Artykuły

Odcięte języki, inwazja grzybów i techno-trans

XXIII Malta Festival Poznań. Podsumowuje Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

Poznański festiwal Malta trwa w tym roku wyjątkowo długo, bo aż do 20 lipca - ciągle można brać udział w rozmaitych działaniach w przestrzeni miejskiej. Ale największe wydarzenia teatralne już za nami.

Romeo Castellucci, włoski reżyser, jedna z najbardziej wpływowych postaci światowego teatru, był kuratorem tegorocznej edycji, a na jej inaugurację pokazano jego "Four Season's Restaurant". Spektakl mocno podzielił publiczność. Castellucci połączył kilka odrębnych estetycznie części. M.in. manifestacyjnie "teatralne", wręcz przerysowane fragmenty klasycystycznego dramatu "Śmierć Empedoklesa" Hölderlina.

Teatr - maszyna cudów

Wykonujące go aktorki najpierw realistycznie odgrywały odcinanie sobie języków, później zaś grały z głośnikiem, z którego dobiegały kwestie - zgodnie z ruchem ich warg lub kompletnie bez synchronizacji, tworząc czasem rodzaj scenicznego brzuchomówstwa. Jakby tą skrótową metaforą Castellucci chciał wyrazić swoją niewiarę w język jako medium wymiany myśli.

Później zrobiło się mniej subtelnie. W końcowej, monumentalnej sekwencji rozbłyskiwały stroboskopy, a gigantyczna dmuchawa, przy dźwiękach patetycznej muzyki tworzyła przed oczami widzów ni to czarną dziurę, ni śnieżną zamieć, z tajemniczą sylwetką oraz gigantyczną twarzą w tle. Dla niektórych to śmiała, bezkompromisowa wypowiedź sięgająca granic teatru. Dla innych - patos i kicz.

Castellucci lubi mocne gesty. W ustach "odcinających języki" aktorek umieszcza surowe mięso. Uważa, że oparcie się o tekst jest największą słabością teatru. Chciałby wrócić do czasów sprzed greckiej tragedii, gdy teatr opierał się na sile obrazu i cielesnej obecności. I to często takiej, której nie się sprowadzić do kategorii aktorskiej "gry". Może dlatego w spektaklach wprowadzał na scenę zwierzęta. W roli Marka Antoniusza obsadził kiedyś pacjenta z rakiem, charczącego po tracheotomii. W spektaklu "On the Concept of the Face, Regarding the Son of God" zestawił olbrzymi portret Chrystusa z ekskrementami na scenie. Na głosy oburzonych odpowiadał, że syn stykający się z kałem chorego rodzica to figura miłości.

Pokazany na Malcie spektakl daleki jest od tamtych prowokacyjnych gestów. Kosztowny, koprodukowany przez największe europejskie festiwale projekt wyraża tęsknotę za czasami sprzed nowych mediów, gdy scena była miejscem zapierających dech w piersiach olśnień. Jakby chciał wskrzesić wiarę w teatr jako maszynę cudów - idąc za hasłem przewodnim festiwalu: "oh man, oh machine" (człowiek-maszyna). Nie bez przyczyny w tym podwójnym "oh!" można odczytać i fascynację, i zniecierpliwienie.

Taneczna "mission impossible"

Na antypodach rozbuchanego projektu Castellucciego leży "Built to Last" Amerykanki Meg Stuart, jednej z najważniejszych artystek współczesnego tańca, pierwszy raz pokazującej swoją twórczość w Polsce. Amerykanka świadomie rzuca aktora-tancerza w "mission impossible". Wie, że powrót do krainy czarów nie może się udać. Mimo to rusza w podróż przez artystyczną utopię. Tworzy kronikę muzyki od Beethovena po Rachmaninowa i Schönberga, przetykając ją cytatami z wypowiedzi kompozytorów.

Pierwszy raz zdecydowała się skorzystać z gotowej muzyki - wcześniej w jej spektaklach pojawiały się tylko elektroniczne dźwięki. Razem z tancerzami bawi się tą sytuacją, konfrontuje zwyczajne, odarte ze spektakularnych póz ciało z poruszającymi i pełnymi patosu utworami. A pod sufitem zawiesza ostentacyjnie tandetny model Układu Słonecznego. Dziś stać nas tylko na taką harmonię sfer. Zaskakujące, jak dużo tu autoironii - bo Stuart przyzwyczaiła widzów do dalekich od humoru poszukiwań w mrocznych zakamarkach psychiki. Na co dzień wykrzywia ciała tancerzy w ekspresyjnych pozach i ogłuszała intensywnością bodźców. Kompletnie nie pasowała do wyestetyzowanego tańca rodzinnych Stanów - stąd trwające od dwóch dekad kolejne pobyty artystki w Paryżu, Brukseli i w berlińskim Volksbühne u boku guru lewicowego teatru Franka Castorfa.

Program taneczny od kilku lat jest atutem festiwalu. Autonomiczny cykl kuratorski w Starym Browarze stara się prezentować to, co najciekawsze w europejskiej choreografii. To taniec, jakiego niekoniecznie się spodziewacie - często bardziej niż na wirtuozerii ruchów oparty na abstrakcyjnym koncepcie. Tym razem jedną z najbardziej interesujących propozycji był "A Gesture is Nothing But A Treat" portugalskiego duetu Sofii Dias i V~tora Roriza. Prosty pomysł i perfekcja wykonania: para wykonawców szybko i melodyjnie powtarza kolejne wyrazy, aż któryś z nich nieznacznie zmieni brzmienie, przy okazji całkowicie zmieniając znaczenie. Angielszczyzna jest bardzo podatna na tę grę. Przepływ skojarzeń i dziwne przenikanie między słowami, ruchem i muzycznością całego przedstawienia sprawiają, że 37 minut tej poetyckiej abstrakcji mija aż za szybko.

Jak na imprezie

Zupełnie inaczej w "Diffraction" Cindy van Acker, pokazywanym w Ośrodku Teatralnym "Maski", gdzie czas właśnie odczuwamy. Chwilami na długo zapada ciemność, a widzowie śledzą choreografię krążących po scenie świetlistych punktów. Monotonna choreografia, oparta na nieskończonych powtórzeniach prostych, mechanicznych gestów w rytm minimalistycznej muzyki wprowadza widzów w trans. Odpływamy jak na imprezie techno.

Jeśli ktoś chciał odpocząć od abstrakcji, mógł wybrać się na premierę "Ceglorza" Teatru Ósmego Dnia, spektaklu dokumentalnego sięgającego do pamięci robotników z poznańskich zakładów im. Cegielskiego. Artyści przypominają obrazy z życia zakładu, rekonstruują wiec robotniczy i protesty, odtwarzają "choreografię" pracy przy maszynach.

Dobrym pomysłem okazały się przeglądy ostatniego sezonu poznańskich scen - Teatru Polskiego i Teatru Nowego. Poznań przez ostatni rok mocniej zaistniał na teatralnej mapie Polski. Czemu więc nie nadrobić zaległości z wywrotowej "Balladyny" Krzysztofa Garbaczewskiego, "Dyskretnego uroku burżuazji" Marcina Libera, gdzie aktorzy konfrontują się z projekcją dzieła Bunuela, czy przeniesionego w realia III RP "Piszczyka" Piotra Ratajczaka, nawiązującego do filmu Munka.

Ale że nie zawsze warto odświeżać dobre wspomnienia, przekonali się widzowie spektaklu "Mush-room" głośnej flamandzkiej grupy Needcompany. Trzy lata temu podbiła serca maltańskiej publiczności trylogią "Sad Face Happy Face", opartą na prostych, ale ujmujących środkach - snuciu opowieści, wspólnym śpiewie i tańcu. Tym razem zespół pokazał groteskę Grace Ellen Barkey rozgrywającą się w państwie... grzybów dokonujących inwazji na ludzi. Nie powiem, żeby pomysł grzybiej dystopii mnie nie śmieszył, spektakl położyła jednak pretensjonalna nadekspresja, nad którą reżyserka straciła kontrolę. Przerysowanych gestów i grymasów było tu zbyt wiele; zamiast tworzyć sceniczny świat, służyły kupieniu widza za wszelką cenę.

Needcompany na Malcie pokazało jeszcze drugi spektakl. Podobno lepszy. Niestety, z oferty tak rozbudowanego festiwalu trzeba wybierać. Nie można mieć wszystkiego.

Na zdjęciu: "Mush-room", Needcompany

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji