Artykuły

To jest lincz

- Jestem aktorem, dobrym aktorem. Uwielbiam się spotykać z ludźmi, opowiadam o sobie w wywiadach, mówię, co myślę o świecie, piszę felietony, a kiedy wychodzę na estradę, mówię własnym tekstem. Ale moje życie prywatne zawsze było tylko moje - mówi MACIEJ STUHR, aktor Nowego Teatru w Warszawie.

O czym nie będziemy rozmawiać?

- O życiu prywatnym.

Dlaczego nie?

- Niektórzy lubią robić ze swojego życia serial, ale mnie to mierzi. Nigdy tego nie robiłem.

Tak z ręką na sercu: nigdy nie zaprosił pan brukowców do swojego życia? Na przykład zgadzając się na ustawkę?

- Nigdy. Mnie jest to kompletnie niepotrzebne. Jestem aktorem, dobrym aktorem. Uwielbiam się spotykać z ludźmi, opowiadam o sobie w wywiadach, mówię, co myślę o świecie, piszę felietony, a kiedy wychodzę na estradę, mówię własnym tekstem. Ale moje życie prywatne zawsze było tylko moje. Nigdy nie zrobiliśmy sobie z żoną żadnej wspólnej sesji, nie pojechaliśmy na wakacje na Barbados z tą czy inną redakcją.

Nigdy?

- Nigdy.

A dostawaliście takie propozycje?

- Oczywiście. Odpowiadaliśmy, że dziękujemy, nie jesteśmy zainteresowani. Próbowali parę razy i w końcu się nauczyli, że nie ma sensu nam takich rzeczy proponować,

Ale zgodził się pan, by magazyn "VIVA" wywiad z panem zilustrował zdjęciami autorstwa pańskiej żony.

- Samanta jest fotografem, więc nie widzę nic dziwnego w tym, że wykorzystano do tego materiału jej zdjęcia. To nie było zaproszenie do naszego domu. I zapewniam, że nigdy żadnemu dziennikarzowi nie opowiem o moim życiu prywatnym. Przez całe lata funkcjonowania w sferze publicznej miałem jakieś poczucie kontroli nad tym, co jest moim życiem prywatnym, a co zawodowym. Wydawało mi się, że mam na to receptę - opowiadam mediom tyle, ile chcę, a resztę zachowuję dla siebie. I możemy się nawzajem szanować, jeżeli będziemy przestrzegać tych zasad.

Działała?

- W zasadzie tak, bo moje życic było z punktu widzenia mediów dość spokojne, by nie powiedzieć nudne. I nagle okazało się, że nie wystarczy nie mówić, żeby nie mówiono.

Co takiego się stało, że pakt o nieagresji został złamany?

- Moim zdaniem dwie rzeczy. Po pierwsze, rzeczywiście w moim życiu rok temu wydarzyła się rewolucja, ale nie uznałem za stosowne opowiadać o niej wszem i wobec. Nie powiedziałem nawet niektórym przyjaciołom, a co dopiero mediom. Wydawało mi się, że ułożę sobie prywatne sprawy w czterech ścianach własnego domu.

Czy to nie była naiwność? Naprawdę pan myślał, że brukowce nie zainteresują się takim wydarzeniem, jak rozstanie Macieja Stuhra z żoną?

- To było naiwne, wiem. Ale jednak przez rok udawało mi się utrzymać sprawę może nawet nie tyle w tajemnicy, ile z dala od plotkarskich pism i portali. Bo uważam, że nikogo nie powinna obchodzić. Ja mogę opowiedzieć mediom o tym, nad czym teraz pracuję, o triatlonie, który od jakiegoś czasu uprawiam, mogę wziąć udział w dyskusji na taki czy inny temat albo wypowiedzieć się o kwestiach polsko-żydowskich, jeśli będzie taka potrzeba. Ale nie będę mówił o tym, kto z kim śpi i dlaczego. Nikt nie powinien mnie o to pytać.

A ta druga rzecz, która sprawiła, że media zaczęty się panem interesować?

- To jest pokłosie "Pokłosia". Tuż po premierze filmu, jesienią ubiegłego roku, rozpętała się ogromna dyskusja, a ja znalazłem się na liście osób, o których trzeba sfabrykować news raz na tydzień albo częściej. Stałem się jednym z bohaterów tych rubryk, w których nie chcę występować. Zaczęto też pisać o mojej rodzinie. Wtedy zrozumiałem, że te wszystkie wiadomości na mój temat bynajmniej nie muszą być prawdziwe. A pisano rzeczy kuriozalne, bo liczył się tylko news. Na przykład taki: Jan Nowicki rzuca się ratować małżeństwo Macieja Stuhra.

Nie rzucał się?

- Janka widziałem ostatnio pięć lat temu, więc może gdzieś się rzucał, ale na pewno nie mnie na pomoc. Najgorsze jest to, że jedna tak zwana gazeta coś napisze, a potem kolejne gazety i portale się na nią powołują. Teraz piszą, że rzuciłem się w wir hulaszczego życia i dlatego rozpadło się moje małżeństwo.

Czytałam, że to dlatego, iż częściej był pan na planie zdjęciowym niż w domu. A poza tym żona nie miała ochoty chodzić z panem na te wszystkie premiery, a pan je wprost uwielbiał.

- Piszą, co chcą. Nie byłem przez ostatni rok na żadnej imprezie, poza premierami dwóch filmów, w których grałem - "Pokłosia" i "Obławy" Ale i tak moje upodobanie do imprez i bankietów stało się faktem, bo napisała o nim jedna gazeta, a po niej powtórzyło 40 innych.

Czyli twierdzi pan, że wszystkie kłamią.

- No kłamią. Dokładnie tak jak z Jankiem Nowickim, co to się rzuca ratować moje małżeństwo. Wie pani, co jest dla mnie teraz najtrudniejsze?

Co?

- Nie dać się sprowokować. Pierwszym, naturalnym odruchem człowieka jest chęć wyjaśnienia: to nie tak, źle piszecie, przestańcie kłamać. Z mojej żony zrobiono publicznie prostytutkę, więc jako honorowy mężczyzna chcę stanąć w jej obronie.

A może gdyby opublikował pan oficjalne oświadczenie, to ludzie uwierzyliby panu, a nie im?

- Nie. Nawet parę miesięcy temu się zastanawiałem, czy nie wykorzystać tak potężnego narzędzia, jakim jest Facebook. Mam 100 tys. fanów na swoim profilu, mógłbym dać jakieś oświadczenie...

To dlaczego pan tego nie zrobi?

- Bo powtarzam raz jeszcze: nie będę publicznie spowiadał się ze swojego prywatnego życia!

Może gdyby pan codziennie powtarzał: kłamią, kłamią, kłamią...

- Ale czasami nie kłamią. Moja żona urodziła dziecko, czasem mówią prawdę. Tylko ja nie zgadzam się, żeby o tym mówili. To nie ich sprawa. Wiem jedno: nie zejdę, nic wolno mi zejść na poziom dyskusji zaproponowanej przez brukowce. Jedyne, co zrobiłem, to napisałem na Facebooku post. To było zaraz po tym, jak moja córka zadzwoniła w nocy z płaczem, bo bała się paparazzich, którzy wszędzie chodzą za naszą rodziną. Napisałem, że mamy tego dość, że chcemy ustalić granicę naszej prywatności.

Napisał pan też, że wasze życie zamieniło się w koszmar. Aż tak?

- Była pani kiedyś na porodówce?

Raz, kiedy rodziłam dziecko.

- No to niech pani sobie wyobrazi, że na korytarzu przed salą siedzi pięciu facetów wpuszczonych przez personel szpitala i przez każdą szparę wciskają swoje aparaty tam, gdzie z pewnością by pani nic chciała, żeby były wciskane. Wszystkie wizyty gości zostały obfotografowane, każdego odprowadzono z fleszami do samochodu. Za moimi teściami i szwagierką wjechano do garażu na prywatnej posesji i tam zrobiono im zdjęcie. A przecież oni nie są osobami publicznymi! A nawet jakby byli, to w świetle prawa też mają prawo do prywatności.

Nie miał pan nigdy ochoty złapać takiego fotoreportera i nim potrząsnąć? Może dać mu w pysk?

- Do tej pory udawało mi się jakoś powstrzymać (śmiech). Wie pani, ludzie, za którymi nic chodzili paparazzi, nie rozumieją, jakie to uczucie. Więc jak się pojawia informacja, że ktoś znany poszarpał fotoreportera, myślą: ojej, o co tyle hałasu? Niech pozwoli sobie pstryknąć te zdjęcia i będzie miał spokój. A to nic tak: człowiek bez przerwy śledzony czuje się totalnie bezsilny, a zarazem wściekły, więc czasem po prostu nie wytrzymuje. Kiedy ktoś mnie fotografuje na ulicy, odczuwam to jako gwałt na mojej osobie.

Jest pan osobą publiczną. Ludzie mają prawo wiedzieć, co się dzieje w pana życiu.

- Nie mają prawa. Właśnie rozmawiałem z moim prawnikiem, który potwierdził, że osoby publiczne mają prawo do prywatności. To, że ktoś jest królem, nie oznacza, że inni mogą patrzeć, jak on sobie w kiblu podciera tyłek. Owszem, jestem osobą publiczną, można komentować moją działalność, opisywać ją na wszelki sposób, ale jeżeli nie zgadzam się, by robiono mi zdjęcie i je publikowano, trzeba to uszanować.

Kilka dni temu zamieścił pan na Facebooku kolejny post: "Nie wierzcie im. To są prości i chciwi ludzie". Kogo miał pan na myśli?

- Po pierwsze tych, którzy zrobili z plotek biznes i zarabiają na tym ogromne pieniądze. To wydawcy, właściciele pism i portali, którzy jeszcze próbują do tego dorabiać filozofię strażników moralności. Jesteście ludzkimi wszami, a nie strażnikami moralności i trzeba to jasno powiedzieć. Dalej jest cała grupa ludzi, którzy te kłamstwa piszą. Zastanawiam się, kim oni są. Czy to półanalfabeci, którzy potrafią tylko kopiować i wklejać, bo nie są w stanie sami z siebie niczego wykrzesać? A być może to cwaniacy, którzy uważają, że prawda nie ma żadnego znaczenia, więc można napisać cokolwiek, bo liczy się tylko liczba komentarzy i wejść na stronę internetową albo nakład gazety. Potem są ludzie, którzy napastują nas na ulicach, robią nam zdjęcia, wypytują kelnerów, co jedliśmy, przekupują tych, którzy mogą cokolwiek powiedzieć. No i jest grupa tych, którzy uprawiają nową formę donosicielstwa. Nie rozumiem.

- No przecież ktoś w tym szpitalu, gdzie rodziła moja żona, poinformował paparazzich, o której godzinie było cesarskie cięcie. Ktoś ich wpuszczał na zamknięty oddział. A jak mój tata miał stłuczkę i zadzwonił na numer alarmowy, to pierwszy przyjechał dziennikarz "Super Expressu"! Ktoś musiał mu dać cynk. Tak, mamy nowe pokolenie donosicieli. A mnóstwo ludzi siedzi przed komputerami i czerpie ogromną radość z tego, że sobie grzebią w tym naszym życiu.

Więc czyta pan te komentarze?

- Nie czytam, ale je przejrzałem.

Bóg im wybaczy - napisał pan o tych, którzy produkują newsy o pana rodzinie.

A pan im wybaczy?

- Wie pani co? Najgorsze jest to, że obserwuję u siebie narodziny nienawiści. Ja tych ludzi po prostu nienawidzę. Tych, przez których płacze moja córka. Nie umiem znaleźć żadnego wytłumaczenia dla ich postępowania. Nie znałem wcześniej nienawiści, wystrzegałem się tego uczucia jak ognia, a tym razem jest mi ciężko się od niego powstrzymać. Ale w ostatnich dniach stało się coś zaskakującego, najwyraźniej przekroczono jakąś granicę, bo nawet ci hejtujący zazwyczaj internauci teraz piszą: zostawcie

ich w spokoju, nie chcemy czytać o ich życiu. A pod moim postem z prośbą o poszanowanie naszej prywatności podpisało się 60 tysięcy ludzi. To było niezwykle budujące. Dostałem też sporo dowodów wsparcia od kolegów, którzy wiedzą, jak się człowiek czuje w takiej sytuacji.

Pana kolega Kuba Wojewódzki nie przebiera w słowach, mówi, że to lincz.

- To, co zrobili Samancie, to jest na pewno lincz. Zrobili z niej kurwę i dziwkę. Od roku próbujemy ułożyć nasze życie od nowa, w najgorszych chwilach wykazaliśmy się ogromną delikatnością, spokojem i mam wrażenie, że także dojrzałością. Włożyliśmy mnóstwo wysiłku w to, by stworzyć jakiś nowy model patchworkowej rodziny, ale ostatnie wydarzenia przejechały po nas czołgiem. I cały ten proces budowania nowego życia został mocno naruszony. Najtrudniej jest mi się pogodzić z tym, jak przeżywa to moja 13-letnia córka. Prosimy ją, żeby tego wszystkiego nie czytała, ale i tak coś do niej dociera. Dzisiaj zadzwoniła z obozu, mówiąc, że przeczytała ostatni numer "Party" i płakała. A wcześniej jakieś hieny podszywały się na Facebooku pod jej przyjaciół i wypytywały o wszystko. I ona im się spowiadała. Nie mówiąc już o tym, że ciągle chodzą za nią paparazzi.

Jest pan wściekły, prawda?

- Tak, jestem. Kilka dni temu obejrzałem w internecie wyjście z więzienia byłego herszta bandy pruszkowskiej, "Słowika". Wychodzi szef mafii i jego adwokat mówi: nie pozwalamy na publikację wizerunku mojego klienta. I wie pani co? Bandyta wychodzi i ma zamazaną twarz, a twarz mojej żony jest na wszystkich portalach! Ją można pokazać, a bandziora nie można.

Czuje się pan teraz tak jak po premierze "Pokłosia"? Wtedy też był pan pod zmasowanym ostrzałem.

- To były niedzielne igraszki. Mówię z ręką na sercu, bez żadnej przesady: "Pokłosie" to był mały pikuś w porównaniu z tym, co przeżywamy teraz.

Jaka jest różnica?

- Wtedy była dyskusja, mniej lub bardziej merytoryczna, były spory ideologiczne. Teraz czuję się, jakby ktoś wsadził mi rękę do majtek i czegoś tam szukał. Tego nie da się porównać. To jest dokładnie takie uczucie jak wtedy, gdy okradziono mi mieszkanie. Bezradność, strach, nieprzyjemne wrażenie, że ktoś tu był i może jeszcze wrócić.

Żałuje pan, że przy okazji "Pokłosia" tak się pan wychylił? Że zabrał pan głos w sprawie trudnej polsko-żydowskiej historii?

- Z tamtego okresu jestem zasadniczo dumny. Oprócz kilku przykrości spotkało mnie wiele dobrego, otrzymałem mnóstwo wsparcia od wielu ludzi. Moja publiczność siłą rzeczy trochę się podzieliła, ale ci ludzie, którzy przy mnie zostali, to jest właśnie ta widownia, do której chciałbym mówić. Ale kiedy na szali mam położyć to, co robią teraz brukowce, to jest mi ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Bo cena za udział w dyskusji o sprawach polsko-żydowskich wydaje mi się kosmicznie duża.

Teraz sprawia pan wrażenie, jakby cierpiał.

- Z pewnością są ludzie, którzy mają poważniejsze zmartwienia niż to, że ktoś pisze o nich bzdury, ale to, co się wokół mnie ostatnio dzieje, jest okropne. Sam nie wiem, do czego doprowadzi. Wiem na pewno, że będę jeszcze bardziej niż dotąd bronił prywatności, będę jeszcze ostrożniejszy w kontaktach z mediami. Ale wydaje mi się, że jedynym sposobem dyskusji jest dyskusja prawnicza. Nie będę kozłem ofiarnym, który pozwoli łamać prawo komuś, kto chce na tym zarobić.

Będzie pan tabloidom wytaczał procesy?

- Na razie będę walczył o powstrzymanie publikacji. A czy będę miał siłę kopać się z nimi dalej? Jeszcze nie podjąłem decyzji.

Czy to, że od jakiegoś czasu intensywnie trenuje pan triatlon, to rodzaj ucieczki?

- Zdecydowanie tak. Zaproszenie mnie do udziału w triatlonie zbiegło się w czasie z premierą "Pokłosia" To było błogosławieństwo, że dostałem taką propozycję i mogłem codziennie przez te 10 miesięcy wyładowywać swoje frustracje, napięcia i agresję w sporcie, a nie w czymś innym.

A tak w ogóle co pan robi? Z portali nie można się dowiedzieć niczego o pana pracy zawodowej.

- Robię dużo bardzo ciekawych rzeczy, na przykład serial kryminalny w Rosji. Gram tam największego twardziela w historii rosyjskiego kina, po rosyjsku. Rozwalam wszystkich samym wzrokiem, a jak nie wzrokiem, to ciosami karate. Wybuchają za mną samochody, a ja nawet nie mrugnę okiem, tylko idę dalej. Arnold Schwarzenegger w połączeniu z Bruce'em Lee. To zabawne, bo w Polsce nigdy bym takiej roli nie dostał, nie jest zgodna z moim wizerunkiem. A Rosjanie stwierdzili po castingu, że mam niesamowicie zimne, wyrafinowane spojrzenie.

Na moskiewskich ulicach pana nie rozpoznają?

- Nie, bo ten serial jest dopiero kręcony (śmiech). Siedziałem parę dni temu w kawiarnianym ogródku w Moskwie i koło mnie stał paparazzi, wyraźnie czekał na kogoś, czaił się. Pomyślałem: chłopie, gdybyś ty wiedział...

A nie przyszło panu do głowy, że całe to zamieszanie to po prostu

cena sławy?

- Nie! To jest właśnie największe nieporozumienie i często używany argument drugiej strony. Widziały gały, co brały. Sam się pchałeś. Nie! Zwłaszcza, że gdy zostawałem aktorem, nie było jeszcze ani jednej bulwarówki czy plotkarskiego portalu, a słowo paparazzi kojarzyło się z tym, że papież ma rację. Więc nigdy się nie zgodziłem i nie zgodzę, by ktoś deptał mi po piętach. Ja jestem, jeszcze raz to powtórzę, A-K-T-O-R-E-M. Od grania w teatrze, w filmie, od robienia kabaretu. To mnie interesuje. Jeśli o mnie chodzi, to te wszystkie pseudo-gazety i pudelki mogłyby w tej sekundzie zniknąć z powierzchni ziemi. I czułbym tylko radość, one nie są mi do niczego potrzebne.

Nie znikną.

- Wiem. Zastanawiam się tylko, do czego dojdziemy. W jaki sposób będą przekraczane kolejne granice. Bo żeby się ten plotkarski biznes dalej kręcił, muszą być przekraczane.

Dokąd dojdziemy?

- Strach się bać. Wie pani, jak ci, co robią nam zdjęcia i o nas piszą, mówią o nas? Ryje. Jakiego ryja masz dzisiaj? Ta papka, którą produkują, przelatuje przed oczami czytelnikom, którzy natychmiast o niej zapominają. Ja jestem z tego powodu bliski depresji, a przecież ludzie mają te wszystkie historie w głębokim poważaniu. Za chwilę będzie coś innego, na przykład Natalii Siwiec wypadnie biust. Problem w tym, że zarówno ludzie, którzy tworzą ten nieprawdziwy świat, jak i odbiorcy dokonali procesu odczłowieczenia nas. Tam nie ma refleksji, że my też jesteśmy ludźmi, którzy mają emocje, więc może nas zaboleć albo zaboli nasze dzieci. Nikt nie myśli, że może zrobić nam krzywdę. Nie. Jest temat, jest ryj, jest serial.

A nie sądzi pan, że to wina tych celebrytów, którzy poszli na współpracę z brukowcami?

- Dotknęła pani sedna problemu. Oni robią nam wszystkim krzywdę, bo wyznaczają granicę. Jeśli zapraszają do domu fotoreportera i dają się sfotografować na sofie, to ten fotoreporter myśli, że może wejść także do mojego domu i zrobić rodzinną fotkę na sofie. Nie chcę? Jak to nie? - dziwi się. Przecież był wcześniej w dwudziestu domach i wszyscy byli szczęśliwi. Dlaczego ja wydziwiam i nie chcę go wpuścić? To on mi zrobi przez okno. I będzie przekonywał, że tacy jak ja żyją dzięki takim jak on. Ma pani rację: osoby publiczne, które zapragnęły poinformować społeczeństwo o swoich podbojach miłosnych czy czymkolwiek innym, nieodwracalnie zmieniły naszą rzeczywistość. Ale będę głośno krzyczał, że nie wszyscy chcą w tym serialu uczestniczyć. Ja me chcę. Proszę mi dać święty spokój, mam do niego prawo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji