Artykuły

Warlikowski: Nick Cave to Maria Janion rocka

- Chodzę na koncerty, bo fascynuje mnie, że rockmani potrafią operować w niebezpiecznej przestrzeni widowiska masowego. Wystarczy obejrzeć "Triumf woli" Leni Riefenstahl, żeby zrozumieć, do czego można wykorzystać emocje tłumu. Ale tutaj mam wrażenie, że ci najlepsi wykonawcy to strażnicy jakiegoś ładu - mówi reżyser Krzysztof Warlikowski po festiwalu Open'er w Gdyni.

Roman Pawłowski: Prawie sześć tysięcy ludzi reagowało na teatr tak żywiołowo, jak na muzykę. Jak się czujesz w roli gwiazdy festiwalu rockowego?

Krzysztof Warlikowski: Kiedy oglądam koncerty rockmanów odnoszę wrażenie, że to jest ta sama praca co nasza. To są strażnicy ludzkiego ładu, obdarzeni charyzmą. Podobnie jak my w teatrze odtwarzają w swoich piosenkach człowieka, wyrażają samych siebie.

W zeszłym roku pokazywałeś na Open'erze "Anioły w Ameryce", w tym roku "Kabaret warszawski". Kontakt z tą nową przestrzenią wpłynęła na pracę nad nowym przedstawieniem?

- Nie znałem wcześniej tego świata, na takim festiwalu znalazłem się po raz pierwszy w zeszłym roku. Chodziliśmy wtedy z Mają Komorowską i oglądaliśmy koncerty, to było jedno z moich największych doznań kulturowych. Pracując nad "Kabaretem" bazowaliśmy na tej energii. W jakimś sensie druga część spektaklu jest bardzo związana z tym miejscem, tutaj stało się możliwe to spotkanie teatru, muzyki i tańca, o którym zawsze marzyłem. To doświadczenie przejawia się dzisiaj w odważniejszym przekroczeniu czwartej ściany teatralnej. My od dawna gramy spektakle frontalnie, ale kontakt z publicznością Open'era jest czymś innym.

Jaka jest ta nowa publiczność, czym różni się od tej, która chodzi na co dzień do teatru?

- Publiczność jest wymieszana, są tu ludzie zarówno z wielkich miast jak i z mniejszych miejscowości, tacy, którzy chodzą do teatru regularnie i tacy, którzy idą po raz pierwszy. To nie jest łatwy widz. Tu niczego się nie oszuka, oni przechodzą z rąk do rąk.

Odbiór na takim gigantycznym festiwalu wbrew pozorom jest bardzo intymny. Człowiek, mimo że jest w tłumie, otwiera samego siebie na różne sposoby. Obserwuję ludzi, którzy tańcem pod sceną chcą wyrazić, że już przekroczyli jakiś Rubikon. To przechodzi później na teatr.

Nie przeszkadza ci, że ludzie na spektaklach reagują tak jak na koncertach rockowych, nagradzają gwizdami i okrzykami kolejne sceny jakby to były numery muzyczne?

- W nas zakodowano szacunek do teatru jako miejsca, gdzie trzeba być cicho, do dzisiaj można spotkać na widowniach teatralnych osoby, które uciszają resztę. Chodzi o to, żeby nie było tego konwenansu. Podoba mi się, że publiczność zachowuje się spontanicznie. W dużych miastach Europy widzowie rezerwują miejsca z dużym wyprzedzeniem, tutaj wielu ludzi przychodzi na nasze przedstawienia bez rezerwacji, z ryzykiem, że się nie dostaną. Dlatego na spektaklach reagują tak żywiołowo.

Czy myślisz, że tej publiczności można byłoby pokazać z równym powodzeniem Szekspira?

- Nie mam obaw, że oni odrzucą Szekspira, ważna jest uczciwość wypowiedzi. Ta widownia jest bardzo młoda, bezwzględna w ocenach. Polska ma w ogóle bardzo młodą widownię teatralną, pytanie jak daleko oni sięgają. Są takie przedstawienia, gdzie wydaje się, że można im wszystko zaproponować. Ale oczywiście jeżeli jednego wieczoru oglądają Nicka Cave'a, a drugiego spektakl teatralny, to potrzeba czegoś bardzo wyjątkowego, aby ich poruszyć.

Widzę cię w tłumie pod scenami Open'era, czego reżyser teatralny szuka na takiej imprezie?

- Chodzę na koncerty, bo to są spotkania z wyjątkowymi artystami. Ludźmi, którzy nie boją się masy, mają ogromną siłę. Fascynuje mnie, że potrafią operować w niebezpiecznej przestrzeni widowiska masowego. Wystarczy obejrzeć "Triumf woli" Leni Riefenstahl, żeby zrozumieć, do czego można wykorzystać emocje tłumu. Ale tutaj mam wrażenie, że ci najlepsi wykonawcy to strażnicy moralności, strażnicy jakiegoś ładu.

Który z koncertów w tym roku zrobił na tobie największe wrażenie?

- Nick Cave. Facet ma 57 lat, a wykonuje robotę nadludzi. To Maria Janion rocka.

Szef festiwalu Mikołaj Ziółkowski uważa, że w Gdyni zbiera się Polska o jakiej marzymy: wolna, tolerancyjna, zaangażowana, która może zmieniać kraj na lepsze.

- Ludzie tutaj z pewnością dostają dużo światła, energii i odwagi, to zostaje w nich na długo i może rzeczywiście zmieniać ich świadomość. W Polsce karierę robi ostatnio słowo nienawiść, tutaj to słowo nie istnieje. Na kilka dni powstaje inna planeta. To przestrzeń utopii, którą każdy konstruuje na własną rękę. Wolne Miasto Gdynia.

Z jednej strony utopia wolności na takim festiwalu, z drugiej stadiony, gdzie nacjonalistyczni kibole wykrzykują antysemickie hasła i bojówki, które blokują krzykiem wykłady Magdaleny Środy i Zygmunta Baumana. Tu i tam jest tłum, poczucie wspólnoty myśli i charyzmatyczni liderzy.

- Oczywiście to ma dwie strony, można użyć tej siły w imię dobra, albo w imię zła.

Pytanie, co się stanie z tym poczuciem wolności, które rozpętujemy w sobie. Kiedy czytam artykuły, które stawiają polityków rządzącej koalicji do pionu, to myślę sobie, że jest bardzo niebezpiecznie. Myślę, że to starcie rozstrzygnie się za półtora roku podczas wyborów.

W pierwszej części spektaklu sięgasz po sztukę "I Am a Camera" Johna Van Drutena, na której oparty był słynny musical "Kabaret" o narodzinach nazizmu w Niemczech. Czy w Polsce rzeczywiście mamy do czynienia ze zwrotem w stronę ksenofobii i faszyzmu?

- Nie wiem. Kiedy próbowaliśmy na Rozbracie, obserwowałem pochody kibiców na Legię. W dniu w którym odbywał się mecz, trzeba było zejść z ulicy. Nie jest tak, że na te mecze chodzą tylko falangi, chodzą także ojcowie z dziećmi, masz jednak wrażenie, że jeśli wyglądasz inaczej, lepiej się stamtąd zabrać. W Łodzi podczas festiwalu teatralnego pobici zostali aktorzy z Wrocławia, bo wyglądali inaczej. W Białymstoku doszło do podpaleń mieszkań imigrantów.

Jacek Poniedziałek mówi, że zaczęliście myśleć o "Kabarecie Warszawskim" po obejrzeniu pracy Artura Żmijewskiego "Demokracje", pokazywanej w CSW. Żmijewski wykonał serię 30 filmów dokumentalnych z różnych manifestacji: Marszów Niepodległości, kiboli, Manify, anarchistów. Radykalne nastroje polityczne w Europie są dla ciebie inspiracją?

- Nie przekładają się bezpośrednio na pracę teatralną, moje przedstawienie jest polityczne w inny sposób. Próbuję mówić o polityczności w dziedzinach, które za polityczne nie uchodzą, na przykład w sferze seksualności. Jedynym połączeniem z rzeczywistością polityczną jest obecny w pierwszej części cień jakiejś agresji, która ma nastąpić albo zaczyna następować.

Dlaczego seksualność jest politycznym tematem? Bo władza chce ingerować w intymne życie obywateli?

- Nie tylko, my sami również tworzymy w sobie blokady, które ograniczają naszą wolność. Nie jest istotne, czy biorą się one z wykształcenia, wychowania, czy z nastrojów panujących dookoła.

Bohaterami spektaklu są artyści kabaretowi i bywalcy kabaretu. Dlaczego wybrałeś formę kabaretu? Jest tam więcej wolności?

- Każdy przechodzi swoją drogę do wolności, od dziecka do dojrzałości. Interesuje mnie pytanie, gdzie się kończy wolność, kiedy zaczyna ciążyć ludziom, którzy na przykład są katolikami.

"Kabaret" mówi o potrzebie stworzenia alternatywnej wspólnoty, w której mogliby schronić się odmieńcy. Czy receptą na wzrost skrajnie prawicowych nastrojów w Europie jest ucieczka w prywatność?

- Myślę, że nie. Cały sens naszego spektaklu polega na dialogu z widownią i wyjściu z tego świata. Chcemy raczej oswajać społeczeństwo z odmiennością. W moim teatrze pojawiały się kiedyś wątki homoseksualne, ale dzisiaj to jest po prostu część rzeczywistości. Teraz nie ma na scenie bohaterów homoseksualnych, są po prostu ludzie. Wolność to jest problem każdego człowieka, niezależnie od jego seksualności.

W spektaklu zestawiasz Republikę Weimarską ze współczesnym Nowym Jorkiem i Warszawą. Czy to nie jest za daleko posunięta analogia? Sytuacja dzisiaj jest inna, niż latach 30. XX wieku, demokracja nie jest zagrożona. Nie ma militarnych bojówek.

- Ale ja mówię o codzienności. Nie wiadomo o czym rozmawiać z taksówkarzem, żeby czegoś nie wywołać. Każde spotkanie na ulicy może być potencjalnym konfliktem. Nie pamiętam, aby rzeczywistość była tak skomplikowana w ludzki sposób jak w tej chwili.

I mamy kompletny zanik autorytetów.

Dlaczego warto pokazywać ludzi, którzy przekraczają normy obyczajowe i kulturowe?

- Bo są częścią społeczeństwa, są naszymi braćmi, siostrami, rodzicami, dziećmi. Krzyk Maćka Stuhra grającego w "Aniołach w Ameryce" postać ukrytego geja: "Mamo, jestem homoseksualistą!" dotarł do społeczeństwa, bo na widowni siedziały matki, ojcowie, bracia, siostry, koledzy tych ludzi, którzy wydali z siebie taki krzyk. I to natychmiast buduje pomost.

A gdzie ty jesteś ze swoim teatrem w konflikcie politycznym, który trwa obecnie w Polsce?

- Jestem w przygodzie życia, niezależnie co miałoby się stać. Dopóki mój zespół istnieje w takim kształcie jak dzisiaj, od seniorów do juniorów, dopóki sobie radzi i tyle z siebie daje, jestem spokojny o przyszłość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji