Artykuły

Radosne dni Winnie

Beckett jest autorem romantycznym. Los ludzki w kategoriach eschatologicznych, męka, dramat istnienia, to jedyny krąg spraw, w jakim obraca się jego twórczość. "Radosne dni" nie wyłamują się z tego kręgu. Ale zawierają kilka elementów i cech nowych. W sztuce tej autor "Czekając na Godota" osiągnął większą niż zwykle prostotę, przejrzystość i to co nazywamy "łatwością", a więc łatwość zrozumienia przez odbiorców. Jego analiza losu ludzkiego przeprowadzona jest też w "Radosnych dniach" z mniejszym okrucieństwem, za to z większym współczuciem, a nawet pewną dozą delikatnego liryzmu.

Niesłychana, zdumiewająca jest precyzja tego dramatu, prawie monodramatu, a także - co zabrzmi paradoksalnie - jego teatralność, sceniczność. O tym ostatnim przekonała nas polska prapremiera "Radosnych dni", która odbyła się w Łodzi, na Małej Scenie Teatru Nowego. Realizatorzy tego przedstawienia nic na szczęście sztuce Becketta nie dodawali (raczej pewnych szczegółów ujęli), pozostali pedantycznie wierni drobiazgowym wskazówkom autorskim, całkowicie zaufali tej olbrzymiej precyzji, z jaką Samuel Beckett buduje swój teatr, tak bardzo własny - i osiągnęli doskonały wyraz sceniczny.

Przystępność "Radosnych dni" polega, jak mi się wydaje, również i na tym, że o bohaterach sztuki stosunkowo wiele się dowiadujemy, że wiemy o nich dużo więcej, niż o innych postaciach Beckettowskich. Dzieje się tak również dzięki owej precyzji, z jaką zbudowany jest ten znakomity tekst, dzięki doskonałości techniki dramaturgicznej Becketta. Wprawdzie Winnie, bohaterka sztuki, mówi bez przerwy, cały utwór składa się właściwie z jej dwóch ogromnych monologów, ale to mówienie ma przyczynę i funkcję bardzo specjalną, bynajmniej nie narracyjną. Winnie nie mówi po to, aby widowni albo Williemu opowiadać o sobie. A jednak z jej monologów, z całej tej śmiesznej i równocześnie bardzo dramatycznej paplaniny, można wyłowić i ułożyć jej życiorys, jej i jej męża Williego, historię ich życia i wzajemnego stosunku. Dzięki temu też obraz Beckettowski jest tym razem dużo bardziej konkretny. Mimo całego uogólnienia pozwala się potraktować niemal historycznie. To znaczy pozwala umiejscowić Winnie i Williego w określonym czasie, określonym społeczeństwie, określonym środowisku. Nie jest to uniwersalistyczna abstrakcja.

Punktem wyjścia jest sytuacja, która ma łatwo uchwytne znaczenie metaforyczne, a jednocześnie bardzo proste i wyraziste znaczenie konkretne. Pośrodku sceny mamy kopiec ("Jak największa prostota i symetria" - zaznacza Beckett), w którym zakopana po pas tkwi bohaterka. Willie rezyduje za kopcem, z tyłu, leży lub siedzi, albo porusza się na czworakach. Willie nie jest ważny dla nas, dla widzów, choć jest bardzo ważny dla Winnie. Jest dla niej ważny jako słuchacz tego, co ona mówi, jako ktoś, kto stwarza jej pozór niesamotności. Ale naprawdę Winnie jest sama w swoim kopcu i prawdopodobnie była samotna przez całe swoje pożycie z mężem, nawet wtedy, kiedy Willie nie był jeszcze zidiociałym i zniedołężniałym staruszkiem. Winnie była wrażliwa, umiała odczuwać, miała wrodzoną inteligencję. Miała i ma świadomość własnego losu, poczucie tragedii jestestwa. Dlatego ją właśnie pokazał Beckett w kopcu stopniowo pochłanianą przez ziemię, dlatego jej istnienie pokazał jako dramat i przy pomocy prostej alegorii kazał nam sobie uzmysłowić, że życie ludzkie jest męczącym, powolnym umieraniem.

Dynamika "Radosnych dni" polega na Dramatycznym bronieniu się Winnie przed załamaniem, przed apatią beznadziejności. W pierwszym akcie bohaterka robi to przez udawanie normalności sytuacji, dziesiątki drobnych czynności, głównie toaletowo-kosmetycznych, oraz przez mówienie. "Tak mało jest rzeczy, o których można mówić. Mówię o wszystkim. O czym mogę". Ale "słowa zawodzą, bywają chwile kiedy nawet one zawodzą. (...) I co wtedy robić? Szczotkować i rozczesywać włosy, jeśli się tego nie zrobiło przedtem, albo nie ma pewności, że się to zrobiło, doprowadzić do porządku paznokcie, jeżeli potrzeba. Tak się spędza czas. To chcę powiedzieć. Tyle tylko chcę powiedzieć". Ale w drugim akcie pozostaje Winnie już tylko mówienie, jest bowiem zakopana w kopcu po szyję, ograniczone ma nawet ruchy głowy. W pierwszym akcie falowanie nastrojów wyrażała przez spuszczanie i podnoszenie głowy. "Opuszczać i podnosić głowę, opuszczać i podnosić - tak zawsze". Teraz już tylko otwiera i zamyka oczy. "Otwieraj i zamykaj oczy, Winnie, otwieraj i zamykaj - tak zawsze".

Najbardziej wstrząsające jest w tej sztuce (na tym też polega główny "chwyt" autora jeżeli chodzi o postać bohaterki) udawanie przez Winnie radości, cieszenie się jakimiś, nie mającymi znaczenia ani wpływu na jej sytuację i los, mikro-zdarzeniami czy innymi drobiazgami. Owo pocieszanie się, że mogłoby być wieczne zimno, albo wieczna ciemność i tylko traf, szczęśliwy traf sprawił, że tak nie jest, więc nie wolno narzekać. Owe powracające wciąż zdania: "Znowu cudowny dzień", "co za radosny dzień", "To właśnie jest takie cudowne", "Trzeba być wdzięcznym, bardzo wdzięcznym". I zderzenie tego rodzaju wykrzykników z nagłymi, krótkimi momentami załamania, kiedy Winnie rzuca jakieś półzdania, półsłowa prawdy, kiedy dostrzega swoją sytuację w ostrym świetle rzeczywistości.

Są takie momenty w akcie pierwszym, ale szybko ustępują. Winnie może się jeszcze bronić przed nastrojami rozpaczy. Spokojnie, Winnie - powtarza sobie - nie trzeba się denerwować. W drugim akcie Winnie jest już śmiertelnie zmęczona. Coraz częściej zamyka oczy, ale ostry jak uderzenie nożem dźwięk dzwonka każe natychmiast je otworzyć. Coraz trudniej przychodzi jej mówienie, że dzień jest radosny. W ogóle, coraz trudniej przychodzi jej mówienie, wspominanie wszystkiego, wszystkiego co może. "Boli mnie kark (pauza. Z nagłą gwałtownością). Boli mnie kark! (pauza) No, to mi ulżyło. (z lekką irytacją) Wszystko ma swoje granice. Nic więcej nie mogę zrobić. Nic więcej nie mogę powiedzieć. Ale muszę powiedzieć jeszcze coś. Trudna sprawa. Nie, coś musi się poruszyć na świecie, ja już nie mogę". Powie też w końcu - cicho - jak zaznacza autor: "Pomocy. Pomocy, Willie".

Drugi akt "Radosnych dni" jest już właściwie cały tłumionym krzykiem rozpaczy. Kiedy paradnie ubrany Willie w finale wczołga się wreszcie na scenę przed kopiec, Winnie wybuchnie jeszcze raz radością, krzyknie: "O, to naprawdę radosny dzień, jeszcze jeden radosny dzień!" Ale Willie nawet nie zdoła wdrapać się na kopiec, zsunie się i pozostanie na czworakach wpatrując się w Winnie. Wtedy ona zaśpiewa mu swoją pieśń, duet z "Wesołej wdówki": "Usta milczą, dusza śpiewa, kocham cię..." Potem radosny wyraz zniknie z jej twarzy, Winnie zamknie oczy, ale dźwięk dzwonka zmusi ją do podniesienia powiek. "Patrzą jedno na drugie. Długa pauza". Taka jest ostatnia, końcowa uwaga autora.

Napisałem, że twórcy przedstawienia "Radosnych dni" w łódzkim Teatrze Nowym bardzo dokładnie zrealizowali tekst Becketta, drobiazgowo stosując się do jego wskazówek. Sądzę, że legło to u podstaw sukcesu tego spektaklu. Sprawa nie była łatwa, wymagała uwagi, wysiłku, wielkiej pracy. Wymagała wreszcie dużej sprawności warsztatowej. Wszystko to dali z siebie reżyser i wykonawca postaci Williego, Tadeusz Minc, grająca rolę Winnie Bohdana Majda, oraz scenograf Henri Poulain.

Oczywiście przede wszystkim Majda. "Radosne dni" są wielkim zadaniem dla aktorki, która przez półtorej godziny samotnie monologuje na scenie, gdzie w drugim akcie widoczna jest już tylko jej głowa. Majda osiągnęła nadspodziewanie piękny rezultat. Pokonała nie tylko wszystkie trudności techniczne. Potrafiła utrzymać widownię w napięciu, rozwinąć rolę bardzo przejrzyście i klarownie, głęboko wzruszyć. Potrafiła trafnie uruchomić bogate środki aktorskie, głównie głosowe i mimiczne, aby w pełni oddać zmienność nastrojów bohaterki, euforyczną radość i prawdziwy ból, jej zmaganie się z sobą, jej desperacką obronę przed stanem, w którym musiałaby milczeć i "patrzeć przed siebie z zaciśniętymi ustami". Przejmująco pokazała owe styki chwil, w których Winnie "na siłę", w sposób niemal groteskowy wprowadza się w stan radosny, z momentami tragicznych załamań. Będę długo pamiętać początek drugiego aktu, kiedy zobaczyliśmy na szczycie kopca poszarzałą, straszliwie zmęczoną twarz Winnie. Podobne zmęczenie i aż rozpaczliwy ból malował się na niej ilekroć przymykała w tym akcie oczy. W całej roli była Majda bardzo ludzka i bardzo kobieca, ciepła, prawdziwa, wzruszająca. Jej kobiecość szamotała się w nieszczęsnym kopcu, jak ptak w bardzo ciasnej klatce. Aktorka precyzyjnie łączyła swój skomplikowany monolog z mnogością czynności, drobnych działań, jakie wykonuje Winnie. Dobra, rzetelna robota. Odnosi się to do całości przedstawienia, bardzo w sumie jasnego, bardzo klarownego. Chciałbym też na koniec wspomnieć o nieprzeciętnych walorach polskiego przekładu "Radosnych dni", którego dokonali Mary i Adam Tarnowie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji