Artykuły

Michał Żebrowski Nie udaje górala po prostu się nim czuje

MICHAŁ ŻEBROWSKI. Przystojny, o klasycznym typie męskiej urody. Nosi się z niewymuszoną elegancją, jest szarmancki wobec pań. Trochę dżentelmen w dawnym stylu.

W czasach, gdy inne teatry świecą pustkami, u niego na 6.piętrze nie ma wolnych miejsc. Jest bez wątpienia człowiekiem sukcesu, ale lepiej niż na warszawskich salonach czuje się w swoim domu w górach. To tam jest naprawdę u siebie.

Nie wygląda na poważnego dyrektora teatru, bardziej na chłopaka, któremu się powiodło. Rzeczywiście, trudno w życiorysie Michała Żebrowskiego znaleźć powody do narzekań. Odniósł zawodowy sukces, ma własny teatr, szczęśliwą rodzinę... I zrealizował marzenie życia: zbudował dom w górach.

Ś.K.: Ma Pan z okien widok na Giewont?

M.Ż.: Moje okna wychodzą na Tatry bielskie. Ale widok gór jest zachwycający. Daje mi poczucie szczęścia, niezmiennie od 40 lat, czyli od kiedy się urodziłem... To mnie uspokaja, pomaga uświadomić sobie, że moje problemy nie są takie ważne, że prędzej czy później przeminą.

Ś.K.: Skąd ta więź? Ma Pan góralskie korzenie?

M.Ż.: Nie, ale w górach się wychowałem. Już jako trzylatek co roku spędzałem tu z mamą wakacje, zawsze u tej samej gaździny. Wracałem do Warszawy, i choć byłem małym chłopcem, czułem jakiś egzystencjalny smutek. Nie dlatego, że skończyły się wakacje, ale że góry zobaczę dopiero za rok.

Ś.K.: Chyba trudno zdobyć sympatię górali?

M.Ż.: Od dziecka miałem wrażenie, że jestem jednym z nich. Miałem kilka lat, jak pomagałem w sianokosach. Najpierw pewnie przy tych pracach trochę zawadzałem, ale z czasem nauczyłem się wszystkiego i byłem pomocny. Poznałem ludzi, dla których ciężka praca i przywiązanie do własnej ziemi były najważniejsze. Życie tutaj było proste i piękne.

Ś.K.: Chłopak z warszawskiej Starówki zakochał się w górach i postanowił postawić tu swój dom?

M.Ż.: To nie ja wybrałem sobie to miejsce, to miejsce wybrało mnie. Budowa przypadła na czas, kiedy bardzo ciężko pracowałem, miałem swój monodram, a kilka razy w miesiącu jeździłem grać w Rosji. Wciąż byłem w podróży, ale jak już przyjeżdżałem w góry, to od razu przebierałem się w robocze ciuchy i szedłem na budowę. Nie jestem cieślą czy budowlańcem, ale w roli pomocnika sprawdzałem się doskonale (śmiech).

Ś.K.: Górale traktują Pana jak swego czy jak wielką gwiazdę z Warszawy?

M.Ż.: Dla nich jestem po prostu Michałem, a nie aktorem czy dyrektorem teatru. W górach wielkie są tylko góry.

Ś.K.: A ma Pan góralskie kierpce i ciupagę?

M.Ż.: Nie pozuję na górala, więc nie muszę chodzić w góralskich ubraniach. Czy Pani wie, jak gryzą te spodnie? Przecież to czysta żywa wełna. Ale to prawda, że bogactwo podhalańskiego folkloru najbardziej było widoczne na niedzielnych mszach. Górale przychodzili odświętnie ubrani, z zaangażowaniem śpiewali pieśni kościelne i dla chłopaka z Warszawy to było fascynujące.

Ś.K.: Mówi Pan gwarą?

M.Ż.: Rozmawiając z góralami, często to robię i zauważyłem, że przechodzę na gwarę niemal automatycznie wjeżdżając samochodem na Podhale. Sprawia mi to przyjemność, ale pewnie brzmi strasznie pretensjonalnie. Trudno (śmiech).

Ś.K.: Pana synek też już zaczyna być "dwujęzyczny"?

M.Ż.: Na razie uczę go góralskiego zaśpiewu. Drę się na hali "ha ha ha ha ha ha", a on za mną powtarza.

Ś.K.: Podobno w góralskich domach rządzą kobiety. W Pańskim też?

M.Ż.: Górale nie siedzą u gaździn pod pantoflem, ja siedzę (śmiech).

Ś.K.: Słynna góralska gościnność jest zaraźliwa?

Wpada do Pana gaździna z sąsiedniej chałupy?

M.Ż.: Moi sąsiedzi wiedzą, że mój dom jest dla nich otwarty.

Ś.K.: Podobno górale lubią wypić?

M.Ż.: Ale za swoje.

Ś.K.: Mają zasady?

M.Ż.: Dla górala najważniejszy jest honor. Potem jest poczucie własnej wartości i wolności, pracowitość i... fantazja. Góral nie musi być bogaty, ale zawsze musi być honorowy. I wolny. To jeden z nielicznych, jeśli nie jedyny region, który oparł się komunie. Tam własność ziemi była najważniejsza. Ludzie są rdzennie stamtąd, z dziada pradziada, niezwykle przywiązani do tradycji, do folkloru, do tego, co jest ich jestestwem.

Ś.K.: A Panu która z góralskich zasad najbardziej się podoba?

M.Ż.: Górale nie martwią się byle czym.

Ś.K.: Inność tego miejsca przyciąga ceprów. Spotyka pan w Warszawie ludzi, którzy mówią: "Kupię sobie bacówkę i zacznę inne życie"? M.Ż.: Tak, spotykam. To dobre na trzy tygodnie, a potem zaczyna się twarde życie - zaczynają kąsać komary, nadchodzi halny, drogę zasypie śniegiem i góry mogą stać się nie do zniesienia.

Ś.K.: Wtedy można napalić w kominku...

M.Ż.: Nam mieszczuchom kominek kojarzy się z tym, że siedzimy okryci kocem, sączy się jazz, jest dobre wino i książka, a ogień wesoło skrzy się na palenisku. Gorzej, kiedy samemu trzeba to drewno przywieźć, poćwiartować, poukładać, wysuszyć, wrzucić do kominka i przy okazji powbijać sobie parę drzazg w dłonie.

Ś.K.: Mówi się, że prawdziwy mężczyzna powinien zbudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna. Pan zbudował dom, ma Pan syna, zasadził niemal las, a do tego stworzył Pan teatr!

M.Ż.: Założenie Teatru ó.pię-tro było naturalną konsekwencją mojej wieloletniej współpracy z Eugeniuszem Korinem, Dyrektorem Artystycznym Teatru 6.piętro - moim przyjacielem i wspólnikiem, z którym przez wiele lat produkowałem przedstawienia teatralne.

Ś.K.: Prywatny teatr to wielkie ryzyko. Nie bał się Pan, że widzowie nie przyjdą, utopi Pan czas i pieniądze?

M.Ż.: Może pomyśli Pani, że jestem trochę zarozumiały, ale zakładając z Eugeniuszem Korinem ten teatr, w ogóle nie baliśmy się, że nie przyjdą widzowie. Dlaczego mieliby nie przyjść, skoro na nasze przedstawienia, które wcześniej wystawialiśmy w różnych teatrach, zawsze przychodziły tłumy?

Ś.K.: Ile kosztuje produkcja

spektaklu?

M.Ż.: Kilkaset tysięcy.

Ś.K.: I skąd Pan ma tyle pieniędzy? Ilu ludzi musi przyjść na spektakl, żeby się zwrócił?

M.Ż.: Jeśli widownia jest pełna, to spektakl się zwraca.

Ś.K.: Jak Pan to robi, że w Pana teatrze zawsze wszystkie miejsca są zajęte, mimo że bilety nie są tanie?

M.Ż.: Tanie bilety nie gwarantują pełnej widowni, natomiast jakość przedstawienia - tak.

Ś.K.: Puste miejsce na widowni niepokoi?

M.Ż.: Myślę, że bardziej zastanawia niż niepokoi.

Ś.K.: Dziś śpi Pan już spokojnie?

M.Ż.: Dziś skupiamy się na nowym, wakacyjnym projekcie - Folk na 6.piętrze. Otóż na deskach naszego teatru, już w lipcu obejrzymy nowy, porywający program zespołu Mazowsze, skierowany do wszystkich Warszawian oraz turystów z kraju i zagranicy. To projekt bardzo angażujący, ambitny, efektowny.

Ś.K.: Folklor w teatrze? Obudziła się w Panu miłość do muzyki ludowej, którą nasiąkał Pan od dziecka?

M.Ż.: Rzeczywiście, bardzo lubię sztukę ludową, bo jest szczera. Wydaje mi się, że Warszawianie i turyści odwiedzający stolicę zasługują na cykliczny przegląd tego, co w naszej rdzennej kulturze jest najcenniejsze. Zaczynamy od Mazowsza, mając nadzieję, że wszystkie kolejne odsłony naszego nowego cyklu będą równie spektakularne.

Ś.K.: A dlaczego gra Pan w reklamach? Najpierw firma dystrybuująca energię, teraz telefonia komórkowa...

M.Ż.: Reklama daje niezwykłe umocnienie marce teatru. Jest jednocześnie dowodem na to, że nasza instytucja to inicjatywa, o której się mówi i z którą warto się kojarzyć.

Ś.K.: Czasy się zmieniły czy Pana zasady? Co by Pan powiedział na propozycję reklamową tuż po studiach?

M.Ż.: Gdybym przyjął te wszystkie propozycje reklam, jakie miałem jako Pan Tadeusz, Wiedźmin czy Skrzetuski, pewnie nie miałbym dzisiaj teatru, bo swój czas i talent rozmieniłbym na drobne.

Ś.K.: Przez lata mówił Pan, że nie gra w serialach. To co Pana do tego skusiło? Rola profesora chirurgii Falkowicza okazała się tak fascynująca czy pieniądze?

M .Ż.: Rola w serialu to duża odpowiedzialność, bo aktor wiąże się z nią na dłużej. Wchodzi się w pewien reżim zdjęciowy, na który do niedawna nie mogłem sobie pozwolić, bo dużo grałem w Rosji. Teraz, kiedy przestałem wyjeżdżać, z radością oddaję się byciu potworem w "Na dobre i na złe".

ŚK.: Jak Pan to robi, że lubimy prof. Falkowicza, który

jest draniem, cynikiem i intrygantem? To tak, jak postacie grane przez Janusza Gajosa - są złe, a widz je lubi.

M.Ż.: Jestem zaszczycony! Uważam, że jak grać s...syna, to trzeba to zrobić tak, żeby go widz polubił.

Ś.K.: Wraca Pan do domu, a na stole czeka kolacja czy dziecko do kąpieli?

M.Ż.: Na szczęście zazwyczaj kąpiąc dziecko, jem kolację (śmiech).

Ś.K.: Czyta Pan Frankowi bajki na dobranoc?

M.Ż.: Nie, opowiadam. Wymyślam mu różne bajki. Wychodzę z założenia, że jak opowiadać dziecku bajkę, to tak, by samemu się przy tym dobrze bawić. Opowiadam i czekam, aż zaśnie. Bywa, że się nie udaje i to ja zasypiam pierwszy...

Ś.K.: Co by chciał Pan wpoić swojemu synkowi?

M.Ż.: Nie lubię słowa "wpoić", ale chciałbym, aby nie bal się samodzielnie myśleć.

Ś.K.: Patrzę na Pana z podziwem. Po roli w "Sępie" wciąż utrzymuje Pan wagę.

M.Ż.: Ponieważ prof. Falkowicz w "Na dobre i na złe" nie może przytyć, więc staram się pilnować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji