Artykuły

Masłowska: cudowne dziecko przechodzi mutację

Na każde cudowne dziecko przychodzi taki czas: gdy smykałka, nadzwyczajna umiejętność otrzymana od Boga już nie wystarcza i zjawia się egzamin, który ma zweryfikować, czy mamy do czynienia z cyrkowym ewenementem, z ciekawostką, anomalią czy ze zjawiskiem na miarę Mozarta - pisze Andrzej Horubała w Do Rzeczy.

Rzeczywiście! 3 lipca 2013 roku Dorota Masłowska skończyła 30 lat. Przestała więc być metrykalnym dziecięciem, które imitując głosy dorosłych wzbudzało podziw i zdumienie umiejętnościami naśladownictwa, dowcipnym składaniem różnych naszych bełkotów, świetnym podpatrywaniem świata dojrzałych ludzi. Jej łobuzerski uśmieszek, lekko sepleniący głosik i spojrzenie spod grzywki przestały wiązać się z taryfą ulgową, że niby takie to wszystko zabawne i świeże. I brawo brawo brawo.

Nastał czas, gdy cudowne dziecko, fantastycznie przebierające paluszkami po klawiaturze, potrafiące grać z zamkniętymi oczyma, improwizować, powtarzać zasłyszane melodie i na ich temat tworzyć wariacje, poproszone jest o opowieść o swoim cierpieniu, o pokaz własnej wrażliwości, o obnażenie się, o dojrzałą opowieść o człowieczeństwie.

Na każde cudowne dziecko przychodzi taki czas: gdy smykałka, nadzwyczajna umiejętność otrzymana od Boga już nie wystarcza i zjawia się egzamin, który ma zweryfikować, czy mamy do czynienia z cyrkowym ewenementem, z ciekawostką, anomalią czy ze zjawiskiem na miarę Mozarta.

Powiedzmy od razu: Świetlicki czy Pilch nie mylili się dmąc w radosne trąby witające debiut maturzystki z Wejherowa. Dorota Masłowska obdarzona została rzeczywiście smykałką niesamowitą, świetnym talentem do składania słów w zabawne ciągi, do dokonywania operacji na języku pozwalających na tworzenie bełkotu będącego odbiciem współczesności.

"Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną" była gejzerem językowej sprawności i czytana teraz niesie wspomnienie fantastycznych czasów ustrojowej transformacji, w której kakofonii idei towarzyszył zgiełk różnych idiolektów. Owszem, opowieść o "Silnym" dziwnym dresiarzu, który - jak słusznie zauważył Przemysław Czapliński - miał raczej kompetencje maturzysty-prymusa niż tępego osiłka, gdyż w swoje monologi sprawnie wplatał aluzje czy to do Gombrowicza, czy Szekspira, czy soft-duchowych nowomodnych trendów i ofert światopoglądowych, dostarczanych przez przekształcającą się gwałtownie rzeczywistość, nie składała się w jakąś mocną mityczną historię mogącą pretendować do wielkiej metafory naszych czasów, ale i tak koncept, by językowy melanż, by wielki monolog zdezorientowanego dresiarza marzącego o wielkości, a jednocześnie nienawistnego wobec świata, kompletnie nie rozumiejącego nowej rzeczywistości, łapiącego jakieś jej okruchy, fantomy - ten pomysł, aby człowiek mentalnie mocno osłabiony był naszym przewodnikiem, naszym reprezentantem u progu XXI wieku emanował świeżością.

W tym zmęczonym używkami osiłku, Polska pogardzająca obcymi, a jednocześnie pragnąca wielkości, dumna, ale nie wiedząca dokładnie z czego, otrzymywała swojego bohatera, bohatera na miarę swych czasów i niełatwej historii. Chciała być wielka, ale jednym świętem jej dostępnym było grillowanie, był Dzień bez Ruska, było ogłupianie się w takt discopolowej muzyki, z szansą na wygranie jakiegoś szemranego konkursu.

I Silny, niepełnosprawny uczuciowo i intelektualnie, mający czasem genialne przebłyski, a czasem przyprawiający o wycie z rozpaczy nad ignorancją, jawił się jako wyborne dziecko epoki. Nie rozumiejące czasów, w których żyje, wpadające łatwo w przygnębienie, by za chwilę ulegać euforii i snuć plany zwycięstwa.

Ton pretensji do innych: obcych, bogatszych, lepiej wykształconych i jednocześnie uporczywe trwanie na własnej ścieżce niedorozwoju - intuicja Masłowskiej była jednym z ciekawszych chwytów do ujęcia czasu transformacji.

Słowotok młodziutkiej pisarki, choć sprawiał wielką radość, to jednak powodować mógł dość szybkie znużenie.

Mało kto z entuzjastów niewątpliwego talentu Masłowskiej doczytał "Wojnę polsko-ruską" do końca, bo gdyby to uczynił, zadumałby się nad rozziewem między językowym szaleństwem a naiwniutką filozofią, jaką serwuje nam autorka pod koniec powieści, gdy wprowadza na scenę "Masłoską", a później częstuje nas swoimi lirycznymi odautorskimi zapiskami, godnymi rzeczywiście naiwnej licealistki odczuwającej smutek dojrzewania i wrogość świata. Finał "Wojny", nie wiedzieć czemu nie skreślony przez dojrzalszą rękę redaktora, stawiał przed czytelnikiem dramatyczne pytanie o duchowe zaplecze rozszczebiotanego dziewczęcia i wszystkim wytrwałym czytelnikom słownych spiętrzeń maturzystki przypominał, że mamy do czynienia z dzieckiem jednak, które ma smykałkę, ale mentalnie jest jeszcze w krainie sentymentalnych zapisków pensjonarki.

Ale przecież druga rzecz Doroty Masłowskiej - autoironiczny "Paw królowej" - prześmiewcza stylizowana na hip-hopowy wylew opowieść o mechanizmach rodzimego szoł biznesu, tworzonego przez cyników z Czerskiej i Woronicza, była szyderstwem bardzo ostro i precyzyjnie wymierzonym w polityczną poprawność. Katastrofa związana z pomysłem cynicznego menago, by więdnącą popularność swojego gwiazdora-wokalisty wspomóc ograniem jego homoseksualizmu i wielka katastrofa, do jakiej dochodzi w sylwestrowym programie "Uważaj z nami", będącym kwintesencją idiotycznej infantylnej telewizyjnej papki edukacyjnej serwowanej młodzieży wywalał w powietrze całą kulturę promującą ideę tolerancji i pro-europejskiego wychowania. Te wszystkie "Rowery Błażeja", "Walki z trzema schodami", projekty Owsiakowe i owsiakopodobne, robienie kasy przez menedżerów promujących swoich marnych artystów czy to na zboczeniach, czy na współczuciu z niepełnosprawnymi, uzyskiwały tu dzięki językowej erupcji krzywe zwierciadło pokazując pustkę i cynizm zarządzanej przez dorosłych młodzieżowej kultury.

Przeplatające się przez książkę upiorne pioseneczki - w wykonaniu zespołu "Konie" - reklamujące cykl "Uważaj z nami", tylko dla ludzi nie oglądających telewizji zdawać by się mogły dalekie od praktyki współczesnych mediów:

"la la dużo jest opinii, więcej jeszcze poglądów, jedne lepsze inne gorsze czy cośtam, tak łatwo w pajęczynie nieprawdy się zaplątać, je je je, ale ty się temu nie poddaj, razem z nami jaka jest prawda się dowiedz, razem z nami miej poglądy".

"wiele jest opinii, jeszcze więcej poglądów, ktoś ci powie: usuń ciążę, ktoś inny: nie rób tego chłopie".

"usuń ciążę - jeden ci każe, inny powie, nie usuwaj w żadnym razie. Ty poglądom tym nie daj się chłopie mamić, dowiedz się, kto ma rację, uważaj to z nami! La la la!"

Wdzierają się wszędzie ze swoim koszmarną indoktrynacją, z nachalną propagandą cywilizacji śmierci ("ze znanym aktorem krótki wywiad o pozytywnym wymiarze aborcji"), udające jednocześnie radosny karnawał, budujący wspólnotę konkursami audiotele, ba, więcej, kreujące jakieś pseudoszlachetne ruchy imitujące troskę o najsłabszych. Wielki spór zespołów młodzieżowych o to, kto podepnie się pod lepszą chorobę, jako żywo przypomina realne projekty, gdzie pod pozorem troski o niepełnosprawnych sprzedawało się koszmarny kicz, i kaska leciała, pieniążki wypłacano, tantiemy stukały.

I gdy bohater "Pawia Królowej" - Retro Stanisław, wokalista, nie rozumiejący reguł szoł bizu znajdzie się na bocznym torze, to może i dotrze do niego, w czym uczestniczył, gdy usłyszy, jak zespół Flaky podbija stawkę i wymiata, i zwycięża w rywalizacji z zespołem Konie podpinającym się pod epilepsję: "Konie to przeszłość, Konie to pasmanteria, Konie to żenada, kogo teraz obchodzi jakaś padaczka, my lansujemy podczas koncertów publiczne moczu nietrzymanie i kału nietrzymanie".

Przegięcie? Czy chełpiący się Owsiakiem i innymi szlachetnymi akcjami z Woronicza, może udawać, że nie rozpoznaje się w obrazkach podsuwanych przez Masłowską? I przecież znajomo brzmi też opisana w "Pawiu" zmiana kursu polskiego szoł bizu, gdy pod wpływem żałoby po Janie Pawle Drugim strojony jest nowy ton dla młodzieżowej rozrywki i przygotowywany repertuar dla najbrzydszej dziewczyny na świecie

Jest "Paw królowej" fantastycznym słowotokiem zrodzonym ze sprzeciwu wobec politycznej poprawności, a może nie tyle ze sprzeciwu, co z zabawy przekraczaniem różnych barier, umownych tabu. Spiętrzenie bełkotu, piętrowe przegięcia powodują, że strażnicy z "Gazety Wyborczej" i mecenasi kultury czuć się mogli z lekka zdezorientowani wymową "odautorskich" komentarzy stanowiących interludia powieści:

"Ta piosenka za z Unii Europejskiej pieniądze już się kończy. Celowo do jej promocji zaangażowani zostali Żydzi i masoni. W ten sposób ewentualny niesmak, oburzenie i krzyk sprzeciwu u odbiorcy, nie wynika z jego gustu literackiego zwykłej odmienności, czy po prostu z nieprzeczytania w ogóle tej książki, lecz z faktu, że nie daje sobie Żydom i masonom mydlić oczu i na wciskane mu gówno jest odporny, propagandę mediów i kał kultury masowej".

Wprowadzając pod koniec "Pawia królowej" na scenę samą siebie, pokazuje też niby to ironicznie, ale jednak serio, swój niepokój, gdy jej miejsce, cudownej nastolatki z Wybrzeża, która jako maturzystka popełniła świetny debiut, zajmuje cyniczny Wojciech Kuczok, będący dla niej podobnym zagrożeniem jak dla Koni okazał się zespół Flaky. Narzeka więc:

"wszędzie tylko Kuczok Wojciech, Kuczok Wojciech na odczycie w Płocku i Kuczok Wojciech dyskusja panelowa w Rudawie Dolnej z przedstawicielami bibliotek pod hasłem "Przemoc w domu i przemoc w szkole".

No, ale taka jest pop kultura, taka jest i kultura zwana wysoką. I korzystając z przeróżnych dotacji, z przeróżnych funduszów, wsłuchując się w głosy krytyki, w głosy promotorów, Masłowska zdaje sobie doskonale sprawę, że chwalona jest nie za to, za co by chciała, tylko za możliwość podpięcia do ideologicznego sporu. Napotykając więc na cwaniaków-wyrobników literackich, zyskuje młoda autorka bardzo szybko gorzką wiedzę na temat mechanizmów komunikacji literackiej, na temat ideologicznej konstrukcji tego świata.

Owszem wyzyskuje te mechanizmy, wie, że bunt w granicach rozsądku w gruncie rzeczy także bywa premiowany, więc gdy na zamówienie niemieckiego mecenasa pisze sztukę o stereotypach narodowych, to z jednej strony tworzy kapitalną opowieść o trudnym miłowaniu wspólnoty w warunkach upodlającej nędzy, a z drugiej swoim zachodnim fundatorom rzuca w twarz oskarżenie za wojnę i okupację.

Dramat "Między nami dobrze jest" (2008) pozwala zapomnieć o kompletnie nieudanym tekście "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku", który - do dzisiaj wystawiany na scenach całego świata - jawi mi się jako humbug potwierdzający mizerię kultury współczesnej gotowej promować wszystko co da się opakować w nowomodne ideologie i sprzedać z napisem "nowoczesność".

"Między nami" wystawione zostało w Berlinie i Warszawie przez Grzegorza Jarzynę w czystej wysterylizowanej scenografii, wbrew didaskaliom Masłowskiej. Miast wszechogarniającego syfu, brudu i śmietniska otrzymaliśmy prawie czyściec, purgatorium, triumf higieny i ascezy, doskonale tłumaczący się dziwnym statusem ontycznym ukazywanego świata i ludzi w nim się poruszających.

Czy my w ogóle tutaj żyjemy? Czy nasi przodkowie - dziadkowie i babcie przeżyli nawałnicę niemiecką, przeżyli wojnę i zdołali spłodzić naszych rodziców, by ci obdarzyli nas życiem.

Masłowska na potrzeby niemieckiego festiwalu pisze rzecz wstrząsającą: możemy pisać sobie o narodowych stereotypach, ale zrozumcie nas - bombardowanych przez was, mordowanych, palonych w krematoriach, że nas, że dużej części z nas po prostu nie ma, że część Polski po prostu wyparowała i nie ma tych kamienic, nie ma tych wnętrz, nie ma tych ludzi.

Owszem to my, Polacy - myjący torby jednorazówki, przechowujący opakowania po jogurtach, to my, reprezentanci tej gorszej, skrzywdzonej Europy, mieszkańcy śmietnika przez was tworzonego, ale to też my - polegli, rozstrzelani. Zbombardowani. Przez was.

Jak my w ogóle istniejemy? Jako niezrealizowane potencje czy realni Polacy. Opłakujemy własny niebyt czy pochylamy się nad tworzonymi przez was gazetkami, nad wychachmęconym z kubła z makulaturą magazynem kobiecym "Nie dla ciebie". Zagłębiamy w horoskopy zwiastujące nieszczęście w postaci rozsypania się kulek na mole lub miłą niespodziankę: w "Biedronce" pojawi się "szynka drobiowa pradawna". Rozwiązujemy psychozabawy wahając między "niepoprawną globtroterką" a "zodiakalną spasioną świnią", czytamy: "ulubiony kamień? - kamień nerkowy".

Niezwykła jest pomysłowość, z jaką Masłowska szydzi z naszej peryferyjnej cywilizacji, z naszego peryferyjnego konsumpcjonizmu, z naszej peryferyjnej kultury - perypetie twórców filmu "Koń który jeździł konno" czy też radiowe pogadanki o "dawnych czasach, gdy świat rządził się jeszcze prawem boskim, a wszyscy ludzie byli Polakami", monologi pań aspirujących i codzienność ubogich rodzin czających się na promocję w tesco - to wszystko składa się na niezwykły emocjonalnie obraz: szyderstwo i cynizm splata się ze współczuciem, świadomość alienacji i marzenie o ucieczce od Polski, Polaków miesza z kapitalnym świadectwem wspólnotowego przeżywania naszej nędzy, naszej śmieszności, naszego niedorozwoju.

Po szczęśliwej współpracy z Grzegorzem Jarzyną, której owocem było rewelacyjne "Między nami dobrze jest", po niefortunnych próbach współdziałania z Krystianem Lupą przy spektaklu "Poczekalnia", Masłowska może zanotować jeszcze jeden teatralny sukces. Sceniczna adaptacja powieści "Paw Królowej" dokonana przez Pawła Świątka w krakowskim Teatrze Starym, dokonana - jakby na ironię - tuż przed objęciem dyrekcji przez Jana Klatę, to prawdziwe święto teatru. Młodzi aktorzy wprzęgnięci w precyzyjnie skonstruowaną maszynerię, wydobyli z prozy Masłowskiej ten unikatowy ton łączący elementy parodystyczne z formalnym mistrzostwem, szyderstwo z ludzkiej głupoty z igiełkami pytań najistotniejszych.

No tak, ale przecież końcówka roku 2012 to przede wszystkim "Kochanie, zabiłam nasze koty" - długo oczekiwana trzecia powieść Masłowskiej, powieść-koszmarek, powieść-niewypał, w której autorka dokonała na sobie spektakularnego samookaleczenia, jakiejś absurdalnie wyglądającej amputacji.

Oto artystka, która moc czerpała z obserwacji językowej codzienności i przyrządzała z tej codzienności - sączącej się, lejącej, atakującej z radiów, telewizorów, Internetu, z kawiarni, mieszkań, klatek schodowych - opowieść o naszej lokalności zrozumiałą także poza granicami naszego kraju, teraz postanowiła stworzyć dzieło uniwersalne, amerykańskie i kosmopolityczne już u samych swych podstaw. Postanowiła nałożyć tłumik na słowotoki, na językowe brewerie, szaleństwa, na strzępy lokalnych komunikatów i szumy słyszalne tylko nad Wisłą i miast wystartować od chaosu, bełkotu i nieuporządkowania, oparła się na szlachetnym rozpoznaniu sytuacji, oparła się na ideologii.

Miast radować się bełkotem, śmiać się i oddawać żywiołowi zabawy, zdecydowała się obnażać błahość naszej egzystencji, marność i płytkość naszego życia duchowego, miernotę propozycji pop-kultury. Kompromitować te wszystkie fioły ekologiczno-dietetyczne, mizerię świata artystycznego, głupstwo new age'u a wszystko w uogólnionej Ameryce. W uogólnionej Ameryce, gdzie Polska jawi się jako któryś z dawnych stanów byłej Jugosławii, a wszyscy ludzie mają uogólnioną tożsamość.

I powstała rzecz po prostu zła. W drodze do dojrzałości, Masłowska straciła gdzieś swoją spontaniczność. Nakładając sobie tłumik, a może po prostu nie umiejąc, nie mogąc powrócić do debiutanckiej naiwności i spontaniczności, stworzyła książkę językowo drętwawą, fabularnie banalną, wtórną.

Spudłowała.

Krytyka, z jaką spotkało się jej najnowsze dzieło, nie jest związana z jego przesłaniem: pod względem niepoprawności politycznej "Paw Królowej", wyróżniony Nagrodą Nike, na pewno był powieścią mocniejszą. Po prostu: Masłowska wkroczyła w trudną fazę mutacji. Jej dziecięca naiwna spontaniczność, jej zachwyt dla popkultury - to wszystko zwietrzało, a w miejsce tego nie pojawiło się nic.

Naprawdę, nie ma co łączyć tego z deklaracjami ideolo. Owszem, zabawnie brzmi diagnoza postawiona na portalu rebelya.pl przez "Dziobasa": "Doszło do wymiany agentów na moście. "Gazeta Wyborcza" nam przekazała Masłowską, my im Twardocha".

Ale przecież Masłowska była buntowniczką, była "prawie nasza" od zawsze. Dawała temu wyraz także w wywiadach prasowych czy felietonach.

Z diagnozą, że "mówi Rymkiewiczem" godziła się już po premierze "Między nami dobrze jest".

"Krytykę Polityczną" wyśmiewała, gdy tylko poczuła, że chcą ją zaanektować ludzie od Sierakowskiego.

Na swoim blogu prowadzonym w trakcie Warszawskich Spotkań Teatralnych 2011 kpiła wspaniale z nowomodnych teatrów próbujących deprawować nawet dzieci.

Jej opowiedzenie się przeciw pijanej tłuszczy dopuszczającej się agresji wobec obrońców krzyża na Krakowskim Przedmieściu i mocne deklaracje o potrzebie ładu i Boga we współczesnym świecie, jakie padły w wywiadzie udzielonym Mariuszowi Cieślikowi, cieszyć mogły prawicowych czytelników, ale przecież tym, którzy czytali "Kochanie, zabiłam wszystkie nasze koty", nie mogły przesłonić faktu, że dramatyczne dojrzewanie naszego cudownego dziecka trwa.

Od jego wyniku zależą dzieje literatury polskiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji