Artykuły

Radosne dni

Dekoracje: krajobraz pustyni spalonej słońcem. Teren pofałdowany, ogołocony z roślinności. Piasek ma kolor ciemnego brązu. Horyzont malowany iluzjonistycznie: niebieski, nieruchomy, bez jednej chmurki. Ostre, kłujące światło. Na pierwszym planie kopiec piasku, a w nim zanurzona po pas kobieta w sukni balowej. Obok niej duża podróżna torba, parasol... Rozpoczyna się długi, bo aż dwie godziny trwający monolog o pozornej strukturze dialogu. Kilka razy ukazuje się mężczyzna. Jest to starzec. Człowiek dotknięty procesem rozpadu. Wiecznie śpiący. Budzi się rzadko i na krótko. Widać właściwie tylko jego plecy i łysą różową czaszkę. Czyta gazetę. Szeleszczą przewracane kartki. Powtarza w kółko jakiś wyraz lub zdanie oderwane od sytuacji, nie powiązane z tym, co mówi kobieta, by znów zniknąć na dłuższą chwilę. Nie reaguje już na świat zewnętrzny, ustają w nim wszelkie czynności, które pomagają przetrwać kobiecie, przeżyć jeszcze jeden dzień w złudzeniu, że wszystko co się robi jest ważne, potrzebne i ocalające od pogrążenia się w kopiec popiołów. Kobieta czyści zęby, rozczesuje włosy, robi manicure, maluje usta, zażywa lekarstwa. Wykłada z torby i wkłada z powrotem mnóstwo zbędnych przedmiotów: czarne szpilki, pończochy, majteczki. Wspomina pierwszy bal, drugi bal, stare miłości, jakieś spacery, domek z ogródkiem, dawnych znajomych, których nazwisk i twarzy już dobrze nie pamięta. Każdy dzień ma ten sam rytuał zajęć. Czasem zdarza się wielki dramat. Już włożyło się do torby wszystkie przedmioty i powiedziało się wszystko, a dzień nie chce się skończyć. Pozostają puste godziny, których nie ma czym wypełnić. Wszystko, co ma jakiś związek z życiem, co jest nadzieją na życie w tym pustynnym krajobrazie, nawet jeśli to jest tylko latający giez, niesie szczęście. Radość spostrzegania i radość słyszenia. "To błogosławieństwo te dźwięki, które słyszę - to błogosławieństwo, pomagają mi... przetrwać do końca dnia". Trzeba żyć, choć świat jest pustynią. Trzeba mówić, choć nikt nie słucha.

Tragizm i komizm nie dają się w "Radosnych dniach" od siebie oddzielić, są zrośnięte. Śmiech podszyty jest tu płaczem. A płacz śmiechem. Bez przerwy, w ciągu tych dwu godzin spektaklu doznajemy równolegle grozy i poczucia komizmu. Ale nawet jeśli wybucha śmiech, zawsze kryje się za nim lęk.

W odsłonie drugiej dekoracje jak w pierwszej. Kobieta zapadła się w kopiec już po szyję. Ręce są nieczynne. Przedmioty nie przedstawiają już żadnej wartości. Ne można ich dotknąć, poruszyć. Pozostały tylko wspomnienia. Powtarzanie ich jest jedyną i wyłączną formą obrony przed ustaniem pracy mózgu, pamięci, przed nieodwołalnym zamknięciem oczu, przed ciemnością. Świat maleje, kurczy się pole świadomości. Wspomnienia zacierają się coraz bardziej, są niedokładne, chaotyczne, nie powiązane ze sobą. Ze sceny dochodzi stłumiony krzyk, rozpaczliwe wołanie o obecność drugiego człowieka, o łaskę, wołanie dające się porównać chyba tylko z tym, które zostało przekazane w księdze Hioba. Wołanie kończy się happy endem. Składa w nim Beckett spory ładunek ironii i czarnego humoru, potęgującego nastrój grozy i przerażenia. Gdzieś z dziury wypełznie On, wyelegantowany, w surducie, spodniach w prążki i lakierkach, z cylindrem i białymi rękawiczkami. Przyczołga się na czworakach, tak jak kiedyś, kiedy po raz pierwszy wyznał jej miłość. Cóż za radosny dzień! Posuwa się w kierunku kopca. Kopiec jest niewysoki. Zdrowy młody człowiek wydrapałby się na niego z łatwością. Ale On nie osiągnie wierzchołka. Runie u jego stóp, a upadek ten będzie całkowity i nieodwołalny. Kurtyna zapada przy melodii walca-duetu z "Wesołej wdówki".

"Radosne dni" - to sztuka o umieraniu, o rozpadzie fizycznym, psychicznym, o rozluźnianiu się związków między człowiekiem a światem rzeczywistości. To sztuka o śmierci stale zagrażającej, nieustannie obecnej. Kopiec jest tu symbolem grobu. "Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz". Ten przydługi monolog, chwilami banalny i sentymentalny, odsłania prawdy ostateczne: prawdy życia i śmierci. Beckett ogałaca teatr z ruchu scenicznego. Zostaje tylko gest, gest mający wartość symbolu. I to tylko w pierwszej części. W drugiej nawet gest znika. Następuję tu jakby powrót do teatru liturgicznego, gdzie słowo ma moc kreacyjną.

Rola Winnie, którą gra w "Radosnych dniach" Bohdana Majda, należy do ról trudnych, męczących, wymagających wielkiego kunsztu aktorskiego. Przez dwie godziny trzeba utrzymać uwagę widza w niesłabnącym zainteresowaniu, zmusić go do myślenia, ograniczając środki ekspresji najpierw o ruch sceniczny, a potem o gest. W pierwszej odsłonie grają u Majdy przede wszystkim ręce, precyzyjnie kreślące skoki temperatury dramatycznej, nastrój. W drugiej - cały ciężar gry przenosi się na mimikę twarzy, ruch oczu. Oczy olbrzymieją, stają się nieruchome, martwe. W tym, co mówi aktorka słyszymy nasz głos, razem z nią odkrywamy naszą sytuację i nasz przypadek. Doprowadzenie widza do tego miejsca świadczy zawsze jak najlepiej o talencie tego, który tam doprowadza. Tadeusz Minc w roli Willie pokazał duże umiejętności pantomimiczne. Rysunek postaci przeprowadził bardzo konsekwentnie. Reżyseria i scenografia są wierne Beckettowi aż do litery. Wierność bywa zaletą, ale bywa i wadą. Nie umiem powiedzieć, czy w realizacji Teatru Nowego w Łodzi jest zaletą czy wadą. Jakąś jednoznaczną odpowiedź mogłyby przynieść tylko dalsze inscenizacje "Radosnych dni".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji