Z motyką na Pilcha
Rudolf Zioło porwał się na prozę Jerzego Pilcha jak z motyką na słońce, gdyż jest to literatura nieprzekładalna na język teatru. Od klęski uratowała go Wisła
W teatrze stylowe frazy Jerzeso Pilcha niewiele znaczą, podobnie jak długie monologi, z których trudno zbudować dramaturgię przedstawienia. Wymiana zdań u Pilcha przypomina raczej błyskotliwe debaty nad kieliszkiem gorzkiej żołądkowej w krakowskiej kawiarni niż teatralny dialog, sprawdza się dobrze w czytaniu, gorzej na scenie. Aby utrudnić i tak trudne zadanie, reżyser połączył w swojej adaptacji dwie książki: "Inne rozkosze" i "Tysiąc spokojnych miast", które łączy jedno - miejsce akcji, czyli Wisła koło Cieszyna, a różni wszystko - czas, bohaterowie, tematyka. Pierwsza jest współczesną opowieścią o rozterkach niejakiego Kohoutka, który do spokojnego, ewangelickiego domu, gdzie wiedzie żywot męża i ojca, sprowadza kochankę i ukrywa ją na strychu. Druga to historia zamachu na Władysława Gomułkę, który w roku 1963 planują protestanci z Wisły. U Zioły obie historie wiąże postać Pawła Kohoutka, alter ego pisarza, ale stawiam wycieczkę do Wisły krytykowi, który wykaże związek między uczestnictwem w zamachu na pierwszego sekretarza KC PZPR w wieku dziecięcym a późniejszym bujnym życiem erotycznym bohatera.
Dramaturgia jest najsłabszą stroną spektaklu, który co chwila grzęźnie w kunsztownych przemówieniach. Wygłaszający je aktorzy mówią do siebie i słuchają przede wszystkim siebie, co rozbija spektakl na wiele monodramów. Monodramem jest także rola Kohoutka. Wiesław Komasa gra rozpacz niewspółmierną do problemu, jakim jest ukryta na strychu Anna Samusionek. Nie potrafi zażartować z postaci prowincjonalnego erotomana. Przepada w związku z tym ironiczny dowcip Pilcha, w pierwszym akcie publiczność reaguje śmiechem jedynie na słowa: Stalin, Trybuna Ludu oraz Mao-Tse-tung, czyli jak za czasów teatru politycznej aluzji.
A nie musiało się tak stać, czego dowodem sceny z życia ewangelickiej rodziny, z której pochodzi autor "Tysiąca spokojnych miast". Celebrowane posiłki przy wspólnym stole, poprzedzone słowem pastora, wspólne śpiewy przy fisharmonii i dysputy religijne, przemieszane z rozmowami o wynajmowaniu pokoju letnikom z drugiej i trzeciej części to najlepsze sceny spektaklu. Jest w nich humor, ironia, jest sentyment do krainy dzieciństwa, jest wreszcie inna Polska, która brzmi w muzyce Bolesława Rawskiego, osnutej na protestanckich hymnach i psalmach.
W tych scenach, pochodzących przede wszystkim z "Tysiąca spokojnych miast" aktorzy Powszechnego przypominają sobie, co to dialog, poczucie humoru i rola charakterystyczna. Cezary Żak jako Pastor rehabilituje się po nieudanej roli Falstaffa, słowo Boże głosi tak wytrwale, że trzeba podstępu, by przerwać mu kazanie i zacząć w końcu obiad. Świetny portret nadopiekuńczej matki rysuje Ewa Dałkowska, traktująca czterdziestoletniego syna tak, jakby miał nadal dziesięć lat. Kazimierz Kaczor (Ojciec), Kazimierz Wysota (Pan Trąba), Sylwester Maciejewski (Komendant Jeremiasz), Franciszek Pieczka (Oyermah) tworzą niezapomnianą grupę małomiasteczkowych mędrców, którzy nad kieliszkiem roztrząsają nabrzmiałe problemy Polski i świata.
Bo największą wartością prozy Pilcha, a co za tym idzie przedstawienia Rudolfa Zioły, jest spojrzenie na powojenną Polskę z dystansu, jaki daje ewangelickie pochodzenie autora. Z tej perspektywy komunizm jest ledwie epizodem w historii świata, Władysław Gomułka - jednym z pośledniejszych satrapów, romantyczna tradycja, która nakazuje skrytobójczo zamordować dyktatora - groteskową farsą. Zamach na pierwszego sekretarza, który planują bohaterowie, to przecież parodia romantycznych zamachów z "Kordiana" i "Dziadów". Nie dość, że zamachowiec nazywa się Trąba i jest nałogowym alkoholikiem, to jeszcze zamierza ugodzić Władysława Gomułkę strzałą z kuszy. Ten plan nie może się udać, bo, jak mawia ojciec Kohoutka, lutry są urodzonymi negocjatorami, a nie zamachowcami. Mają cechę, której Polakom w kończącym się wieku kilka razy zabrakło. W jednej ze scen domownicy przekrzykują się słowem "Polska". Jedni krzyczą "Polska! Gnój!", drudzy odkrzykują "Polska!Gola!" i w tej groteskowej kłótni zawiera się ironiczny komentarz do polskiej tromtadracji.
Może gdyby krytyczne spojrzenie na polską tradycję i współczesność reżyser wydobył na pierwszy plan, rezygnując z przywiązania do frazy Pilcha i erotycznych rozterek Kohoutka, przedstawienie w Powszechnym byłoby równie mistrzowskie jak książki, na podstawie których powstało. A tak mamy do czynienia ze zgniłym kompromisem między prozą a wymogami teatru. A przecież nie o kompromisy nam chodzi, prawda?