Artykuły

Piąta władza

Recenzenci teatralni, jurorzy przyznający nagrody na festiwalach oraz głosująca nogami publiczność są zgodni - kto dziś chce być na bieżąco z najważniejszymi zjawiskami teatralnymi, do teatru już nie chadza, a dojeżdża.

Jechać trzeba koniecznie do Legnicy, Wałbrzycha i Nowej Huty. W tamtejszych teatrach powstały bowiem najważniejsze przedstawienia sezonu, nagrodzone na organizowanym przez Ministerstwo Kultury konkursie na wystawienie polskiej sztuki współczesnej: "Made in Poland" (reż. Przemysław Wojcieszek), "Cukier w normie" (reż. Piotr Waligórski) i "Kopalnia" [na zdjęciu] (reż. Piotr Kruszczyński). Szefowie tamtejszych scen zamiast realizować teatralną jazdę obowiązkową, czyli lektury szkolne, farsy i mało wyszukane komedyjki, postawili na współdziałanie z mieszkańcami, stworzenie im poczucia, że są tam dla nich. Strategie były różne. Jacek Głomb (szara wędkarska kamizelka z napisem: "Niech żyje teatr") od ośmiu lat kieruje teatrem imienia Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. - Legnica jest miastem smutnym, bo sama siebie nie kocha - odkrył już na początku, dlatego oferuje mieszkańcom teatralne wycieczki z cyklu poznaj swoje miasto. Dzięki temu nie tylko zdobywa publiczność, która o budynek teatralny nigdy by nie zahaczyła, ale też realizuje swoją ulubioną maksymę: - Prawdziwe historie trzeba opowiadać w prawdziwych miejscach.

Zapomniane przez Boga i radnych budynki, dzielnice i blokowiska służą za scenerię opowieści o skomplikowanej historii miasta i równie pokręconej teraźniejszości. Na początek, przy okazji pokazanej przez sześciu młodych ludzi w swetrach "Pasji", objawił miejscowym, że mają piękny kościół ewangelicki. "Trzej muszkieterowie" w konwencji kina niemego grani byli na dziedzińcu zamkowym, a nagrodzony na edynburskim festiwalu "Koriolan" w dawnych koszarach.

Piotr Kruszczyński, dyrektor teatru imienia Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu, nie ruszył, wzorem Legnicy, do widzów. Postawił sobie ambitne zadanie ściągnięcia ich do teatru. Razem z koleżanką z reżyserii Mają Kleczewską zdecydowali się na adaptację scenariuszy znanych filmów: "Lotu nad kukułczym gniazdem" i "Czyż nie dobija się koni?". Pierwszy z tych spektakli reklamowali jeżdżąc po mieście białym autobusem z napisem "Klinika Psychiatryczna im. Szaniawskiego w Wałbrzychu", wypytując ludzi o ich stan ducha i nawołując do przyjścia do teatru i uwolnienia wariatów. Przedstawienie zagrali sześćdziesiąt razy. To - jak na możliwości Wałbrzycha - absolutny rekord. Widzów do kolejnych premier szukali wszędzie: blisko - organizując akcję "bilet dla sąsiada", i nieco dalej - rozprowadzając za symboliczną złotówkę bilety wśród wałbrzyskich bezrobotnych.

- Ludzie w Nowej Hucie zawsze w coś wierzyli, czemuś się oddawali cała duszą, po czym to się okazywało jakimś oszustwem: i socjalizm, i Solidarność, i przełom 1989 r., który dla miasta oznaczał śmierć - streszcza historię dzielnicy reżyser i dyrektor nowohuckiego teatru Bartosz Szydłowski. Wychował się na jednym z tutejszych osiedli, ale uciekł przy pierwszej okazji. Jego Łaźnia Nowa - dom kultury na 4,5 tys. m kw. dawnych warsztatów szkoły mechanicznej - jest właśnie po to, żeby ludzie z Nowej Huty nie uciekali. W papierach finansującego jej działalność miasta Krakowa nazywa się to "rewitalizacja obszarów post-industrialnych". Widzów do swojego teatru zdobywa namawiając mieszkańców aby pisali o historii i teraźniejszości dzielnicy do wydawanego przez Łaźnię miesięcznika społeczno-artystycznego "Lodołamacz". Cel związania mieszkańców z teatrem przyświecał też pierwszej premierze, przedstawieniu "Mieszkam tu". Na apel teatru nowohucianie przynieśli przedmioty kojarzące im się z dzielnicą. Wybrane posłużyły dramatopisarzom z grupy G7 za materiał do jednoaktówek: - Założenie było proste - tłumaczy Szydłowski. - Najpierw my wysłuchaliśmy ich, a następnie poprosiliśmy, żeby wysłuchali nas.

Obcy w mieście

Przyjezdni dyrektorzy teatrów zaczęli namawiać ludzi do obrony miasta w sobie. Misją Głomba stało się udowodnienie legniczanom, że żyją w mieście wyjątkowym: - Takiego splotu kultur i historii nie ma nigdzie - entuzjazmuje się. - To miasto niemieckie z krwi i kości, tu bogaci Niemcy osiadali na emeryturze. Potem Rosjanie zrobili z niego punkt dowodzenia wojskami Układu Warszawskiego, tu było międzylądowanie między Moskwą a Paryżem. Tu akcja Wisła przygnała Ukrainców i Łemków. Przyszli Cyganie i Grecy. Żydzi, repatrianci ze Wschodu mieli tu swój amatorski teatr, towarzystwo społeczno-kulturalne. Historia Legnicy to żywy materiał dla teatru. Wybrał metodę "na nostalgię". "Ballada o Zakaczawiu" - największy do niedawna sukces legnickiej sceny, spektakl obsypany nagrodami, szeroko dyskutowany w mediach, w końcu sfilmowany - to barwna opowieść o czasach świetności (kiedy nawet złodziej swój honor miał) całkowicie dziś zrujnowanej legnickiej "dzielnicy cudów". Zarówno historii, jak i rekwizytów dostarczyli sami mieszkańcy miasta. Żywe reakcje widzów podczas - granych w miejscu, w którym toczy się akcja, w kinie Kolejarz na Zakaczawiu - przedstawień (- Na każdych dziesięciu widzów, siedmiu było zachwyconych, a trzech zbulwersowanych krzyczało, że nie tak było) zachęciły teatr do kontynuowania tematyki legnickiej. "Wschody i zachody miasta" to panoramiczna opowieść o losach Legnicy z perspektywy zarządzanego kolejno przez Niemców, Rosjan i Polaków teatru.

Kruszczyński, pewnie z racji wieku (obaj z Szydłowskim są trzydziestolatkami, Głomb jest po czterdziestce) i temperamentu zamiast nostalgii wolał prowokację. Jak wielu przyjezdnych, wyczuł w mieście atmosferę oczekiwania na kogoś, kto wyzwoli ludzi z marazmu, w jakim tkwią od czasu, gdy zamknięto kopalnie, da miastu jakąś wizję przyszłości. O tym jest napisana przez Michała Walczaka na zamówienie teatru "Kopalnia". Kończy się optymistycznie: oprowadzający nas po mieście Adzio układa sobie życie, pisze własną historię, do czego też namawia widzów. Kruszczyński do tej beczki miodu dodał łyżkę dziegciu, czyli prowokacyjny cytat z prasy wałbrzyskiej o tym, że ktoś zamierza wykupić wieże szybów górniczych, pociąć je na kawałki i sprzedać na złom. - Reakcje widzów były skrajne - opowiada. - Jednych wzruszało, że opowiedzieliśmy im historię ich miasta z zakończeniem niosącym zarówno nadzieję, jak i poczucie klęski. Inni mówili, że nie wypada, żeby ludzie w Polsce albo w Paryżu oglądali takie obrazki z Wałbrzycha.

Szydłowski o jasnej stronie życia w Nowej Hucie postanowił opowiedzieć ustami samych mieszkańców. Sfilmował ich zdradzających, jak udało im się przezwyciężyć szarość i wieść szczęśliwe życie w mieście kojarzącym się z marazmem i śmiercią, a następnie filmy wyświetlił na ścianach bloków.

Z miasta w świat

Ostatnie premiery omawianych teatrów mają bardziej uniwersalny charakter. Jest to dowód na to, że rozmowa z widzami nabiera tempa i rozmachu. Grany w dawnym supersamie na Piekarach - legnickim osiedlu-sypialni- "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka to opowieść o młodym blokersie, do którego powoli dochodzi, że agresja, nawet mająca słuszne podstawy, żadnego problemu nie rozwiązuje. Raczej je mnoży. Siłą tego spektaklu, który obecnie krąży po kraju ł już ochrzczony został przez krytyków "legnicką bombą", są świetne obserwacje obyczajowe, dowcipny język i bohaterowie wzięci z rzeczywistości, a nie, jak to najczęściej bywa u naszych młodych dramaturgów, z gazety.

Teatr wałbrzyski konsekwentnie kroczy drogą prowokacji; przede wszystkim za sprawą najgłośniejszego chyba skandalisty młodego pokolenia Jana Klaty. Przed dwoma laty wyreżyserował tu "Rewizora" Gogola w taki sposób, że bardziej niż oryginał przypominał "Wodzireja" Feliksa Falka. W tym sezonie powrócił do Wałbrzycha autorską wersją "Janulki, córki Fizdejki" Witkacego. Przedstawienie pokazuje integrację Polski z Unią Europejską z perspektywy leżącego przy granicy niemieckiej miasta z trzydziestoprocentowym bezrobociem. W skrócie: na tle "Bitwy pod Grunwaldem" Matejki i przy dźwiękach pieśni agitacyjnej z okresu referendum przedakcesyjnego "Jestem na tak" grani przez wałbrzyskich bezrobotnych Polacy (u Witkacego bojarzy litewscy) w oświęcimskich pasiakach i z reklamówkami z zagranicznych supermarketów w rękach godzą się na ekspansję Niemiec (Neo-Krzyżacy obok reprodukcji dzieł sztuki pokazują znaki firmowe niemieckich koncernów) w Europie Wschodniej. Wbrew opisowi nie jest jednak Klata teatralną piątą kolumną partii Giertychów - co mu zarzucano - jego spektakl to nie analiza rzeczywistości, a raczej przestroga, czym Unia może się stać, jeśli potraktowana zostanie tak jak w przedstawieniu-jako układ czysto biznesowy.

Również najnowsza premiera Łaźni, "Cukier w normie" według opowiadań Sławka Shuty, to kolaż obrazków z życia - a raczej wegetacji - mieszkańców jednej klatki schodowej w bloku. Ludzi zapętlonych między lodówką a telewizorem, na spacer udających się do supermarketu i robiących awantury o to, że ktoś wyjął pilota od telewizora z plastikowego woreczka. Rodzaj podstawionego dzielnicy lekko tylko krzywego lustra.

W przymierzu z widownią

- Nie bądźmy naiwni, teatr nie wyremontuje ludziom domów i nie da im pracy - nie łudzi się Głomb. - Może jednak - kontynuuje - zmienić ludzkie myślenie, a to już dużo. Za jego rządów legnicki teatr stał się niejako piątą władzą: ma spore poparcie społeczne, wypowiada się w drażliwych kwestiach. W rozpoczynającym się sezonie dyrektor planuje m.in. realizację tekstu współczesnego autora Andrzeja Dziurawca o żydowskiej sekcie sabatianów z XVII w., uniwersalną i ponadczasową opowieść o potrzebie wiary. - Nienawidzę wchodzenia do tej samej wody. Nie może być fabryki lokalność - deklaruje.

- Nowa Huta będzie w naszych działaniach silnie obecna - zapowiada Szydłowski. - Za chwilę jednak będzie znaczyła już coś innego: wrośniemy w to miejsce, trocheje przez to zmienimy, ucywilizujemy, staniemy się dla mieszkańców czymś zwyczajnym. Łaźnia Nowa przygotowuje się do wystawienia "Króla Edypa" z mieszkańcami miasta w roli chóru.

Po trzecim sezonie rządów Piotra Kruszczyńskiego w wałbrzyskim teatrze pojawiły się fotele z nazwiskami sponsorów na oparciach. O mieście głośno jest już nie tylko, gdy źle zabezpieczony biedaszyb pochłonie kolejną ofiarę. Media odnotowują każdą premierę tutejszego teatru, zwłaszcza ostre, prowokacyjne przedstawienia, które w Wałbrzychu robią najciekawsi twórcy z trzęsącego dziś polskim teatrem pokolenia trzydziestolatków: Maja Kleczewska i Jan Klata. I tak już raczej zostanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji