycia popularnym, dlatego nie musiałem za wszelką cenę być w Warszawie. Zawsze byłem i jestem aktorem z konieczności wypowiadania myśli i okazywania choćby fragmentów emocji, które dotyczą mnie samego. W tym sensie jestem przykładem aktora - prawdziwka, dla którego technika jest ważna, ale nie najważniejsza. Bo jest oczywistością. Kiedy opuszczałem "Ateneum", zbliżałem się do pięćdziesiątki i wiedziałem, że muszę coś zmienić w swoim życiu. Dlatego poszedłem w to swoje nieznane: do Częstochowy, Bielska, Krakowa, by wrócić przed czterema laty do Warszawy. Już innej, a więc znów w nieznane.

- Nieznane oznacza często niepewne - nie bałeś się ryzyka powrotu?

- A kto się nie boi? Kiedyś, przed laty, mój przyjaciel Andrzej Seweryn, przed wyjazdem do Paryża, mówił ml pełen wahań: "Nie wiem, kiedy i czy w ogóle wrócę". Odpowiedziałem mu: "Jedź, bo to jest dla ciebie wielka szansa, a u nas pozostaje ci tylko deptanie kapusty. Jeśli wrócisz za rok, dwa czy pięć lat, przekonasz się, że my będziemy dreptać dalej w tym samym miejscu. Moje wędrówki miały to samo podłoże: nie chciałem i nie chcę deptać kapusty. Przed rokiem z radością spotkałem, się z Andrzejem Sewerynem podczas realizacji "Ryszarda II" Szekspira, którego reżyserował w Teatrze Narodowym.

Henryk Talar, jak sam wyznaje, nie należy do aktorów, którzy następnego dnia po premierze z wypiekami na twarzy pędzą po gazetę, by przeczytać recenzje. Sięga po nie ź profesjonalnego obowiązku, choć nie ukrywa, że jeśli zdarzy się krytyczna, to zaboli.

- Jeżeli jest we mnie przekonanie, że zawaliłem rolę, to nawet dziesiątki pochlebnych recenzji nie zmienią mojego zdania. To działa również w drugą stronę. Zwykle inni oceniają mnie lepiej niż ja sam siebie. Wciąż szukam i rzadko znajduję. Sukcesy, nagrody, dobre recenzje - wszystko było i bywa, a jednak nie czuję się mistrzem świata w zawodzie. Nigdy nie stanąłem na szczycie, nawet wtedy, gdy to ja dostałem nagrodę aktorską na festiwalu w Genewie za rolę Johna w "Wyspie" Fugarta, grając z wielkim Romkiem Wilhelmim..

- Jakże to, przecież konkurencja była europejska. Czyż zdobycie tak prestiżowej nagrody nie było dla Ciebie powodem do dumy, nie dawało poczucia wejścia na szczyt?

- Nie, bo wszelkie konkursy w sztuce stwarzają sztuczne dystynkcje. Nigdy nie interesowało mnie i nadal nie interesuje stawanie do wyścigów o palmę pierwszeństwa. Powtarzam: nie jestem aktorem, by się podobać, lecz by móc spełnić i wypowiedzieć choć cząstkę siebie. Nieraz osiągam to w zawodzie, a nieraz w szczyrskim domu, w spotkaniach z tamtejszymi mądrymi góralami. Wiem, że oni niczego nie udają, są autentyczni. Kiedy po "Selekcji" byłem na fali popularności, to nie ona sama w sobie mnie interesowała, bo cóż to jest popularność: może być skorupą, a w środku próchno - lecz jej przyczyny. Grałem ciemnego typa, a jednak ludzie polubili moją rolę. Pewnie dlatego, że udało mi się pokazać w tym sukinsynu kawałek człowieka. Bo zawsze staram się szukać w ludziach, w sobie, w postaci autentycznych emocji i doznań.

- A czego w sztuce i w życiu nie znosisz?

- Udawactwa. I robienia tego, co mnie nie interesuje. Dlatego tak nienawidziłem podczas swego dyrektorowania tych wszystkich przepychanek o sprawy pozaartystyczne: mieszkania, mydło i służbową herbatę. To mnie cholernie wyczerpywało i wypalało. Muszę mieć twórczych partnerów, wyzbytych małostkowości. Gdy ich tracę - odchodzę. Dlatego tak wiele razy odchodziłem. Również ze szkoły filmowej, gdzie przed paroma laty miałem zajęcia. Kiedy któregoś dnia skacowani studenci zaczęli spóźniać się na ćwiczenia, powiedziałem: "Dość". Bo ja daję z siebie wszystko i od innych tego samego wymagam. Od wszystkich, z którymi pracuję.

- Wiem, że bywasz niełatwy w pracy...

- Bywam trudny wtedy, gdy po drugiej stronie czuję brak profesjonalizmu i bylejakość. Przyspawać do jednego miejsca mogą mnie tylko sprawy, które zależą ode mnie. Najważniejsza jest dla mnie absolutna, niczym nieskrępowana wolność w wyborach i w podejmowaniu decyzji. Ta wolność jest fascynująca. Kiedy jestem od czegoś uzależniony, czuję, jakbym miał założoną pończochę na twarz. Tracę oddech i ostrość widzenia. Każde moje działanie musi być podparte moją potrzebą. Ta nasza rozmowa też wywołała we mnie potrzebę przemyśleń ważnych zdarzeń w moim życiu zawodowym i codziennym.

Henryka Talara znam od wielu lat, widziałam go w wielu filmach, na deskach teatru, wielokrotnie z nim rozmawiałam. A jednak odnoszę wrażenie, że nadal nie wiem, kim jest i dokąd zmierza.

- A myślisz, że ja wiem? Nie wiem do końca, jakim jestem facetem, czego chcę, dlaczego bywam rozedrgany? Gdy skończyłem technikum mechaniczne, to zacząłem pracować w fabryce, jako brakarz. Jednocześnie zdawałem do szkoły teatralnej. Ale wiedziałem, że jeśli nie zdam, to nie będzie tragedii, bo w zanadrzu miałem pomysł: objęcie schroniska na Klimczoku. Czy sądzisz, że wiem, dlaczego zdawałem do szkoły teatralnej, dlaczego chciałem prowadzić schronisko? Do dziś tego nie wiem, tak jak nie wiem, co będzie jutro. Ale właśnie z tego "nie wiem" czerpię siłę. Choć niewiedza kosztuje. Gdy mnie to męczy - uciekam w swój poukładany świat: zachwycam się starodrzewiem w moim ogrodzie, dokarmiam zwierzaki, chodzę do filharmonii, na wystawy, scenę zamieniam na widownię i oglądam spektakle kolegów. Wtedy odpoczywam - nauczyłem się tego niedawno. W samą porę, bo w tym roku stuknęła mi sześćdziesiątka.

- Powiedziałeś mi kiedyś, że potrafisz tylko żyć, "szarpiąc duszę", a tego nie czyni się bezkarnie...

- Jednak tylko wtedy wiem, że żyję. Łatwe i lekkie przebrnięcie przez życie nie interesuje mnie. To szczególnie dotyczy zawodu. Bo ja nie jestem typowym aktorem. Ja karmię się sztuką. Aktorem staję się tylko wtedy, gdy zdarzy mi się dzień, moment, że mogę uczestniczyć w szczodrości dawania i brania. Kiedy przygotowaliśmy z Maćkiem Stuhrem "Zbrodnię i karę" w reżyserii Bogdana Cioska, po stu zagranych w kraju przedstawieniach pojechaliśmy do Wiednia i Stanów Zjednoczonych. W Nowym Jorku wystąpiliśmy przed półtoratysięczną publicznością. Przez całe przedstawienie była obezwładniająca cisza. A potem wybuchnął huragan braw. Do garderoby przychodzili młodzi ludzie, wzruszeni, szczęśliwi, że wreszcie polski teatr zaproponował im istotne spotkanie, a nie farsę czy patriotyczną składankę. Takie chwile jak tamta bywają jedynie w teatrze. Niestety, coraz rzadziej. A ja chciałbym, aby trwały wiecznie. Wtedy miałbym poczucie, że jestem niezbędny, że to, co robię, ma sens.

Henryk Talar zagrał dziesiątki ról na scenie, w Teatrze Telewizji, wystąpił w bez mała stu filmach. Dziś kino o nim jakby zapomniało, choć jego aktorstwo dojrzało, jak dobre wino, zyskując niepowtarzalny, głęboki smak. Czy ma o to żal

do producentów, reżyserów, wreszcie do losu?

- Nigdy do nikogo nie miałem o nic żalu. W filmie spotkałem się z wieloma wspaniałymi reżyserami: Feliksem Falkiem, Januszem Kijowskim, Kazimierzem Kutzem, Januszem Morgensternem, Sylwestrem Chęcińskim, Andrzejem Żuławskim, Tadeuszem Kijańskim, Włodzimierzem Haupe... To prawda, mam poczucie, że film o mnie zapomniał, ale to, co jest za mną, jest moim bagażem pozytywnym. Moim dorobkiem, sumą doświadczeń, z których cały czas korzystam. Widocznie na razie nie jestem filmowi potrzebny. Jednak muszę też się przyznać, że mocno selekcjonuję propozycje. Niedawno dostałem ciekawą ofertę zagrania dużej roli w dobrym serialu. Nie takim: ble, ble, ale tyczącym istotnych spraw. Odmówiłem, choć z wielu powodów nie była to łatwa decyzja. Jednak podczas stu dni zdjęciowych musiałbym krążyć między Warszawą a Wrocławiem. Szkoda mi życia na te jałowe podróże i żal mi czasu, w którym, być może, zdarzy się ta właśnie propozycja, na którą czekam od lat.

Mimo iż jest etatowym aktorem Teatru Narodowego, bardzo ceni sobie współpracę z warszawską Sceną Prezentacje, gdzie zagrał w takich spektaklach, jak "Ryzykowna zabawa", "Seks nocy letniej", "W rodzinnym sosie". W Teatrze Nowym kreował główną rolę w "Krzyku ryby" Strońskiej, a na narodowej scenie wystąpił w "2 Maja" Saramonowicza, "Kopciuchu" Głowackiego, "Ryszardzie II", a ostatnio w "Rzeźni", gdzie brawurowo wykonał epizodyczną rolę Woźnego. Jak sam twierdzi, w "Narodowym" uczy się cierpliwości czekania, nie odmawia wykonania nawet najdrobniejszych zadań, bo wierzy, że ta najistotniejsza rola lada chwila nadejdzie. A czy obecność w zespole Teatru Narodowego traktuje jako nobilitację, szczególny powód do dumy?

- Pewnie tak być powinno, ale jednak nie jest, bo ja każde miejsce, bez względu na to, czy jest to Paryż, Częstochowa czy Warszawa traktuję z jednakową, profesjonalną powagą. Nie znoszę bylejakości w życiu i w zawodzie. Nie jestem komediantem. A jeśli już, to błaznem - filozofem, ot, takim Stańczykiem. Gdybym w Narodowym, nie daj Bóg, doczekał kiedyś momentu, w którym powiedziałbym, jak jeden z kolegów, że wstydzę się wychodzić na tę scenę - to byłaby to moja ostatnia chwila w tym zespole.

Ostatnio Henryka Talara można oglądać w telewizyjnym serialu "Egzamin z życia". Otrzymał też propozycję gościnnego występu w roli Salieriego w gdyńskiej realizacji "Amadeusza". Nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji. - To zależy od tego, czy odnajdę się wśród zaproponowanych partnerów scenicznych - twierdzi.

- Jeśli się na to nie zdecydujesz, to jaka kolejna rola czeka Cię jeszcze w tym sezonie?

- Najważniejsza - niedługo zostanę dziadkiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji