Artykuły

Aktor: Wyprowadzam się z siebie

- Nie wykonuję swoich ról, więc zarówno wchodzenie, jak i uwalnianie od nich jest czasami długotrwałe i bolesne - mówi WOJCIECH PSZONIAK.

Ewa Winnicka: Podobno nie pracuje pan przed jedenastą, a nawet nie wstaje.

Wojciech Pszoniak: Przed jedenastą nie istnieję, proszę pani.

A kiedy pan już wstanie...

- To zależy. Jeżeli pracuję na Zachodzie i na przykład mam próby w teatrze, to przez półtora do dwóch miesięcy po dziesięć godzin dziennie pracuję nad rolą. Wchodzę w postać, najgłębiej jak potrafię.

Władysław Gomułka, w którego postać pan wszedł w filmie "Czarny czwartek", jest absolutnie przerażający.

- To niewielka rola, dlatego cieszy mnie, że pani to mówi. To były autentyczne słowa Gomułki zapisane przez jego sekretarza. Stąd ta dziwaczna składnia. Łatwo było zrobić z Gomułki postać kabaretową, do śmiechu, ale nie o to przecież chodziło.

Proszę opowiedzieć o budowaniu roli.

- Wchodzeniu w postać, proszę pani. Wchodzeniu. Mówimy o roli teatralnej, praca nad taką rolą przypomina pracę w laboratorium. Jeśli sobie pani wyobrazi specjalistów, którzy dobierają składniki, żeby stworzyć najlepszą szczepionkę, zmieniają jej skład chemiczny, sprawdzają, jak składniki reagują ze sobą, potem próbują, czy szczepionka działa - to ja pracuję w podobny sposób.

Od czego zależy, że przyjmuje pan rolę albo odrzuca?

- Od wielu rzeczy. Oprócz partnera na scenie dla aktora ważny jest reżyser. Pisarz zmaga się sam ze swoim dziełem, malarz też jest sam, a aktor musi współpracować z reżyserem. Jeśli nie mają wspólnego języka, dla obu to jest udręka. Unikam ludzi, z którymi nie mam wspólnego języka i porozumienia, zwłaszcza w teatrze. Konrad Swinarski był dla mnie idealnym reżyserem. Ale również Andrzej Wajda czy Karel Reisz, reżyser czesko-brytyjski, dla którego pojechałem grać do Londynu.

Granie w teatrze francuskim bez znajomości języka. Krążą o panu legendy.

- Oczywiście. Uczyłem się roli fonetycznie, choć naturalnie rozumiałem, co mówię. Ale drżałem, żeby partner w czasie spektaklu nie zmienił jakiegoś słowa.

Oddał pan kiedykolwiek rolę?

- Raz byłem tego bliski. Mój francuski przyjaciel, słynny rysownik Roland Topor zaproponował mi rolę Króla Ubu w Theatre National de Chaillot w Paryżu. Podczas wchodzenia w rolę, a właściwie pod koniec tego procesu, po raz pierwszy w życiu straciłem głos z przyczyn psychosomatycznych. Topor to wielki artysta, ale nie reżyserował, tylko miał wizję plastyczną tego spektaklu. Kiedy mi pokazał kostiumy, w których miałem grać, załamałem się!

Co to były za kostiumy?

- Wie pani, w tradycyjnym teatrze człowiek ma twarz, ręce i nogi. To są jego narzędzia do przekazania roli. Roland mi przyniósł kostium, z którego zwisało pięć rąk i pięć nóg. Do tego miałem dolepiony nos i lateksową głowę w kształcie jaja. Cała moja dwuipółmiesięczna praca poszła na nic. Uważam, że rolę Cyrana do Bergerac każdy może zagrać, bo to głównie nos gra.

Ale tego wielonogiego króla pan jednak zagrał.

- Zagrałem. Mając dodatkowo bardzo niesympatyczną, bo wystraszoną amatorkę u boku. To był dla mnie koszmar. Od tej pory bardzo uważam. Widzi pani, jak spojrzeć na listę moich ról, to nie jest ona tak bardzo długa. Nie jestem specjalnie płodnym aktorem. Długo wchodzę, długo próbuję, długo potem muszę ładować akumulatory.

Jakie jeszcze warunki muszą być spełnione, żeby pan zabrał się do grania? Przepraszam, do wchodzenia w rolę.

- Przede wszystkim muszę mieć okazję do przekazania czegoś osobistego. To niekoniecznie musi być duża rola, ale muszę mieć poczucie, że jest ona istotnym, ważnym elementem całości. Zresztą w teatrze i w filmie na czym innym to polega.

Kiedyś we Francji zadzwonił do mnie reżyser filmowy. Duża rola, dobry scenariusz, ale odmówiłem. Zapytał potem moją agentkę, czy mam na oku lepiej płatną rolę. Nie miałem.

Bardzo pan jest radykalny.

- Mówię oczywiście o idealnych układach artystycznych, w których nie idę na kompromisy. Czasem oczywiście przyjmuję rolę, która jest mniej interesująca, ale jest na przykład dobrze płatna. Ale żadnej jak dotąd się nie wstydzę.

Słuchałam niedawno wywiadu z Michaelem Fassbenderem, który zagrał główną rolę w filmie "Wstyd" Steve'a McOueena. To niezwykle obnażająca, wyczerpująca rola, trudno o większe poświęcenie aktora. I dziennikarz zapytał go, ile czasu musiał dochodzić do siebie po tej roli. A Fassbender powiedział, że nie dochodził, bo zaraz zaczynały się zdjęcia do filmu "Prometeusz". Ale, powiedział, to zawód jak zawód.

- To może jest zawodowy aktor, ja nie bardzo. Nie wykonuję swoich ról, więc zarówno wchodzenie, jak i uwalnianie od nich jest czasami długotrwałe i bolesne. Robię tylko jedną rzecz, ale za to bardzo dokładnie i do końca. Kiedy przygotowuję się do roli, mogę tylko słuchać wybranej muzyki i wymyślać jakieś potrawy. Staję się samotnikiem. Wyprowadzam się z siebie. Często inaczej się ubieram, co innego jem. Kiedy wchodziłem powoli w postać Korczaka, czytałem jego pamiętniki z getta, byłem wtedy na Korsyce. Nie zapomnę wrażenia, jakie zrobiła na mnie ta lektura.

Co to znaczy wchodzić powoli w Korczaka?

- Nazwałbym to rodzajem medytacji. Taki stan może pani osiągnąć, wyobrażając sobie np., że ktoś bardzo bliski umiera. Niby pani funkcjonuje, czasem nawet napije wódki z przyjaciółmi. Ktoś zapyta: idziesz wieczorem na tańce? A pani mówi: nie, muszę wieczorem pójść do szpitala, ktoś bliski umiera. Albo może pani sobie wyobrazić, że za kilka dni sama pani umrze. I pani się nie broni przed tą świadomością, po prostu się poddaje.

To wymaga odwagi.

- Odwaga jest niezbędna. To jest tak jak z miłością, jeśli człowiek chce ją poznać naprawdę, musi się zatracić, oddać. A z drugiej strony chciałby być autonomiczny, niezależny. Ale nie można zjeść ciastka i mieć ciastka. Aktor może. Ale po Korczaku nie mogłem w ogóle mówić o tej roli. Za silne emocje. Jeszcze teraz mi trudno. Wychodziłem z niej co najmniej pół roku.

To porozmawiajmy o monodramie "Belfer", którego wystawienie jest pana pomysłem. Od kilku lat gra go pan w Polsce i wszędzie jest wydarzeniem. Z "Belfrem" nie było pewnie tak wielkich emocji.

- "Belfer" to było skupienie, to był wysiłek fizyczny.

Co zadecydowało, że pan zainteresował się tekstem?

- W Polsce istnieją głównie teatry repertuarowe, co oznacza w praktyce, że każdą sztukę gra się nie więcej niż kilka razy w miesiącu. Na Zachodzie, we Francji czy Anglii, sztukę próbuje się codziennie i potem gra się ją codziennie przez dwa-trzy miesiące, a jeśli ma sukces, to przedłuża się jej żywot nawet do dwóch lat. W tej sytuacji, mieszkając w Paryżu, nie mógłbym grać w Polsce albo musiałbym dojeżdżać na dwa-trzy spektakle w miesiącu. Pomyślałem więc o monodramie, który dałby mi niezależność.

I znalazł pan belgijskiego autora.

- Zobaczyłem w Paryżu Jean-Pierre'a Dopagne'a. Bardzo inteligentny tekst mówiący o problemach istotnych, aktualnych również w Polsce. Tekst poważny, ale również bardzo dowcipny. Przetłumaczyła go Bogusława Frosztęga, a wyreżyserował Michał Kwieciński. Ile czasu pan się uczył tego tekstu?

- Pięć miesięcy przez trzy, cztery godziny dziennie.

Co potem, kiedy się człowiek nauczy tekstu?

- Muszę zapomnieć, że jestem aktorem, Wojciechem Pszoniakiem, i stać się postacią.

"Belfer" trwa bez przerwy półtorej godziny. Jak się utrzymuje uwagę widza przez tyle czasu?

- No właśnie. Tego się najbardziej obawiałem. Nie mam piór ani dekoracji. Jest tylko biurko, krzesło, stół i ja, niemłody łysy facet. Tutaj my sobie rozmawiamy, ale pani może posłuchać sobie rozmów przy sąsiednim stoliku. Albo wyjrzeć przez okno, tam morze. A w teatrze nie. Publiczność siedzi na widowni i nawet nie może sprawdzić sobie godziny w telefonie komórkowym, bo powinien być wyłączony. Najtrudniejszy jest jednak moment wprowadzenia widza w świat belfra.

Jak pan to zrobił?

- Nie wiem.

To chyba nie jest takie łatwe zmusić ludzi do słuchania.

- Mnie ludzie raczej słuchają. Nie mam z tym problemu. Chociaż raz to się zdarzyło. Adam Hanuszkiewicz w Narodowym obsadził mnie w roli

Makbeta. I, proszę pani, publiczność mnie nie słuchała. Nie wiedziałem, co się dzieje. Wchodziłem na scenę i po kilku minutach sala była nieuważna. Latami się zastanawiałem, co to było. Aż wreszcie zrozumiałem, że wychodząc na scenę, podświadomie mówiłem publiczności, że to moja zła rola, że nie rozumiem reżysera, a on mnie, i nie wiem, po co tu jestem.

Czy wie pan, od czego to zależy, że jednego człowieka ludzie słuchają, a innego nie?

- Myślę, że od wielu rzeczy: temat, osobowość aktora, a może głównie determinacja i wiara w to, co chce przekazać widzowi. Gustaw Holoubek to miał. Nawet jeśli niczego ważnego nie mówił, to ludzie słuchali go jak zaczarowani.

Może pewność siebie?

- Wręcz przeciwnie. Chaplin nie miał pewności siebie, ale magię miał niesamowitą. Ale znowu co to takiego jest, moglibyśmy tak zastanawiać się do wieczora. Jednemu aktorowi się wierzy, drugiemu nie. I koniec. W ogóle w sztuce istnieje tajemnica.

Wróćmy do tekstu "Belfra".

- Inne znaczenie ma tekst dla pisarza, inne dla tłumacza. A jeszcze inne dla aktora. Tekst napisany jest tylko jednym z elementów sztuki aktorskiej. Specjalnie podkreślam: sztuki aktorskiej. Na przykład: "Spojrzałem na niego", z punktu widzenia aktorskiego jest zdaniem martwym i nabiera dopiero sensu i życia po przetworzeniu go przez aktora. Można to zdanie ożywić na wiele sposobów, co nada mu za każdym razem inny sens. "Belfra" zaczynam od słów: "Dawniej byście wstali, dawniej zawsze wstawano, jak przychodziłem".

Sala wstaje.

- Jasne, zdarza się, że sala wstaje, bo Pszoniak przyszedł i każe wstać. Kiedy w innym miejscu mówię: "Zapomniałem wam powiedzieć, że w teatrze macie obowiązek bić brawo...", zdarza się, że mam oklaski. Te reakcje są wynikiem nieporozumienia. Bo mój monodram to nie kabaret. Jak mógłbym jako postać - belfer - dobrnąć do momentu, kiedy opowiadam o uczniu, który przeżył strzelaninę, której sprawcą była moja postać? Musiałem zmusić widza, żeby znalazł się w rzeczywistości nie kabaretowej, lecz teatralnej. Chodziło o to, żeby ludzie zapomnieli, że Pszoniak jest na scenie, i zobaczyli moją postać - belfra.

A gdyby się nie udało opanować publiczności i okazało, że publiczność nie kupuje "Belfra"? Brał pan pod uwagę ryzyko?

- Podjąłem ryzyko, bo wydawało mi się, że tekst jest tego wart. Porusza ważne, aktualne problemy międzypokoleniowe. A również dlatego, że pokazując świat Belfra, pokazuję świat Aktora. A gdyby się jednak nie udało, to by oznaczało, że popełniam gdzieś jakiś błąd. Jestem złym belfrem albo złym aktorem. A może jedno i drugie.

Ale zagrał pan już ponad dwieście przedstawień.

- Bo wie pani, publiczność jest jak małe dziecko albo zwierzątko. Komunikuje się poza słowami.

***

CV

Wojciech Pszoniak

Urodzony w 1942 r. we Lwowie. Ukończył studia w krakowskiej PWST. Występował na scenach Starego Teatru w Krakowie, Narodowego w Warszawie. Stworzył wybitne kreacje w filmach Andrzeja Wajdy

Na zdjęciu: Wojciech Pszoniak w "Belfrze"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji