Artykuły

Chcę być przezroczysty

- Akceptuję dobry teatr mieszczański czy nawet bulwarowy, ale mnie samego interesuje scena jako miejsce poszukiwania nowej formy i współczesnego języka. Swoiste laboratorium o podwyższonym ryzyku - mówi ANDRZEJ CHYRA, aktor TR Warszawa.

Barbara Hollender: Bohater "Komornika" przeżywa szok i z bezwzględnego urzędnika zamienia się w dobrego człowieka. Ciekawa jestem, czy sam wierzy pan w tak gwałtowne nawrócenie?

Andrzej Chyra: Kiedy pierwszy raz czytałem scenariusz, miałem wątpliwości. Ale potem spróbowałem wyobrazić sobie biografię tego człowieka i zacząłem rozumieć jego zachowanie. Zdałem też sobie sprawę, że nawrócenie nie jest aż tak nagłe. Na początku jest tylko impuls. Prawdziwa refleksja przychodzi później: gdy zostaje na 48 godzin aresztowany, gdy przeżywa pogrzeb przełożonego, którego bardzo szanował. Poza tym na "Komornika" trzeba trochę inaczej spojrzeć. Nasze kino przyzwyczaiło widzów do realistycznego pokazywania świata, tymczasem mój bohater ociera się o groteskę.

Oglądając ten film i kilka innych polskich tytułów z ostatniego roku, pomyślałam, że może jesteśmy w momencie, w którym bardzo potrzebujemy oprzytomnienia i pozytywnych wartości.

Mieliśmy ostatnio na ekranach falę filmów całkowicie pozbawionych nadziei. Młodzi reżyserzy stawiali ostrą diagnozę: "Rak toczy nasze społeczeństwo". Starsi, którzy w minionym roku znów stanęli za kamerą, mówią: "To rak, ale może da się go wyleczyć". Wierzą, że sztuka powinna stać się rodzajem katharsis, przynieść człowiekowi oczyszczenie.

Od roli Gerarda w "Długu" ma pan znakomitą passę. Ale przecież, grając u Krzysztofa Krauzego, miał pan już 35 lat. Jak dzisiaj patrzy pan na tamten okres po studiach, kiedy szukał pan swojego miejsca, imając się różnych zajęć?

Wiem, że teraz łatwiej mi to powiedzieć, ale chyba potrzebowałem takiej poczekalni. Żeby poważnie uprawiać aktorstwo, musiałem wyrosnąć ze szkoły i zdobyć trochę doświadczeń. Więc to nie był czas stracony. Prowadziłem audycje w radiu, studiowałem reżyserię, ale czułem, że moje aktorstwo kiedyś przebudzi się z uśpienia. Patrzyłem na kariery wielu wspaniałych aktorów - Jack Nicholson zagrał w "Locie nad kukułczym gniazdem" mając 36 lat. Myślałem sobie, że są ludzie, którzy dojrzewają powoli.

Ale w zawód aktora wpisana jest potrzeba sukcesu, a nawet sławy. Tymczasem pan grywał tylko niewielkie role, których widzowie nie zauważali. Nie czuł się pan sfrustrowany?

Gdyby cisza trwała kilka lat dłużej, to pewnie zacząłbym się denerwować i poważniej myśleć o innym zajęciu. Ale propozycja zagrania w "Długu" przyszła w momencie, gdy jeszcze miałem w sobie spokój.

Swoją drogą okrutny to zawód, w którym tak wiele zależy od przypadku. Gdyby nie spotkał się pan z Krauzem, to może do dzisiaj nie wiedzielibyśmy, że jest pan świetnym aktorem.

Może byłbym reżyserem... A z Krzysztofem Krauze mieliśmy razem przygotowywać teleturniej, który nazywał się "Na szczęście - pech". Program nigdy nie trafił do produkcji, ale mój los zmienił - dostałem rolę w "Długu". Choć muszę powiedzieć, że Krzysztof nie od razu zdecydował się, by zaproponować mi rolę Gerarda.

To nie była łatwa rola: czarny charakter - bezwzględny, niedający się polubić.

Wiedziałem, że ta postać musi wywoływać lęk, ale nie chciałem grać kogoś, kto przez cały czas będzie chodził ze zmarszczonymi brwiami i ponurym wyrazem twarzy. Zadawałem sobie pytanie, czego sam się w nim boję? I najbardziej przerażające wydało mi się to, że na pierwszy rzut oka w Gerardzie nie widać zła. Że to człowiek, jakich wielu mijamy na ulicy. Pamiętam, siedziałem w kawiarni z Krzysztofem Krauzem, rozmawialiśmy o "Długu". Rozejrzałem się po sali. Zobaczyłem zwyczajnych ludzi i pomyślałem: tak naprawdę nic o nich nie wiem.

Po roli Gerarda i nagrodzie aktorskiej w Gdyni przyszły następne propozycje. Nie tylko z filmu, także z teatru.

Teatr był ciekawym doświadczeniem. Jeszcze w szkole zetknąłem się z bardzo silnymi indywidualnościami. Tadeusz Łomnicki, Aleksandra Śląska, Jan Świderski, Ryszarda Hanin wpajali nam szacunek do teatru, ale również pewną manierę. Ja nie do końca ten sposób myślenia akceptowałem. Kiedy we Współczesnym zagrałem w wyreżyserowanych przez Agnieszkę Glińską "Barbarzyńcach" Gorkiego, znów poczułem, że zakurzone kulisy i tradycyjny sposób opowiadania nie odpowiadają mi. Akceptuję dobry teatr mieszczański czy nawet bulwarowy, ale mnie samego interesuje scena jako miejsce poszukiwania nowej formy i współczesnego języka. Swoiste laboratorium o podwyższonym ryzyku. Dlatego zawsze fascynował mnie Grzegorzewski. Odnalazłem się również w teatrze Rozmaitości, w spektaklach Jarzyny i Warlikowskiego.

Czy reżyseria pomaga panu w aktorstwie?

Staram się każdą swoją rolę starannie skomponować, a reżyserzy nie zawsze znają odpowiedź na wszystkie pytania, które mnie nurtują. I wtedy muszę sam wymyślać swoje postaci i ustawiać swoją rolę. Poza tym właśnie w czasie studiów reżyserskich, myśląc, kogo sam chciałbym obsadzać w przedstawieniu czy filmie, zrozumiałem, że aktor musi wyzbyć się wstydu. Ten wstyd zjawia się, gdy rola wymaga robienia rzeczy głupich albo odsłaniania w sobie czegoś, co chcemy ukryć. Żeby grać, trzeba traktować własne wnętrze jak tworzywo. Trzeba odrzucić chęć obrony samego siebie, bo tylko wtedy można obnażyć się i stworzyć prawdziwą postać.

Cena za taki stosunek do zawodu jest wysoka?

Nie wiem. Kiedyś byłem wesołym człowiekiem, a dziś jestem ponurakiem. Ale tak naprawdę po powrocie do domu staram się otrząsać z ról.

Powiedział pan kiedyś, że aktorstwo lat 80. było bardzo kabaretowe. Jak ocenia pan styl ostatnich lat?

Dzisiaj przeważa aktorstwo "bez grania". Zwłaszcza wśród młodych wykonawców panuje moda na nonszalancję. Scenariusze też są zresztą gorzej napisane. Często są w nich sceny, w których nie zostają zachowane najprostsze zasady konstrukcyjne: nie ma konfliktu, rozwiązania. Nie wiedząc, co jest istotą sytuacji, mogę ją jedynie uprawdopodobnić. Myślę też, że kino jest dziś ogromnie zwerbalizowane. Czasem słowa są rzeczywiście potrzebne: niedawno skończyłem zdjęcia do filmu Marka Koterskiego "Wszyscy jesteśmy Chrystusami", gdzie komentarz był ważną formą ekspresji. Ale już kręcąc "Palimpsest" z Konradem Niewolskim skreśliliśmy w scenariuszu 80 procent dialogów. Na ekranie postacie nie muszą opowiadać słowami, co im gra w duszy.

Przegadanie polskich filmów to wyraźny wpływ telewizji i telenowel?

Telewizja zmusza twórców do robienia rzeczy prostych, łatwych do zrozumienia. A reżyserzy potem również w kinie uruchamiają w sobie wewnętrznego cenzora, który każe im wszystko do końca dopowiadać. I wtedy trudno jest cokolwiek zagrać. Można tylko stosować sztuczki. Na przykład sprytny aktor, mówiąc "Jest mi smutno", będzie się uśmiechał, bo tylko wtedy nada scenie trochę przewrotności.

Ale pan ostatnio trafia na dobre scenariusze. Czy więc zaczyna się w naszym kinie dziać coś interesującego?

Mam szczęście. Przez kilka lat przyjmowałem różne role tylko dlatego, że bardzo chciałem grać. Teraz dostaję naprawdę ciekawe propozycje. Spłynęła na mnie fala dobrych tekstów: "Komornik", "Persona non grata", "Palimpsest", "Wszyscy jesteśmy Chrystusami", właśnie zaczynam grać w lżejszej, ale interesującej "Samotności w sieci". Może więc rzeczywiście coś ciekawego się w polskim filmie dzieje.

Czuje się pan jako aktor człowiekiem spełnionym, czy drzemie w panu jeszcze myśl o reżyserii?

Drzemie to dobre słowo. Tak, jak kiedyś uważałem, że mam czas na aktorstwo, tak teraz myślę, że mam czas na reżyserię. Bo tu, moim zdaniem, nie wystarcza chęć "bycia reżyserem". Trzeba chcieć coś opowiedzieć.

A na razie ćwiczy pan "gwiazdorstwopo polsku"?

Nie zrobiłem niczego, by stać się gwiazdą. Nie jestem bardzo rozpoznawalny na ulicy.

Kolorowe pisma uwielbiają drukować wspólne zdjęcia Andrzeja Chyry i Magdaleny Cieleckiej.

To mnie drażni, dlatego zaczynam unikać premier i bankietów. Gdybym walczył o to, żeby się masowo sprzedawać, to pewnie pikantne szczegóły z mojego życia mogłyby tworzyć rynek na mnie. Ale mnie nie zależy na takim rodzaju popularności. To mi wręcz jako aktorowi przeszkadza. Próbuję pozostać przezroczysty. Komfortowa sytuacja z "Długu", gdy byłem zupełnie nową twarzą, już się nie powtórzy. Grając każdą kolejną rolę, coś w widzu odkładam, z czymś się kojarzę. Ale staram się nie dodawać do swojego wizerunku twarzy prywatnej.

Nie ma pan w sobie lęku, że jednego dnia pański telefon zamilknie?

Pewnie, że czasem myślę: zagram w ciągu roku w czterech filmach i wszyscy będą mnie mieli dość. Ale przecież jest jeszcze teatr, jest ta uśpiona reżyseria. A poza tym nie ma co robić tragedii. Takie jest aktorskie życie. Raz się spada, raz się wznosi. Te fale powodzenia są naturalne. Może nawet te miesiące przestoju bywają potrzebne, żeby ładować akumulatory. Nauczyłem się godzić z losem, brać to, co niesie życie.

***

Miał 35 lat, gdy rozgłos przyniosła mu rola Gerarda w "Długu". Od tej pory trwa jego wspaniała passa. "Zmruż oczy", "Pogoda na jutro", "Symetria", "Tulipany", "Persona non grata" - to tylko niektóre tytuły, w których ostatnio zagrał. Na wrześniowym festiwalu filmowym w Gdyni zdobył nagrodę za najlepszą rolę męską w "Komorniku" Feliksa Falka. Skromny, stonowany i ujmujący w sposobie bycia. Mówi, że nie chce być gwiazdą. Woli pozostać aktorem "przezroczystym", który zmienia się z roli na rolę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji