Artykuły

Cztery kroki biegnę, trzy idę

DOROTA KOLAK - fenomenalna jako matka chłopaka z porażeniem mózgowym w filmie "Chce się żyć" opartym na prawdziwej historii. Rola arcytrudna, ale zagrana pogodnie. - Zawsze staram się znaleźć jasną stronę księżyca - mówi aktorka.

O Pani filmowym synu lekarze mówią: będzie rośliną. Razem z mężem - gra go Arkadiusz Jakubik - nie godzicie się na to. Latami walczycie o kontakt z dzieckiem. Nie przestraszyła się Pani ciężkiego tematu?

- Reżyser Maciej Pieprzyca w ramach przygotowań zabrał nas do rodziny, w której jest dziecko z taką chorobą jak filmowy Mateusz. Bałam się. Niepotrzebnie. To małżeństwo okazało się... takie jasne. To nic byli ludzie unurzani w rozpaczy, tylko tacy, którzy na co dzień rozwiązują konkretne problemy. Ich otwartość i spokój spowodowały, że przestałam być zawstydzona sytuacją.

W filmie wrażenie robi scena, kiedy tata-Jakubik organizuje - i to na wesoło! - rodzinny wyścig czołgania się na plecach, bo tylko tak porusza się Mateusz.

- Kiedy rodzi się niepełnosprawne dziecko, bywa, że ojciec odchodzi. Przepraszam, że to mówię, ale tak się często zdarza. A tu mamy parę, która trzyma się razem. Ojciec nie tylko wspiera matkę, ale i pokazuje synkowi nowe światy, urządza zawody, opowiada o kosmosie, uczy, jak być prawdziwym facetem. Ci ludzie się kochają. Jest między nimi dużo ciepła, pobłażliwości.

Co okazało się najtrudniejsze?

- Zdjęcia w szpitalu. Opuszczone skrzydło budynku robiło przygnębiające wrażenie. To oczywiście pomagało grać, ale... Za każdym razem wyjeżdżałam stamtąd z ulgą. Że wracam do mojego świata, który niesie ze sobą nadzieję i radość.

Do tego szpitala matka oddaje Mateusza, kiedy on Już jest dorosły I ciężki, a Jej "trzaska" kręgosłup i nie może się nim opiekować w domu. Myślała Pani wtedy o granicach matczynej miłości?

- Bogu dzięki nic mam takiego doświadczenia, jeśli chodzi o dziecko. Ale mam inne - jestem córką. Chcąc tę sytuację pochwycić emocjonalnie, przekładałam ją na rodziców. Jakie są granice? Wyznacza je biologia. I kiedy brakuje sil, aby opiekować się tą drugą osobą, zaczyna się ogrom cierpienia. Ja te emocje wzięłam z własnego doświadczenia. Nie chcę opisywać w szczegółach, ale przeżyłam coś podobnego. W takich chwilach obszar bezsilności jest niewiarygodny.

Wobec cierpienia?

- I wobec własnej niemożności. Przy tym filmie zrozumiałam, że są dwie najgorsze rzeczy, które mogą człowieka dotknąć. I nie chodzi o samą chorobę czy kalectwo. To bezsilność i samotność. Odczuwam je i ja, i ten chory. Robią się dwie wyspy. I jeśli się mówi o męce piekielnej, to myślę, że ona tak może wyglądać. Przychodzisz, wiesz, że możesz posiedzieć przy tej osobie, pogłaskać po ręku, ale w którymś momencie musisz wyjść i ją zostawić.

Czy po filmie inaczej patrzy Pani na osoby niepełnosprawne?

- Rozmawiałam z ich opiekunami i wiem, że na obcowanie z kalectwem trzeba się otworzyć. A ja mam wrażenie, że ciągle jest we mnie strach. I nieumiejętność. Owszem, potrafię podejść i zapytać, czy nie przeprowadzić przez ulicę, popchnąć wózek. Ale jeszcze nie pokonałam bariery, żeby z taką osobą usiąść i porozmawiać o świecie. A z tego, co mówił Dawid Ogrodnik (grający Mateusza - red.), to możliwe.

W finale filmu widzimy przez chwilę Dawida Ogrodnika z jego "pierwowzorem". Poruszające.

- Praca z Dawidem wzbudzała we mnie pokorę. Jego skupienie, głębokość przemyśleń są imponujące. Poza tym nic dla każdego jest oczywiste, że taka rola - utrzymanie ciała w dyscyplinie, wygięcie rąk, nóg, układ każdego palca, grymas twarzy - to jest potworny fizyczny wysiłek. On to fantastycznie zrobił.

Nastrój filmu jest pogodny. Bohater, mimo że pozornie bez kontaktu, ma pełne humoru życie wewnętrzne, słyszymy z offu jego głos. Mateusz prowadzi np. nieformalny ranking biustów pochylających się nad nim pan. Czy na planie potrafili się Państwo oderwać od powagi tematu?

- Raczej było duże skupienie, głównie z szacunku dla pracy Dawida, a także Kamila Tkacza, który gra Mateusza kilkuletniego. Ale pamiętam, że któregoś dnia miałam upaść i coś tam dźwiękowo nie wyszło. "Zamazałam" tekst. Trzeba było nagrać dźwięk jeszcze raz. I ja 10 czy 15 razy upadałam, żeby "znaleźć" ten jęk. Gdyby ktoś z zewnątrz na to patrzył, wyglądało zabawnie - na pustym szpitalnym korytarzu materac, facetka w sukience, reżyser z teczką, operator. Ona się przewraca, a oni mówią: nie tak, za wolno, za szybko, jeszcze raz...

Pani powiedziała kiedyś, że lubi, gdy kolejne role są "przekroczeniami słabości".

- Jest we mnie gotowość do tych przekroczeń. Mimo że prywatnie jestem - mówię to z pełną świadomością - tchórzliwa. Boję się kredytów, tłumów, samolotu, tysiąca rzeczy. Jestem poukładana, porządna, sprzątająca, obowiązkowa. Ciągle czytam w wywiadach z aktorkami: "Ach, taka jestem szalona, nie-punktualna, telefon w lodówce"... No, mnie się takie rzeczy nie zdarzają. Mam wszystko zapisane, zaplanowane. I pewnie sobie rekompensuję tę "ukladność" swoimi rolami. Potrzebuję wentyla, bo w gruncie rzeczy ta porządność mi ciąży. I z rozkoszą pozwalam sobie na różne przekroczenia zawodowe.

Różne, czyli?

- Takie, które wymagają pokonania bariery wstydu. Fizycznego, cielesnego, ale przede wszystkim wstydu przed opowiadaniem o swoich "ciemnych zakamarkach". TS: Trzeba się rozebrać prawie do rosołu jak w sztuce Słodki ptak młodości, za którą Panią nagradzano. Podchodzi Pani zadaniowo? DK: To nie dzieje się na szybko, muszę sobie każde przekroczenie zracjonalizować, ale tak - jestem zadaniowcem. I dlatego uważam, że gdyby mi się ten zawód nie powiódł, organizowałabym śluby. Bo tam wymagana jest organizacja, a z drugiej strony dużo empatii.

To już mam odpowiedź na pytanie: "jeśli nie aktorstwo, to co?". Ale czy mogła Pani w ogóle uciec od zawodu artysty? Tata - kierownik techniczny w krakowskich teatrach. Mama - nauczycielka tańca, babcia - taperka w kinie. I prababki Siadkówny, których było sześć i grały w swojej orkiestrze.

- Ale mnie aktorstwo wcale tak łatwo nie przyszło. Miałam wadę wymowy. W poradni przed egzaminami usłyszałam, że z takim "r" mogę co najwyżej zostać konferansjerem. Zaparłam się, rok ćwiczyłam, zdałam. Na studiach nie czułam się pewnie. Byłam czarnym kurduplem ze słabym głosem. Miałam poczucie, że muszę zasuwać. Że jeśli się nie zaharuję, to nic się nie uda. Dziś żałuję, na studiach mogłam bardziej poświrować.

Przyznała Pani w którymś wywiadzie, że późno polubiła siebie.

- Przez wiele lat nie umiałam siebie zaakceptować jako aktorki i jako kobiety. Nic uważałam, że jestem szczególnie urodziwa, szczególnie przydatna do tego zawodu. Dużo czasu mi zajęło, nim sobie powiedziałam: "zaraz, masz tyle lat, ile masz, wyglądasz, jak wyglądasz, ale - do cholery! - nie jest tak najgorzej. Przestań mędzić".

Jaki to był moment?

- Koło pięćdziesiątki. Po odejściu kilku przyjaciół i znajomych uświadomiłam sobie, co jest ważne. Zdrowie, ludzie wokół, bycie z drugim człowiekiem w sposób istotny. To, czy mam parę kilo w tę czy w tamtą... Czy przez to, że schudłam trzy kilo, coś się zmieniło w życiu?

A Jakie wydarzenia faktycznie coś zmieniały w Pani życiu?

- Wybory. Pierwszy, kiedy postanowiłam wyjechać z Krakowa do pracy do Kalisza, a stamtąd po dwóch latach do Gdańska. A były różne propozycje, z Warszawą włącznie. Intuicja i mąż podpowiedzieli: Wybrzeże. Może gdybym tej decyzji nie podjęła, dziś byłabym w wybitnym stołecznym teatrze i siedziała na ławce, nie zagrawszy całe życie nic ważnego.

Trafiła Pani wtedy do teatru Wybrzeże, gdzie grali teściowie i Pani mąż. Aktorska rodzina to atut?

- Odpowiem tak: mnie się powiodło, mogę położyć rękę na sercu i powiedzieć: nie pomyliłam się, ten zawód mnie nie odrzucił, nie oszukał i nic opluł. Ale czy to moja zasługa? Nie do końca, na pewno. Miałam zawodowe szczęście, że spotkałam takich, a nie innych ludzi. Reżyser Tadeusz Minc pozwolił mi poczuć, że jestem na scenie atrakcyjną kobietą. Krzysztof Babicki - zagrać kanonowe role, Krzysztof Nazar nauczył precyzji, Grzegorz Wiśniewski namówił do podróży w bolesne zakamarki, Anna Augustynowicz uczy, co to teatr nowoczesny.

Nie mogę nie zapytać: jak wspomina Pani "Radio Romans"?

- To też jedno z tych doświadczeń, które zmieniły moje życie. Nauczyłam się pracować przed kamerą. Przedtem jeździłam na castingi, ale odbywałam je w tak potwornym stresie, roztrzęsieniu i bezmózgowiu, że nie było możliwości, bym się załapała. A serial pozwolił się z kamerą oswoić. Gdyby nie ta powolna nauka, nie umiałabym stanąć potem np. przy Mariuszu Grzegorzku (za rolę w jego filmie "Jestem twój" Dorota Kolak dostała w 2009 roku nagrodę w Gdyni).

Co musi zmienić w sobie aktor teatralny, wchodząc na plan filmu?

- Kiedy gram dla 700 osób, nie będę szeptać. Trzeba to podeprzeć i walić głosem do ostatniego rzędu. Jeżeli mam świadomość, że moja twarz jest mimiczna do siódmego rzędu, to nie mam co grać minigrymasem w kąciku ust, tylko muszę wykonać duży gest przeprowadzający głową. A gdy kamera podjeżdża pod nos, trudno, żebym się darła. To sprawy rzemiosła. Ale bardziej odpowiedzialna za "dzieło" jestem w teatrze. Ode mnie zależy wieczór.

Nie można mieć gorszego dnia, bo przedstawienie siądzie?

- Jeśli ktoś kupił bilet, trzeba się skoncentrować. Nie zawsze się udaje, jestem tylko człowiekiem.Ale staram się wyartykułować wszystko na świeżo, w uczciwości i mobilizacji. Wie pani, dopiero niedawno uświadomiłam sobie, że... (uśmiech w kącikach ust) lubię grać. Staję w kulisie, gasną światła, zaczynam drugie życie. Momentami ciekawsze od mojego. (śmiech) Krystyna Janda powiedziała to dramatycznie i pięknie: że czasem woli grać, niż żyć. Ja też czasem wolę grać, niż siedzieć w domu i "rozkminiać" swoje sprawy. A po spektaklu często mam poczucie, że wszystko się ułoży.

A co to jest "węgierska wycieczka z Chin"?

- A, tak mówimy w teatrze Wybrzeże, kiedy publiczność jest obojętna na to, co się dzieje na scenie.

Co wtedy?

- Kiedyś myślałam, że trzeba się zacząć strasznie starać. Głośniej, dramatyczniej. Dziś wiem, że nie. Trzeba się zresetować, skoncentrować. I widz dołączy. Mój kolega z roku, Krzysztof Globisz, w książce przywołuje sytuację, kiedy aktor czuje, że źle gra. Bo każdy z nas miewa tak, że leci po czarnych.

?

- Co powiem słowo, to jakbym wciskała czarny klawisz. Fałsz. Nie stoję w prawdzie. I Krzysiek napisał, że ma metodę: przestaje grać. Głos zaczyna iść naturalnie, wszystko się naprostowuje. To też sposób na chińsko-węgierską wycieczkę.

Pani kolega z teatru Mirosław Baka mówi, że jest Pani śmieszka.

- Ale od niedawna. Kiedyś traktowałam zawód ze śmiertelną powagą. Nawet do raportu wpisałam, że przyjaciółka podczas przedstawienia się "ugotowała" i śmiała.

Do jakiego znowu raportu?

- Są takie raporty o tym, co się wydarza na scenie, np. że nie było rekwizytu itp. Jako asystentka reżysera wypełniałam go z całą surowością. Gdzieś tak koło czterdziestki zrozumiałam, że uprawianie zawodu w spięciu i męce jest idiotyzmem. Ze trzeba czerpać maksimum radości.

Tyle samo lat Pani gra, ile naucza. Na wydziale wokalno-aktorskim Akademii Muzycznej, w Gdyńskiej Szkole Filmowej...

- Kiedyś byłam dla studentów surowa, a dziś używam całych wiader marchewki. Aktor, żeby grać, musi być "odluzowany". Nic może być w strachu, zawstydzeniu i gnojeniu. Odebranie wiary powoduje, że go nic ma. Wiem po sobie. Kiedy reżyser się wydziera i mówi, że jestem beznadziejna, to koniec. Brnę i robię się bardziej beznadziejna. Wystarczy podmuch zimnego powietrza i aktorsko jestem ścięta.

No właśnie, córka powiedziała, że mama się dziwi, że na coś zasługuje, uważa, że nie jest wystarczająco dobra. Skąd ta niepewność?

- Mnie samą to martwi. Nic potrafię powiedzieć: "ja wam pokażę!".

Mawia Pani, że dla kobiety jest to zawód okrutny.

- Bo kamera pokazuje nie siódmą, ale siedemdziesiątą siódmą zmarszczkę. A w teatrze pula ról dla kobiet po czterdziestce spada na łeb na szyję. Weźmy Poskromienie złośnicy. Katarzyna, drugoplanowa Bianka i Dorota z jednym zdaniem. A na to siedemnastu chłopa! I rola w rolę takie, że każdą chętnie bym zagrała. A w filmie kobiety w wieku pięćdziesięciu lat prawie nie grywają.

Zaraz, i kto to mówi!

- No przepraszam, gram dużo, ale nie pierwszoplanowe role. O jakich - nie będę zakłamana - oczywiście marzę! Czy potrafi pani przytoczyć jakieś role seniorek oprócz pani Szaflarskiej? Nie! Opowieści są głównie o mężczyznach i młodych kobietach. Starsze pełnią rolę lustra, przyjaciółki, a całkiem dorosłe, jak ja, matki. Potrzebnej, żeby główny bohater się w niej przeglądał. No, a potem są już babcie.

A jednak się upieram, że ma Pani dobry moment. Po "Przepisie" stała się wzorem dla pięćdziesięciolatek.

- Ostatnio zostałam zaproszona na sympozjum, gdzie będą mówić o tym, jak żyć na emeryturze. Ja - wielka specjalistka! (uśmiech) Cieszę się, że rola Ireny przekłada się na to, że jakaś kobieta pomyśli o sobie inaczej. Że nie musi siedzieć nad robótką, tylko może wyjść, kogoś spotkać.

Pani jest w ciągłym ruchu. Co jest w Pani krakowskiego, co gdańskiego, co może warszawskiego?

- Został we mnie krakowski rodzaj zaściankowości. Lubię małe przestrzenie, małe grona do rozmowy i wolniejszy rytm. W Trójmieście lubię - choć to może sprzeczne - przewiew, wiatr od morza i ludzi - mniej poważnych niż w Krakowie. A czy jest coś we mnie warszawskiego? Może zaczynam się powoli uczyć tego, że trzeba walczyć o swoje. Że ma się swoje prawa. Że nie można odpuszczać.

Nie chce Pani przenieść się do Warszawy?

- Jestem przesądna. I mam takie przeczucie, że jak "przyniosę zwierzynę w zębach pod drzwi", (śmiech) to się wszystko skończy. A dopóki jestem daleko, mam swoje ulubione miejsce w teatrze Wybrzeże i trzeba po mnie sięgnąć, to się coś wydarza. Wie pani, gdybym była młodsza, może byłoby warto. Ale czy mnie się opłaca na te 10 lat tu się wlec?(uśmiech)

Słyszałam, że jest Pani łatwowierna. Rok temu uwierzyła Pani w ten słynny koniec świata.

- Mnie łatwo nabrać, bo nie węszę w drugim człowieku podstępu, tylko z dobrodziejstwem inwentarza kupuję każdą opowieść. "Tak? Naprawdę? Co ty powiesz". I już jestem w kanale, i wszyscy się cieszą. Wcześniej się wstydziłam, że taka głupia jestem. Dziś mam dystans.

Kiedy córka była mała, Pani mówiła jej, spiesząc się: "dziesięć kroczków biegniemy, dziesięć Idziemy".

- Dziś mam to samo. Cztery dni zdjęć tak od świtu do nocy, a potem trzy dni wolnego. Jadę wtedy na Kaszuby, gdzie mamy letni dom. Kurorty mnie nic ciekawią, wolę zimną wodę jeziora. Porządne mrowienie, krew spowalnia, a potem gdy się wychodzi na brzeg, znowu zaczyna szybciej krążyć. Często z mężem wstajemy raniutko i pływamy w jeziorze, na którym nie ma żywego ducha. Pani sobie wyobraża? Całe jezioro dla nas.

Pełnia szczęścia?

- Czytałam w jakiejś książce, że bardzo rzadko uświadamiamy sobie, że jesteśmy szczęśliwi. Ja dopiero od niedawna, kiedy tak się czuję, to tego nie "wypstrykuję".

?

- Nic mówię sobie: "a, fajnie jest i lecimy dalej". Nie, ja to smakuję. Jadę samochodem z mężem przez przecudny las, nic nie mówimy i jest chwila szczęścia. Mam te swoje "trzy kroczki wolno" i umiem się nimi rozkoszować.

Jest Pani jedną z nielicznych osób na świeczniku, która nie budzi hejterskich komentarzy.

- Bo ja generalnie lubię ludzi. (uśmiech) Mam wrażenie, że mam dla nich, mimo różnych doświadczeń, dużo tolerancji. Mąż się ze mnie śmieje: "ty zawsze każdego potrafisz wytłumaczyć". I mówi, że to u mnie jakaś przesada. Ale myślę, że to efekt uboczny zawodu. Analizując postać - a w teatrze grywam głównie mroczne, pokręcone - zawsze staram się znaleźć jasną stronę tego księżyca, Dlatego daję dużo akceptacji innym. I chyba to do mnie wraca.

PRZEPIS NA AKTORSTWO

Dorota Kolak od ponad 30 lat jest aktorką teatru Wybrzeże. Pierwszy raz przed kamerą; 20 lat temu w kultowym serialu "Radio Romans". Potem były "Pensjonat pod Różą", "Barwy szczęścia", aż wreszcie sukces w "Przepisie na życie". Najnowsza kreacja w filmie "Chce się żyć" - w kinach w październiku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji