Mefisto raz jeszcze
ISTNIEJE WIELU ZWOLENNIKÓW tezy, iż literatura średniego lotu bywa szczególnie dogodnym materiałem dla wszelkiego rodzaju adaptacji. Oczywiście, pod pewnymi warunkami. Może się przeistoczyć w dzieło pełne nowych i uniwersalnych wartości, jeśli jej animatorem będzie twórca utalentowany, nie pozbawiony intuicji i wyobraźni, o ukształtowanej wizji rzeczywistości.
Tezę tę zdaje się potwierdzać ekranizacja powieści Klausa Manna: "Mefisto". Utwór daleki od miana arcydzieła próbuje szkicować pewien wycinek rzeczywistości Niemiec faszystowskich, odsyłający do relacji między polityką a sztuką (tutaj: teatrem). Główny bohater powieści, kabotyn tak na scenie, jak i w życiu - Hendrik Hofgen wykorzystuje z powodzeniem ówczesną koniunkturę, by za cenę zaprzedania duszy Mefistowi-Goringowi zdobyć upragnioną sławę. Dzisiaj powieść zdaje się papierowa, zarysowane schematycznie postaci sprawiają, iż małość Hofgena w sposób całkiem nie zamierzony odbija się na warstwie ideologicznej. Minister lotnictwa i miłośnik teatru bywa niekiedy, w zderzeniu z bohaterem, wcale sympatyczni... Skrajności w budowaniu charakterów przeczą zwykle potocznemu rozumieniu prawdy o człowieku. Toteż wydaje się, iż analiza powieści wedle kryteriów personalistycznej krytyki literackiej mija się z celem. Mało przydatne z estetycznego punktu widzenia staje się chyba tłumaczenie i usprawiedliwianie autora przytaczaniem epizodów z jego życia: że miał żal do Gustawa Grundgensa vel Hofgena za porzucenie siostry, że sam dziwnym darzył ją uczuciem, że wreszcie cierpiał na kompleks genialnego ojca.
Istvan Szabo, twórca filmowego "Mefista"; odrzucając miałkości tekstu Manna i uprawdopodobniając postaci, pokazał stopniową degradację człowieka ulegającego wpływom określonej ideologii. Powstał film niebezpieczny w swoim przesłaniu, ponieważ unieważnił autonomię wytworów kultury wobec nadrzędności sfery polityki.
Niebezpieczny, ale ważki, Benedetto Croce, uznając faszyzm za chorobę moralną Europy, wyjaśniał, iż był on równoznaczny z zagubieniem świadomości, iż odpowiadał okresowi zagubienia się poczucia wolności. Pogląd ten pojmowany w kategoriach jednostkowych nabiera cech fatalistycznych, odmawia racji bytu postawom indywidualnym. Istvanowi Szabo udało się udowodnić, że w świecie rządzonym doktryną "świętego egoizmu" istnieje możliwość zachowania własnej hierarchii wartości moralnych, możliwość mówiąc po prostu, wyjścia z twarzą. Tak działa prof. Bruckner i jego córka, wierności solne dochowuje Dora Martin i Otto Ulrichs. Hofgen zaś postawił na karierę, której "być albo nie być" zależało od stopnia uległości wobec kapryśnej "moralności panów". Jest on spotworniałą karykaturą Fausta poddanego (wbrew Goethemu) szatańsko przewrotnemu diabłu i myli się Pan, mówiąc; "Człek sprawiedliwy w swym ciemnym popędzie / Dobrze rozeznać umie prawą drogę". Kto jej "nie rozezna", nie dostrzeże w porę różnic dzielących scenę od teatru życia, zostanie - jak sugeruje Szabo w scenie finałowej - pokonany własną bronią, ostrym światłem reflektorów na arenie władców. Reżyser w wywiadzie przyznał, iż postawił na funkcję terapeutyczną (dodajmy: terapię moralną); chciał, aby przykład zachowań i reakcji Hofgena stał się pretekstem do indywidualnych przemyśleń, a jednocześnie przestrogą.
Zupełnie inne odczytanie "Mefista" zaproponował widowni teatralnej Michał Ratyński wespół z adaptatorem - Michałem Komarem. Spektakl Teatru Powszechnego, choć minimalnie krótszy od wersji filmowej, wydaje się znacznie od niej uboższy. Myślowo. Adaptacja odrzuciła bowiem jeden z nieodłącznych elementów powieści: owo wszechobecne panowanie polityki nad sferą kultury, które urzeczywistnia między innymi postać Goringa. A Goringa w przedstawieniu właściwie zabrakło. Pojawia się na chwilę, by (w lesie!) wręczyć Hofgenowi akt nominacji na intendenta teatrów państwowych. Zabrakło także żony Hofgena, ambitnej i konsekwentnej w realizacji własnych planów, która w inscenizacji jawi się jako osoba cicha i zdominowana przez Hendrika. Zamiast Dory Martin oglądamy egzaltowaną i "lekką" heroinę romansu. Co więc pozostało?
Na przedłużonym proscenium, nieco niżej, wydzielono stałe miejsce akcji - garderobę Hofgena, powyżej, na "normalnym planie" - ciągłe zmiany: a to teatr w Hamburgu, a to umownie zaznaczony pokój Julietty, a to biblioteka Profesora czy wreszcie las. Zmian tutaj bez liku, tyle tylko, że ich zasadność budzi czasem spore wątpliwości, o słyszalnej pracy techników nie wspominając. Elementów dekoncentrujących widza można znaleźć więcej. Tak na przykład ważny treściowo monolog prof. Brucknera, odsyłający do pewnej postawy światopoglądowej niemałej chyba rzeszy intelektualistów niemieckich lat trzydziestych (dezorientacja ideologiczna, brak jasno sprecyzowanej koncepcji państwa i społeczeństwa, nieprzystawalność definicji scjentystycznych do praktyki etc.), reżyser skutecznie... wykadza. Profesor stoi bowiem przed mocno zniszczoną biblioteką, z której wydobywają się kłęby dymu. We właściwym odbiorze tej sceny przeszkadzały niespokojne myśli: "czy aby ugaszą w porę?".
Na męki zapachowo-duszące zapraszał aktorów i widzów również akt drugi. Nie zabrakło tu występu kulturystów z klubu "Herkules" (przebrani za nimfy nieudolnie podrygują na tle sielskiego prospektu), "cud-dziewic" z Warszawskiego Teatru Pantomimy i chłopców w mundurkach z wąsikami a la Hitler (ech, "Kabaret"...). Na pochwalę zasłużył jedynie aktor Hendrik Hofgen (Tadeusz Huk) - zaplątany w świecie teatralnej wędrówki po sukces, silny dążeniem do celu, przeżywający psychiczne wzloty i upadki, wzruszający w chwilach bezradności i odrażający w aktach wiernopoddańczych. Trochę to jednak mało jak na powieść o sporym ładunku znaczeniowym.